István Kovács. Bilans straconych szans

Spis treści numeru 1-2/2004

Bilans straconych szans

(Kultura, polityka i moralność w dawnej i obecnej Europie Środkowej – w przededniu integracji)

 

Kluczowe słowa mojego wystąpienia to kultura i polityka, z zaznaczeniem, że dyplomacja przenika zarówno działalność polityczną, jak i kulturalną. Pamiętamy oczywiście, że połączenie obu tych pojęć powraca do nas terminem o złej sławie – „polityka kulturalna”. Gyuli Illyésowi przypominała ona łasicę z łabędzią szyją, jako że kultura w żadnym razie nie może się stać domeną ideologii i służebnicą opartej na niej polityki. W połowie lat 70. XX w. jeden z wykładówców uniwersytetu w Getyndze naświetlił nam, słuchaczom przybyłym z Europy Środkowej, inny aspekt więzi polityki i kultury. Opowiedział, że zupełnie niedawno, na początku lat 70., powołując się na brak funduszy w Tunezji z dnia na dzień zaprzestano w gimnazjach i na uniwersytetach nauczania języka niemieckiego. Zgodnie z własnymi zasadami polityki kulturalnej – powiedział wykładowca – Niemiecka Republika Federalna wzięła na siebie zadanie opłacania nauczycieli języka niemieckiego w tunezyjskich szkołach. W tym przypadku polityka kulturalna okazała się specyficzną formą dyplomacji kulturalnej.

Sposób, w jaki kultura cementuje wspólnotę oraz jak ją niszczą skutki dramatycznych zmian politycznych, obrazują trzy rozbiory państwa polsko-litewskiego, które dokonały się pomiędzy rokiem 1772 a 1795. To właśnie szok pierwszego rozbioru stanowił zarzewie ruchu kulturalnego, którego wynikiem było zorganizowanie życia literackiego i narodziny dzieł literackich na najwyższym poziomie, publikowanie książek i czasopism, założenie biblioteki publicznej i teatru, reforma szkolnictwa, rozbudowanie sieci szkół i wydawanie podręczników. Żar ducha tej gorączkowej, masowej działalności przeniknął pokolenie, które 3 maja 1791 r. ogłosiło nowoczesną konstytucję państwa (była ona pierwszą w Europie i wyprzedziła konstytucję francuską), co stanowiło ukoronowanie polskiego okresu reform. Poprzedzająca ten akt, blisko dwudziestoletnia praca kulturalna stworzyła fundament, dzięki któremu naród polski był w stanie przetrwać rozczłonkowanie ojczyzny i – przede wszystkim dzięki kulturze – zachować swoją tożsamość.

Ciekawą postacią tej epoki był urodzony w 1770 r. książę Adam Jerzy Czartoryski, który spędził dzieciństwo w Puławach – jednym z polskich centrów kulturalnych epoki oświecenia. Po drugim rozbiorze Rzeczypospolitej młody arystokrata wraz z młodszym bratem został z rozkazu carycy Katarzyny II zawieziony jako zakładnik do Petersburga, gdzie polski książę wychowywał się razem z carem Aleksandrem I, zainteresowanym wówczas liberalnymi ideami epoki, oraz z młodzieńcem z wyższych sfer o nazwisku Nikołaj Nowosilcow. Dzięki temu od 1803 r. to Polak Czartoryski kierował przez kilka lat polityką zagraniczną Rosji. W chwili nominacji powiedział Aleksandrowi: …polityką kieruje nie tylko interes, ale także moralność, co oznacza, że polityka nakazuje nie tylko mieć cel prawy i godziwy, ale także stosować środki dostępne do tego celu prowadzące. I dodał: Bezpieczeństwo i dobrobyt państwa są celem polityki zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej.

