Romualdas Granauskas. Smutne rzeki

Spis treści numeru 3/2023

Smutne rzeki

Chłopiec wiosną skończył dopiero dziesięć lat, ale chodził już do szóstej klasy. Był w niej najmniejszy, najdrobniejszy, dwoje wielkich oczu osadzonych w bladej twarzyczce pilnie wpatrywało się w usta mówiącego nauczyciela.

Wszystko przez to, że za wcześnie nauczył się czytać. Kiedy miał cztery lata, matka pokazała mu litery, pokazała i zapomniała o tym, a chłopiec je rozpoznał – w gazetach przyklejanych na murze. Papier trzeszczał, gdy się go dotykało palcem, i chłopiec aż się wzdrygnął, kiedy pewnego dnia naddarta, pożółkła gazeta przemówiła do niego niespodziewanie:

– Woj-na… Po-leg-li…

Z wiejską dzieciarnią mało ganiał i rzadko się bawił, zresztą nie bardzo lubił takie zabawy, a i dzieci jakoś szczególnie go nie zapraszały. Oni tu prawie wszyscy byli ze sobą spokrewnieni – bracia, bracia cioteczni czy po prostu dalsza rodzina – a on nie miał rodzeństwa, i krewnych w tej wsi też nie miał, bo był uciekinierem. To znaczy nie on, tylko ojczym z matką byli uciekinierami, uciekali, uciekali, ale w końcu nie uciekli. Schronili się w jakimś dużym, opuszczonym gospodarstwie i teraz już nie mogli wrócić do domu.

Szkoła znajdowała się na skraju wioski, ale nie miał do niej daleko. Co pół roku nauczycielka przenosiła go do wyższej klasy, żeby na lekcjach się nie nudził, kiedy reszta dzieci będzie poznawać abecadło lub tabliczkę mnożenia. I dlatego skończył tę szkołę w dwa lata, a więcej we wsi już nie można było niczego skończyć. Szkoła miała kilkadziesiąt książek i przeczytał je wszystkie w ciągu tych dwóch lat. I wszystkie gazety na murach, wszystko, co było napisane drukowanymi literami i wpadło mu w ręce. A jeżeli przez dłuższy czas nic mu nie wpadało, miał ochotę zaszyć się w kąt i płakać.

Piąta klasa była już tylko w miasteczku, a do miasteczka – cztery kilometry. I on, mały i drobny, szedł taki kawał żwirówką. Po lewej stronie wieś zaraz się kończyła i zaczynały pola. Po prawej niemal całą drogę towarzyszyły chłopcu olszyny i płynąca wśród nich niewidoczna rzeka. Dopóki jesteśmy mali, wszystkie rzeki są dla nas duże i wszystkie wody czyste.

Ale tej rzeki chłopiec jeszcze z bliska nie widział. Latem dzieciaki z wioski całą gromadą chodziły się w niej kąpać, a jego nie puszczano, żeby się nie utopił. W gospodarstwie, w którym wtedy mieszkali, były dwa stawy. Czarne bajoro niedaleko pagórka i za zdziczałym sadem drugi staw – z tatarakiem i karasiami. Matka myła mu tam głowę, brodząc w wodzie po kolana, w oczy szczypało go wstrętne powojenne mydło własnego wyrobu.

Zeszłej jesieni tamto gospodarstwo kazali im opuścić. Do największych chlewów spędzono świnie utworzonego właśnie kołchozu. Tam, gdzie mieszkali, wprowadziła się teraz rodzina brudnych, obdartych chlewmistrzów: ojciec, matka, dwóch dorastających synów i córka, mówili, że ostatnia dziwka. Z małym dzieckiem owiniętym w szmaty.

– Żeby twoja noga więcej tam nie postała – przykazała chłopcu matka. – Bo jeszcze wszy przyniesiesz. Jak dzieci od ciebie złapią, to cię ze szkoły wyrzucą.

(…)

przełożyła Izabela Korybut-Daszkiewicz

Ciąg dalszy w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.