Łukasz Marcińczak. Odyseusze z Maisons-Laffitte

Spis treści numeru 4/2023

Odyseusze z Maisons-Laffitte

(…) Interesujące jest jednak – i to stanie się źródłem eseistyki wszystkich naszych bohaterów – czy skoro hitleryzm okazał się zanurzeniem w mrocznej, germańskiej mitologii, a stalinizm nawrotem do mongolskiej satrapii, z której wylęgła się poczwara Moskowii, to czy da się jeszcze powrócić do Grecji?

Pytaniem tym zaczyna się XX-wieczna odyseja polskich Greków – Jerzego, Stanisława i Józefa; masona, pokuckiego szlachciury i galicyjskiego Żyda, trzech Odyseuszy, świadomych, że do Itaki już nie wrócą. Należeli do wymierającej rasy Europejczyków, którzy musieli opuścić antyczne posągi na rynku oraz cmentarze pełne greckich profili i rzymskich nosów. Ten trzeci homeryda, zlwowiały do szczętu, lecz przemieszczony aż na antypody, do Nowego Jorku, gdzie przez trzydzieści lat chorował na Europę – trzykrotnie przekładał Odyseję, dwa razy przed wojną i ostatni raz – na wygnaniu! Jakby na różnych etapach życia tłumaczył sobie swój los poprzez dzieło Homera. To z niego czerpie siłę, aby uwięziony nie w swoim czasie, nie okazać się jego więźniem. Być może tylko dlatego, że wśród Polaków najgłębiej zżyty był z Odyseją, dostrzegał w emigracji perspektywy nieosiągalne dla rodaków w kraju: Nie zawsze wygnanie jest szkołą szaleństwa. Może też być szkołą jasnego i przenikliwego patrzenia na świat. U siebie w domu, w zgiełku życia publicznego, pisarz napotyka nieprzezwyciężone przeszkody w bezstronnej ocenie tych zjawisk. Czasami bywa współtwórcą tych zjawisk, więc trudno mu być bezstronnym. Na obczyźnie dopiero widzi wyraźnie ich kształt i rozpoznaje ich wartość. Tak niekiedy człowiek dopiero w więzieniu czuje się wolny, bo odcięty od wszystkiego, co go na wolności pętało1. Tylko destiempo jest naprawdę wolny i czas swój osądza w niezawisłości od niego2.

Co ci ludzie z sobą unieśli, zmuszeni uchodzić jak Eneasz ze zburzonej Troi ze starym ojcem na plecach? To oczywiście zabawne, że Europejczycy przyznają się tak samo do greckich Myken, przeniesionych na ateński Akropol, jak i do spalonej Troi, odbudowanej na siedmiu wzgórzach nad Tybrem. A jednak nasi bohaterowie nie widzieli sprzeczności między powinowactwem z Grekiem Odyseuszem i Trojańczykiem Eneaszem; Wergiliusz uczył ich miłości do ziemi, Homer godzenia się ze stratą. Zabrali więc z sobą tylko to, co się jeszcze dało w tych okolicznościach – świat niezależnej myśli, którą uważali za podstawę cywilizacji i pragnęli ocalić dla przyszłych pokoleń przed barbarzyńcami niosącymi karabiny na sznurkach i tytoń w tutkach zrobionych z inkunabułów. Trudno myśleć o nich oddzielnie, choć w niejednym bardzo się różnili. Stempowski umarł bezprizorny religijnie, na pogrzebie Vincenza zjawili się ksiądz, pop i rabin, a Żyd Wittlin został pochowany w obrządku rzymskokatolickim. Uosobieniem niezależności dla Stempowskiego pozostał Wolter, dla Wittlina niezastąpionym źródłem ekstazy św. Franciszek, Vincenzowi najbardziej ludzki wydawał się żydowski mędrzec. Tym sposobem wszyscy razem wyznawali ideę Europy w jakimś wielkim ekumenicznym skrócie. Książki, które nam pozostawili, wydane pod auspicjami paryskiej „Kultury”, nosiły jednak antyczne „stemple”.

(…)

1 J. Wittlin: Blaski i nędze wygnania, dz. cyt., s. 149.
2 Tamże, s. 148.

Całość w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.