Od początków piśmiennictwa poświęconego dziejom społeczeństw ludzkich trwa dyskusja, czy polityka i moralność są pojęciami przenikającymi się wzajemnie lub przynajmniej niesprzecznymi, czy raczej przeciwstawnymi jak woda i ogień. Według tego ostatniego sądu polityka w żadnym razie nie może być określana przymiotnikiem „moralna”. Niemal cała historia XX wieku – z wyjątkiem większości wydarzeń (lecz nie ich skutków) z okresu ostatnich piętnastu lat, od początku transformacji ustrojowej w naszym regionie – dowodzi, że bezwzględne egzekwowanie własnych interesów przez silne podmioty polityczne nie wytrzymuje próby moralności. Jednym z najbardziej cynicznych przykładów tej tezy były zabiegi Stalina, by do aktu oskarżenia w procesie norymberskim zostało dopisane wymordowanie ponad piętnastu tysięcy polskich oficerów, przetrzymywanych jako jeńcy w Katyniu i innych łagrach sowieckich, których egzekucję zarządził sam Stalin, lecz oskarżał o nią Niemcy nazistowskie. Nietrudno sobie wyobrazić przerażenie Anglii i Stanów Zjednoczonych, z jakim przyjęły ten szatański pomysł, który mógł odebrać wiarygodność procesowi norymberskiemu i całkowicie go skompromitować. Choć bowiem oba te kraje dobrze wiedziały, kogo obciąża odpowiedzialność za masowy mord katyński, kierując się doraźnym interesem politycznym do tego momentu milcząco asystowały swojemu sojusznikowi przy forsowaniu przezeń kłamstwa na temat Katynia. W końcu jednak masowy mord katyński został usunięty z aktu oskarżenia zbrodni nazistowskich.

Były prezydent Czechosłowacji, a później Republiki Czeskiej, Vacláv Havel, w wygłoszonym w 1992 r. z okazji nadania mu przez Uniwersytet Wrocławski tytułu doktora honoris causa wykładzie podkreślał, że polityka zawsze wiedzie w ślepy zaułek lub wręcz prowadzi ku tragedii mniejsze i większe wspólnoty, ludy, narody, mniejszości, wreszcie całą ludzkość, jeśli nie kierują nią także pryncypia moralne. Zadaniem naszych czasów, powiedział Havel, jest uwierzytelnienie polityki i moralności jako pojęć pokrewnych. Podobnej treści była większa część przemówienia, które wygłosił w parlamencie czeskim na początku 1998 r.: Bez wszechstronnego kultywowania porządku moralnego, który jako jedyny może być źródłem szacunku dla zasad ludzkiego współżycia – jak również spoiwem naszego społeczeństwa obywatelskiego – nie mamy szansy na spokój, stabilizację, zadowolenie i pomyślny rozwój. Dziś jeszcze bardziej niż dotąd jestem przekonany, że my wszyscy, którzy mamy wpływ na sytuację w tym kraju, musimy uznać tę zasadę za swoją i starać się ją codziennie pielęgnować w swej pracy politycznej. Jak bardzo trudno zastosować te pryncypia w praktyce, świadczy o tym – wręcz dowodzi tego – właśnie zmarnowanie szans, jakie niosła ze sobą rzeczywista współpraca w ramach tzw. Wyszegradzkiej Trójki, a potem Wyszegradzkiej Czwórki. Ta możliwość pozostała całkowicie niewykorzystana. W cytowanym wyżej przemówieniu prezydent Havel poruszył także tę sprawę: Wydaje mi się, że naszym głównym błędem była pycha. Dzięki temu, że procesy transformacyjne przebiegały u nas od listopada 1989, nie hamowane przez wielkie zmiany polityczne, byliśmy rzeczywiście pod pewnymi względami dalej niż inni – albo przynajmniej na początku wydawało się, że tak jest. I to zapewne uderzyło nam do głowy. Zachowywaliśmy się jak prymusi, jak rozpieszczeni jedynacy, którzy mają prawo wynosić się ponad innych i z góry ich pouczać. Jednocześnie ta pycha w przedziwny sposób była połączona z jakimś drobnomieszczańskim prowincjonalizmem czy wręcz zacofaniem. Storpedowaliśmy na przykład ścisłą współpracę z najbliższymi sąsiadami – mam na myśli to, co nazywano Wyszehradem – ponieważ czuliśmy się lepsi niż oni.

