Paweł Majcherczyk. Opowiadania

Spis treści numeru 1/2024

Moźniak

Wacek Moźniak, można powiedzieć, że była to taka wsza społeczna, można tak powiedzieć. Rzucał petardy pod nogi przechodniów, podrywał żony swych kolegów, a raz w markecie na rower górski nakleił kod kreskowy z dużo tańszego jednośladu. Był to rok 1998, szkolna koleżanka ćwiczyła przy sali gimnastycznej układ do piosenki Britney Spears Baby One More Time, a my z chłopakami ją podglądaliśmy, siedząc na schodach… Ja – może nie byłem lepszy od Wacka – łaziłem po mokotowskich dachach, dzwoniłem z kolegami w przypadkowe domofony, grałem w dwa ognie i jeździłem deskorolką po rozpadającej się ulicy Króżaniskiej. Wacek dużo pił, zawsze go mijałem, gdy wychodziłem wieczorem z ojcem i naszym psem. Moźniak szedł do dalszego monopolowego, bo było tańsze piwo, kupował codziennie cztery tyskie 0,66  litra i jakąś wódeczkę, od razu wrzucając do koszyka sok pomidorowy, który miał go stawiać na nogi na drugi dzień, „bo potas po melanżu jest najlepszy”, tak mawiał. Wacek miał gitarę powieszoną na ścianie, gdy się narąbał, ściągał ją i śpiewał Elvisa. Czasem przesuwał krzesła, stół i  tańczył z gośćmi. W wolnych chwilach upijał się na Polach Mokotowskich, gdzie opalał się ze swoją żoną Wiolą. Przebywali tam godzinami. Każdy myślał, że para imprezowiczów wyjeżdżała na Kretę, Cypr lub Kos, tymczasem oni się śmiali i pokazując swe brązowe ręce i  nogi, mówili, że o tu, kilka ulic dalej, na Polach, można mieć taką opaleniznę. On pracował w drukarni, ona była dozorczynią. Wiola zamiatała liście, sprzątała śmieci, myła klatki; raz, gdy była zima, wylała wrzątek na lód, który był na chodniku, ale szybko się przekonała, że nie był to dobry pomysł. Całą rodziną później musieli zdzierać lód łopatami. Wacek z Wiolką wszędzie chodzili wtuleni. Ich pies biegał bez smyczy, gubił się i znajdywał. Obydwoje wyczekiwali wieczorów chmielnych i poranków pomidorowych. Niektórzy ludzie, patrząc na nich, gdy kroczyli slalomem, tacy wtuleni, opaleni i pijani, zazdrościli im tej miłości; mówili wówczas – patrz, oni naprawdę się kochają.

Więcej opowiadań w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.