Rondo
Zapach czystej bieli wypełnił dom
Matka znów prasuje na kuchennym stole
Cierpliwie wygładza poobiednie godziny
Z sykiem odparowuje własny ból
Niewidzącymi oczyma spogląda zza obłoku
Niczym delficka kapłanka
Pochyla się nad rozpadliną losu
Jabłka dudnią głucho
Znienacka padają w namiękłą ziemię
Te szczerze przywiązane do drzewa
Nie wiedzą jeszcze co to masa
Ani kwadrat odległości
Dlatego bez-wiednie trwają
Wbrew prawu grawitacji
Tylko niektóre unikną poniżenia
Gdy wprost z gałęzi uniosą je
Ciepłe dłonie dziecka
Psi ogon łomoce rytmicznie
Obijając wnętrze budy
Psia radość wierna i sucha
Jak heraklitejska dusza
Nie chce mieć nic wspólnego
Ze zdradliwą mżawką o szarówce
Oddech miesza smak mgły
Z ciepłym wnętrzem domu
Kieszenie trzeszczą wypełnione
Zimnymi krągłościami
Na chropawo wyzłoconej skórce
Starannie zapisano logiczny iloczyn
Lata i jesieni
Matka kosztuje jabłko
Powolnym ruchem odkłada
Jakby to było insygnium
Jej domowej władzy
Ze spokojem powraca do obłoku
Wypełnionego zapachem czystej bieli
Da capo al fine
10 października 2015 r.
Żydowska Eurydyka
Ktoś zapukał niepewnie do drzwi
Ktoś przystanął tuż za progiem snu
Wspomnienie rozgięło ostatnie ogniwa logiki
Spod powiek dziecka wypłynęły obrazy
Uwolnione do ciemnej kuchni
W pożydowskiej kamienicy
Ktoś zastukał z nadzieją
Ktoś zamienił sen w jawny żal
Dwie rzeki pamięci wezbrały
Nieświadome że płyną na krzyż
Dwa nurty rosły dudniąc
W przeciętej tętnicy niemożliwego czasu
Krusząc naczynia dwóch miejsc
Rozjaśnił się topos zimnego światła
Po odwrotnej stronie uniesionego oczekiwania
Ktoś delikatnie poruszył klamką
Wdzieranie się do korytarza – pełnego ciemnego lęku
Uwalnianie zamków – po omacku
Wyrywanie ciężkiego skrzydła drzwi – ku sobie
Tłumaczą nieomylnie
Starożytny sennik egipski
Analityk wiedeński
I wróż Maciej w telewizji
Nikt jednak nie wspomina
O zielono-czarnym wzorku
Na kretonowej sukience
Na świeżo odprasowanej bieli
Z trapezowym dekoltem
Ciasno dopasowanej w talii
Dołem w plisach
Godnych peplosu Eurydyki
Nikt nie wyjaśnia twarzy
O boleśnie milczących ustach
I wszystko mówiących oczach
Nikt nie podpowiada czym zaspokoić
Zdziwienie ciemnych brwi
Zawód ramion stworzonych by przygarniać
Nikt nie radzi jak uśmierzyć ból
Drapieżnie wpełzający do nimbu włosów
Z fałszywego słońca Meduzy-Gorgony
Klatka schodowa z drewnianą balustradą
Kremowo-czerwony labirynt na posadzce z terrakoty
Cztery pary wysokich drzwi na ostatnim piętrze
Wszystko jak w dzieciństwie
Ale czyim
Miejsce przechodnie
Niczym konfesja Wiery Gran
Dobre by wyznać wielką prawdę
Dobre by przemilczeć fałsz
Ilu się przez nie przewinęło
A niejeden wciąż powraca
Bo za drzwiami przeczuwa utraconych
Przyciągający międzyświat
Marzących ku dzieciństwu
Po obu stronach snu
Zalany zielonym światłem czyściec
Gdzie miłość ulega grawitacji miejsca
Okłamującego przy każdym powrocie
Nie sięga jednak swego przeznaczenia
A wciąż tli się w podmuchu tęsknoty
Nie musiała oglądać się za siebie
Cała była zwrócona w stronę tych
Co stąd odeszli wcześniej
Zapalić lampkę
Na pierwszej bezimiennej mogile
Na której spocznie wzrok
Czy to wystarczy