A przecież na początku transformacji ustrojowej sformułowany został (niestety, bez niezbędnej woli politycznej) niepewny zamiar, by owe trzy kraje (Czechosłowacja jeszcze wówczas istniała) przystąpiły do Unii razem, choć nie jako jeden blok, wspierając się nawzajem, występując w obronie interesów pozostałych partnerów i wyrażając wzajemną solidarność w dziedzinie polityki zagranicznej. Co więcej, wspólne wystąpienie dotyczące zadań związanych z integracją byłoby dobrze widziane także przez samą Unię Europejską. Stało się jednak inaczej. Nie powstała nawet w zarysie wspólna koncepcja środkowoeuropejska, którą formułowano w niektórych krajach wyszegradzkich. Także na Węgrzech byliśmy świadkami kilku zaledwie dużych imprez kulturalnych o charakterze rocznicowym. Kultura węgierska przedstawiona została w Brukseli, Krakowie, Francji, Anglii, ale nie wiadomo, czy przy braku metodycznie wznoszonych fundamentów imprezy te mogły mieć trwalszy oddźwięk u publiczności tych krajów… (Już nie wspominam o skandalicznie słabej prezentacji Węgier na Międzynarodowych Targach Książki we Frankfurcie, gdzie w 2001 roku Węgry były gościem honorowym.)

Przechwałki poszczególnych krajów – to Węgier, to Polski, to znów Czechosłowacji – były czasami wręcz żałosne, gdy dowodzono, kto i dlaczego jest najlepszy, kto zaszedł najdalej na drodze wiodącej do Europy, podczas gdy pozostałe dwa kraje są zapóźnione, wobec czego w drugiej rundzie musiały się nieuchronnie cofnąć… (Język polityki pełen był w owym czasie używanych na przemian i wbrew wszelkiej logice frazesów typu: na drodze wiodącej do Europy oraz jesteśmy w Europie od tysiąca lat). Tragikomiczne było wszystko to widzieć i przeżywać. (A już najbardziej fakt, że środki masowego przekazu każdego z krajów, zniekształcając jeszcze bardziej nieporadne sformułowania i nieodpowiedzialne, zakulisowe plotki, podawały wszystko do powszechnej wiadomości, nastrajając negatywnie opinię publiczną tych państw do wyszegradzkich partnerów i zmuszając tym przedstawicieli ciał dyplomatycznych do niepotrzebnych tłumaczeń). Przypominało to przeprawę przez rzekę, podczas której zepsuty czołg już na samym początku utkwił w przybrzeżnym piasku, ale jego załoga (trzech lub czterech ludzi) wpadła w panikę sądząc, że znajdują się już w połowie rzeki i czołg trzeba będzie zatopić… Zaczynają więc sobie wyrywać jedyny aparat do nurkowania wiedząc, że pozostali dwaj (lub trzej) członkowie załogi zapewne utoną. A tymczasem świat obserwuje przez kamerę odgrywaną przez tych ludzików obłędną scenę, która… z daleka może się wydawać śmieszna, ale z bliska jest już tylko tragiczna. Przypomnijmy finał dramatu: decyzję kładącą koniec prowadzonej w błocie walce Wyszegradzkiej Czwórki i ogłaszającą, że w 2004 r. do Unii Europejskiej przystąpi dziesięć krajów naraz. Nadzieja na puchar dla najlepszego, najlepiej przygotowanego, najbardziej europejskiego kraju środkowoeuropejskiego rozprysła się jak bańka mydlana. A wniosek stąd taki, że wśród wiodących polityków Wyszegradzkiej Czwórki zabrakło, niestety, męża stanu, który miałby siłę oddziaływania i potrafiłby myśleć kategoriami naszego regionu, obszaru pomiędzy Bałtykiem a Adriatykiem – a więc kategoriami Europy Środkowej – wiedząc dobrze, że interesy regionu pozostają w zgodzie z interesami poszczególnych krajów, że można je zharmonizować i że właśnie ta harmonia jest naszą wspólną szansą.

