Joanna Clark. Marinka – heroinka

Spis treści numeru 4/2022

Marinka – heroinka

Nie umiem opisać naszego pierwszego kontaktu, nie pamiętam pierwszej rozmowy. Najprawdopodobniej zwróciłam na nią uwagę, kiedy pojawiła się w Murray-Dodge Hall, odezwała się ze swoim nieomylnie rosyjskim, prosto z Moskwy, akcentem, ale nie musiało to zrobić na mnie wielkiego wrażenia. Poniedziałkowe spotkania AA w Murray-Dodge przeznaczone są dla studentów i pracowników Uniwersytetu Princeton, wśród nich obcokrajowców, są jednak otwarte także dla osób z zewnątrz, jeśli odpowiednio się przedstawią – stąd też na ogół tłok w niedużej sali niedużego budynku, między masywnym Richardson Hall, quasi-gotycką kaplicą i Art Museum z widoczną przez okna skrzydlatą Głową kobiety Picassa na frontowym trawniku. Lewą część Hallu, podzielonego odkrytym pasażem, zajmował (nadal istnieje) studencki teatr Theatre Intime, prawą Office of Religious Life, które wypożyczało nam lokal. Sąsiedztwo teatru i religii było jak najbardziej w duchu naszych spotkań, a właściwie i całego programu Anonimowych Alkoholików, obietnicy, że wiara silniejsza niż strach wyrwie nas z kleszczy nałogu, że tylko siła wyższa, Higher Power – dla większości Pan Bóg, dla ateistów do wyboru – może nam pomóc wyrugować upartą samowolę. Poddaj się (trudny koncept dla Polaka), aby zwyciężyć!

A teatr? Przecież wszyscy opowiadaliśmy tu o swoich dramatach: miłych złego początkach, coraz niższych upadkach aż do dna i wreszcie ratunku dosłownego rozwiązania. Każdy miał tu swoje pięć aktów, podobnych w ogólnym układzie, a odmiennych w barwnych szczegółach, na przykład okoliczności towarzyszących uderzeniu w owo dno – i każdy, z mniejszym lub większym talentem aktorskim, grał dla idealnego audytorium. Teatr żywy! Moim ulubionym aktorem był lider spotkań, John the Roofer, właściciel przedsiębiorstwa dacharskiego w pobliskim proletariackim Trenton, potomek polskich emigrantów (witał mnie pogodnym „jak sie masz, pani”), który nie szarżując, błyszczał poczuciem humoru. Nigdy, mówił, po pijanemu nie spadł z dachu, a trzeźwy dwa razy… Drugi z naszych Johnów, mediewista, autor wysoko cenionej książki o islandzkich sagach – Profesor John dla odróżnienia of Roofera – mniej miał naturalnego poczucia humoru, ale budził powszechną sympatię nieprofesorską prostotą, z jaką przyznawał się do wstydliwych epizodów z niedawnej przeszłości. Z największą swadą monologował student ostatniego roku Jason R., płomienny rudzielec à la młody Ezra Pound, piszący jako pracę dyplomową powieść, czym wzbudził moje szczególne zainteresowanie. Interesowały mnie, z wielu względów, także studentki i kilka z nich: Alison, Kathy, nierozłączne Lindę i Corinne, wzięłam pod swoje nadwerężone skrzydła. Osobną kategorię stanowiła grupa starszych pań z eleganckiego West Princeton, każda inna, na przykład (wierzcie-nie-wierzcie) była sekretarka Einsteina, czarnoskóra Jenny, która radziła zatroskanym matkom: „Karm i kochaj, niczego więcej nie potrzebują”. I przychodziła miejscowa młodzież spoza uniwersytetu, po wyjściu z ośrodków rehabilitacyjnych, z polecenia opiekunów społecznych czy terapeutów – i do tej kategorii zaliczała się Marinka.

Zaliczała, ale nie należała. W ich wieku albo trochę starsza, nie była wychowanką monotonnych suburbii środkowego New Jersey, rodziców otępiałych od wspinaczki na nieco wyższy szczebel drabiny społecznej, szkół, których nauczyciele ledwie znali uczniów; jednych i drugich usiłujących narzucić nastolatkom dyscyplinę, jaką sami ukradkiem łamali. Z domowej i szkolnej martwoty budzili się do życia w centrach handlowych – malls, molach – a właśnie wtedy był czas ich rozkwitu na szarych ugorach wzdłuż autostrady 95, szos numer 1 i numer 9, New Jersey Turnpike. Nie było jeszcze telefonów komórkowych – były boom-boxes, z wszechobecnym Michaelem Jacksonem, Brucem Springsteenem, Motown… Trafiający do detoksów i rehabów nieletni narkomani, zagubieni, poturbowani, nieraz z rozwiedzionych domów, kryli swoją bezradność pod kleconym od wczesnego dzieciństwa pancerzem odporności na ból, na brak serca odpowiadali zamrożeniem uczuć, pogardą na pogardę, hermetycznym humorem na banał pogróżek, ucieczką na próby uwiązania. W sumie: fuck you! Nie robiło to wrażenia na członkach grup AA: ani na bogatych paniach z West Princeton, które chowały butelki w strzyżonych żywopłotach, ani na potomkach emigrantów z Palermo, Dublina czy Nowego Targu, którzy te żywopłoty strzygli, naprawiali auta i dachy. Wszyscyśmy tu w końcu z jakiegoś rynsztoku, gdzie i jak by nie cuchnął. Choroba demokratyczna. I jednakowa dla wszystkich kuracja. Nie debatuj, nie porównuj, identyfikuj się – don’t compare, identify!

Ale Marince trudno było się identyfikować. Ona z Moskwy, nie jakiegoś Rocky Hill czy Hillsboro… W Moskwie kolegowała się z dysydentami poetami, filmowcami, słuchała Bułata Okudżawy i Wladimira Wysockiego – którego poznała osobiście! – recytowała Jesienina i imienniczkę Marinę Cwietajewą. Matka wyemigrowała z nią i małym bratem Pietią, na żydowskich, jak Marinka mówiła, papierach. Ojciec pił i przepadł. W Moskwie było opium, heroina… Drobna, mizerna, w hinduskiej spódnicy, czarnym sweterku, ledwie ją było widać wśród rosłych Amerykanek w postrzępionych szortach odsłaniających pępek, z kolczykami w nosie. Twardo się nawzajem wspierające, Marinkę ignorowały. Zero identyfikacji. Bliżej jej było, powinno być, do studentek z Princeton University, uniwersytetu, który miał notabene program wymiany z uniwersytetem w Petersburgu. Ubrane zgodnie z dyskretną modą panującą w ich prywatnych liceach, nie zdążyły jeszcze stracić nabytego w zamożnych domach poloru; narkotyk, w pigułkach czy strzykawkach, nie zepsuł im jeszcze cery, nie zmatowił włosów, nie naruszył naturalnego cool. Potraktowały Marinkę przyjaźnie, tak jak należało traktować koleżanki cudzoziemki, z wolnym od ostentacji czy jakichkolwiek uprzedzeń chwilowym zainteresowaniem. Wstępną uprzejmość wyparło wkrótce znużenie namiętnymi wykładami Marinki o historii Rosji, o wspaniałościach rosyjskiej kultury, jakże głębokiej w porównaniu z popkulturą amerykańską, a także o złowieszczej istocie komunizmu, z czego one, podkreślała, nie mogły w najmniejszym stopniu zdawać sobie sprawy.

(…)

Dalszy ciąg w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.