Katarzyna Jaszczak. Opowiadania

Spis treści numeru 3/2020

Burza

Babcia odczuwała burzę jako czas nadzwyczajny, w pewien sposób świąteczny. Nie było to jednak święto podobne do żadnego z tych, które znała: poprzedzonych pracowitym oczekiwaniem, ciężkich od zapachów cynamonu, maku i sera, a w swoim apogeum strzelających prosto do nieba śpiewem i glorią. Burza była świętem zagrożenia i strachu, popisem nieokiełznanego żywiołu: tańczyła na podwórkach, harcowała na domach i stodołach, wyprawiała cuda w ludzkich sercach. Ktoś widział ognistą kulę toczącą się przez pokój, bo w porę nie zamknął okna i piorun wdarł się do wewnątrz. Komuś zerwało dach i poniosło het, het, na łąkę. Inny oślepł od błyskawicy.

Często wspominała pewien letni wieczór sprzed kilku lat, kiedy dziadek do późna pracował we młynie i naszła burza. Babcia z płaczem goniła krowy z pastwiska. Bała się okropnie, bo nie mogła zapomnieć, że kilka lat wcześniej jedną sąsiadkę piorun zabił, jak kartofle zbierała. Babcia miała przed oczami obraz pioruna strzelającego w sam środek pola, prosto w tę Michalinę (tak ją nazwałam, nie znając prawdziwego imienia), chociaż samej babci nie było przy tym zdarzeniu. Odkąd mi to opowiedziała, ja również widzę młodą kobietę w kolorowej, ale brudnej zapasce, w chustce na głowie, rozkraczoną i schyloną, jak to do różnych prac na polu trzeba się rozkraczyć i schylić. Podnosi się, opierając ręce na koszyku pełnym kartofli, bo już ją plecy rwą od kolejnego dnia roboty. Ociera pot z czoła i rozgląda się, zaniepokojona grzmotami. Kto to widział we wrześniu burzę? A tu jak nie walnie! I po kobiecie.

Myślę, że babcia widziała to podobnie, bo jak wróciła z krowami, to w te pędy pognała do chałupy i postawiła w oknie gromnicę. Jej światło odprowadza zmarłych z tego świata, a burzę odgania za horyzont. Później zagarnęła do siebie dzieci i się z nimi głośno modliła. Przez łzy, które przy każdym grzmocie wzbierały jak deszcz za oknem.

Na szczęście burza nigdy nie zerwała dachu ani nie spaliła domu. Tylko jedna jabłonka z niemożliwie pachnącymi papierówkami się kiedyś przewróciła i leżała żałośnie przez kilka dni. Szkoda było drzewa, ale cieszyliśmy się, że to nie dom leżał wtedy z powyrywanymi korzeniami. Zjedliśmy tyle jabłek, ile daliśmy radę, a resztę rozdaliśmy sąsiadom. Takie było pożegnanie z drzewem, które każdego roku rodziło jakby na zapas, żeby przed swoją niepojętą śmiercią oszołomić nas płodnością, nauczyć, jak się daje owoce. Ale to było już w innym czasie, w moim własnym dzieciństwie.

Więcej opowiadań w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.