A przecież dzięki sławnemu esejowi Milana Kundery o Europie Środkowej, który postawił ten region w centrum międzynarodowego zainteresowania, stała się ona na długie lata modnym tematem – nawet w Polsce i w Czechosłowacji. Bo na Węgrzech jest nim nieustannie od czasu układu w Trianon.

Historycy wiedzą, jak bardzo modny to temat, poczynając od 1832 roku. W roku tym młody włoski rewolucjonista, Giuseppe Mazzini, nawiązując do polskiego powstania z lat 1830-1831 wyłożył na łamach „Giovine Italia” tezę, że jeśli kruszone pomiędzy wschodnią rubieżą państw niemieckich a zachodnią granicą mocarstwa rosyjskiego, a więc zamieszkałe na terenie niegdysiejszego państwa Jagiellonów i Królestwa Węgierskiego małe narody, ludy chcą przetrwać, muszą się zjednoczyć, nawiązać współpracę, zawiązać sojusz. Mazzini w istocie postulował utworzenie Unii Środkowoeuropejskiej. Jego postulat podtrzymywała polska emigracja z 1831 r. (tak zwana Wielka Emigracja), włączając go do integrującej idei demokratycznego panslawizmu. Pod sztandarem tej idei chciała zjednoczyć słowiańskie ludy tego regionu, tworząc alternatywę dla panslawizmu rosyjskiego, dążącego w ostatecznym celu do połączenia ich pod berłem carskim. Idea zjednoczenia głoszona przez Czartoryskich – i uzupełniona zagadnieniem zachowania równowagi pomiędzy Węgrami i Rumunami a ludami słowiańskimi obszaru dunajskiego – także dla Kossutha stanowiła teoretyczne źródło, gdy opracowywał projekt Konfederacji Dunajskiej.

Po zdławieniu powstania listopadowego przywódcą najbardziej wpływowego skrzydła polskiego obozu politycznego, który znalazł się na emigracji w Europie Zachodniej, był już wspomniany książę Adam Jerzy Czartoryski; w dwa dziesięciolecia po tym, jak został podniesiony do rangi carskiego ministra spraw zagranicznych, stał się premierem Narodowego Rządu Królestwa Polskiego, który ogłosił powstanie przeciw carowi Mikołajowi I. Książę był świadkiem, a często także aktywnym uczestnikiem wszystkich tych zmian, jakie rozegrały się w XIX-wiecznej Europie, poczynając od krwawych eksperymentów Napoleona, próbującego zjednoczyć kraje kontynentu, aż po kończący wojnę krymską traktat paryski. Czartoryski – powodowany zapewne także częściowo rozgoryczeniem z powodu emigracyjnych walk międzypartyjnych – musiał dojść do wniosku, że choć dziesiątki tysięcy jego rodaków padło pod sztandarami Napoleona walcząc o przywrócenie do życia utraconej ojczyzny, setki tysięcy zostały przymusowo wcielone do armii carskiej i znalazły się na zesłaniu syberyjskim, rozdarty i nieustannie walczący o wolność naród polski jest identyfikowany nie z Chrystusem Narodów, jak w to wierzyły i głosiły rozmaite ruchy spod znaku mesjanizmu politycznego, lecz… z Fryderykiem Szopenem. O Karolu Levittoux, członku antycarskiego spisku, który w latach 40. XIX stulecia podpalił się w celi warszawskiego więzienia, świat niczego nie wiedział, ale na wygłaszanych na Sorbonie wykładach Mickiewicza siedziała cała ówczesna inteligencja francuska, od Micheleta, Quineta po George Sand.

