Asja Łamtiugina. Gieniusia

Spis treści numeru 1-2/2004

Gieniusia

 

Kiedy w Święto Zmarłych Gieniusia jechała na Powązki, nie miała pojęcia, że tramwaj wiezie ją na spotkanie z przeznaczeniem i że rolę sprawczą w tym spotkaniu odegrają jej przemakające buty. Gardło zaczęło ją boleć już na cmentarzu, do domu wróciła z wysoką gorączką. O antybiotykach nikomu się wtedy nie śniło, więc angina rozwijała się bez przeszkód. Niedługo potem zaczęły się problemy z sercem i los Gieniusi został przypieczętowany.

Gieniusia była moją ciotką. To ona wyhaftowała wyprawkę na moje narodziny. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam się jej uważnie przyglądać, mogłam mieć siedem albo osiem lat. Śniada, czarnowłosa, ubrana w soczyste kolory, z purpurową szminką na ustach i krwistym lakierem na paznokciach, na tle szaroburej powojennej ulicy wyglądała jak tęcza. Mężczyźni przystawali i odwracali za nią głowy, kobiety opuszczały wzrok, nagle zasmucone. Gieniusia nie miała jednak szczęścia w miłości. Świadczyła o tym fotografia z niedokładnie odciętym mężczyzną, z którego zachował się fragment nogawki i buta. Nie wiem, jak miał na imię.

Któregoś dnia zapukał do nas „Summa summarum” – przystojny oficer Ludowego Wojska Polskiego. Przeszedł korytarz i zniknął za drzwiami pokoju Gieniusi. Odtąd pojawiał się prawie co dzień, pytał „co słychać, summa summarum?” i nie czekając na odpowiedź szedł do pokoju ciotki. Czasem przynosił czekoladki, które rzucał na pożarcie mnie i moim siostrom, w nadziei, że obłaskawi nasze szydercze spojrzenia. Po kilku miesiącach przestał przychodzić. Gieniusia, zawsze (w myśl zasady „ciesz się każdym darowanym dniem”) tryskająca dobrym humorem, zaniemówiła i, co gorsza, zaczęła unikać kuchni, w której zbieraliśmy się na herbatę i codzienne rodzinne awantury.

Słońce nieoczekiwanie wylało wiadro żaru na nasz odrapany balkon, dając sygnał, że zima skończyła się na dobre. Wtedy Gieniusia zaprosiła mnie do swojego pokoju. Machnęłam ręką na nie odrobione lekcje i zapukałam do jej drzwi. Leżała na wysokich poduszkach, w różowej lizesce. Jej twarz okalały ondulowane włosy. Wokół unosił się zapach czystości i perfum.

– Usiądź – powiedziała.

Serce biło mi z podniecenia.

– Chcę cię o coś prosić…

Umierałam z ciekawości. Nie odrywałam od niej wzroku.

– Kiedyś pewnie będziesz pisała, prawda?

Wybałuszyłam oczy. O jakie pisanie jej chodzi? Owszem, pisałam wiersze w rodzaju

rycerzu młody, czemu lico twe smutne
czemu koń twój nisko spuścił głowę…

ale co ma do tego Gieniusia i to „kiedyś”, które na mnie czeka?

– Mam pomysł na scenariusz filmowy, ale sama nie potrafię…

Czułam, że blednę. Wiedziałam, w co ubierał się Bolesław Chrobry, co na obiad jedli Dziurdziowie, jaki tryb życia prowadził bohater „Wilka stepowego”, ale w odróżnieniu od dzisiejszych trzynastolatków, którzy nie znają Gołubiewa, Orzeszkowej i Hermana Hesse, nie wiedziałam, co to takiego scenariusz, zwłaszcza filmowy! Wiedziałam natomiast, że w życiu się do tego nie przyznam.

Gieniusia opowiedziała mi historię pewnej pani, którą pokochał czarujący major. Major i pani byli ze sobą bardzo szczęśliwi, chodzili na spacery i do kina, obmyślali wspólne życie. Major troszczył się o panią, jako że była poważnie chora. Ale słynny profesor z Wrocławia zapewniał, że kiedy tylko w kardiochirurgii dokona się postęp i możliwa będzie wymiana obu zastawek sercowych, a nie, jak dotychczas, jednej – pani zostanie natychmiast zoperowana.

Przyszłość rysowała się wspaniale. I wtedy wyszło na jaw, że major ma żonę i dzieci…

Bez zastanowienia napisałam dialogi w stylu „rycerzu młody……, pomijając didaskalia, o konieczności istnienia których nie miałam pojęcia. Zajęło mi to trzy strony w zeszycie w kratkę.

Dalszych losów scenariusza nie znam, pamiętam tylko, że niedługo potem Gieniusia poszła na pocztę, tuląc do serca jakąś podejrzanie wyglądającą kopertę.

Niebawem zaczął odwiedzać ciotkę wysoki, jasnowłosy psychiatra, który wszystkim nam się spodobał, ale bardzo szybko umarł. Potem na horyzoncie pojawił się wdowiec z krzywym nosem i chorobliwą skłonnością do płaczu. Jego atutem był fakt posiadania dzieci, co niewątpliwie najbardziej ciotkę pociągało.

Okazała się być ciepłą, troskliwą matką. Jej śmierć w wieku trzydziestu ośmiu lat była wstrząsem dla całej rodziny. Został po niej nie skończony sweter, który robiła na drutach dla pasierba, na jego dziesiąte urodziny, i trochę pieniędzy uciułanych na operację…