Osławiony w Królestwie Polskim i na Litwie Nowosilcow z niewzruszonym spokojem posyłał do więzienia studentów podejrzewanych o spiski, ale żółć go zalała, gdy przeczytał, że Mickiewicz opisał to w dramacie Dziady, znanym w całej Europie. (Nowosilcow był inteligentnym człowiekiem. Wiedział, że dla potomnych pozostanie takim, jakim go opisał polski poeta). Sklepienie historii, które waliło się na głowy pozbawionych własnej państwowości Polaków, podtrzymywało trzech poetów, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki i Zygmunt Krasiński, nie zaś zmarły bohaterską śmiercią generał Józef Poniatowski, wódz insurekcji i emigrant Tadeusz Kościuszko czy przywódca powstania styczniowego Stefan Traugutt, który zginął męczeńską śmiercią. Ich czyny i moralne wybory stały się ogólnie znane dzięki utworom literackim.

Największy polityk polski XIX wieku, Adam Jerzy Czartoryski musiał więc zrozumieć, że najskuteczniej działającą siłą podtrzymującą naród polski jest polska kultura. Nie ma państwa, ale dzięki kulturze naród żyje. Kultura jest także zgęszczoną pamięcią. Pomimo brawurowych wyczynów Józef Piłsudski na przełomie XIX i XX wieku był tylko mało znanym działaczem, podczas gdy pianistę i kompozytora Ignacego Paderewskiego znał cały świat, podobnie jak noblistę Henryka Sienkiewicza.

Cieszący się największym autorytetem przedstawiciele świata kultury w czasach decydujacych zmian historycznych mogą być skuteczniejszymi realizatorami bezpośrednich działań politycznych czy dyplomatycznych niż tak zwani fachowcy. W 1848 r. Mickiewicz organizował legion i był przyjmowany przez papieża, w 1855 r. także powołał w Istambule polski legion. Henryk Sienkiewicz był do połowy I wojny światowej prezesem Szwajcrskiego Komitetu Generalnego Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce, Ignacy Paderewski zaś w 1919 r. premierem i ministrem spraw zagranicznych odrodzonej Polski; jako jej przedstawiciel podpisał w 1919 r. wersalski traktat pokojowy. Dzięki międzynarodowej popularności, autorytetowi artystycznemu i moralnemu miał wpływ na kształtowanie się granic polskich w tym samym stopniu, co armia polska, którą w krótkim czasie zorganizował Józef Piłsudski.

Region środkowoeuropejski stoi dziś w przededniu zmian, jakich nigdy dotąd tu nie było. Granice jednoczącej się Europy za pół roku obejmą poważną część Europy Środkowej, większość zarysowanego przez Mazziniego obszaru pomiędzy Bałtykiem a Adriatykiem. Na pytanie, czym reprezentowane przez nich, przyłączające się obecnie kraje wzbogacą Europę, co do niej wniosą, ich przedstawiciele odpowiadają chórem, że kulturę, a wraz z kulturą swoje talenty i przeszłość. Dzień w dzień słyszymy, że główną rękojmią zachowania tożsamości narodowej jest kultura. Gdy jednak sprawdzimy, ile procent dochodu narodowego przeznaczają na kulturę i oświatę wspomniane kraje, mogą nas ogarnąć wątpliwości co do powagi wygłaszanych taśmowo deklaracji. (…)

Podsumowując chcę jeszcze raz podkreślić, że w przeddzień integracji musimy sobie uświadomić własne zaniedbania: przede wszystkim brak ogólnej koncepcji systemu więzi zagranicznych z Europą Środkową, sąsiednimi krajami i narodami, przykry brak wrażliwości na znaczenie dyplomacji kulturalnej oraz fakt, że w zasadzie niewykorzystana pozostaje wiedza tej grupy fachowców, która w transformacji ustrojowej widziała szansę współpracy środkowoeuropejskiej. Mówiłem przede wszystkim o troskach i zmarnowanych szansach, nie zaś o osiągnięciach, bo, jak sądzę, dalsze kroki wymagają przede wszystkim przemyślenia wszystkiego od nowa.

 

tłumaczyła Teresa Worowska

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.