Lechosław Lameński. Krzysztof Szymanowicz, intrygujący grafik rodem z lubelskiego Kośminka

Spis treści numeru 1-2/2004

Krzysztof Szymanowicz, intrygujący grafik rodem z lubelskiego Kośminka

 

Do niedawna Lublin mógł się szczycić, ze jest jedynym miastem polskim, w którym znalazły siedzibę aż dwa uniwersytety: ten starszy, teologiczno-humanistyczny KUL z istniejącym od pięćdziesięciu lat Instytutem Historii Sztuki, i młodszy, bardziej „ścisły” UMCS z funkcjonującym o dziwo – od początku lat siedemdziesiątych – Instytutem Wychowania Artystycznego, od niedawna przemianowanym w Wydział Artystyczny. Ta swoista namiastka akademii sztuk pięknych, rosnąca w prestiż i zyskująca coraz większą popularność wśród zdolnej młodzieży pochodzącej z terenów położonych na wschód od Wisły, ma już całkiem liczne grono wytrawnych pedagogów, wśród których szczególną uwagę zwracają graficy. Nie tylko dlatego, że tworzą w środowisku artystycznym Lublina i Lubelszczyzny najlepiej zorganizowaną grupę, ale także dlatego, że z regularnością szwajcarskiego zegarka – niemal co roku – zdobywają najważniejsze nagrody na europejskich i światowych konkursach, różnego typu biennalach i triennalach, w kraju i za granicą.

Może to magia miejsca, może zasługa tej pięknej ziemi, która wydała już – od renesansu do czasów współczesnych – wielu niezwykłych ludzi (nie tylko artystów), a może zwykły przypadek, że w tym samym czasie spotkali się w Lublinie twórcy pokroju Henryka Szulca, Zofii Kopel-Szulc, Maksymiliana Snocha, Marka Piątkowskiego, Piotra Lecha, Artura Popka, Grzegorza Dobiesława Mazurka czy Stanisława Bałdygi, żeby poprzestać na wymienieniu tylko tych najbliższych – piszącemu te słowa – mistrzów dłutka i rylca.

Nic więc dziwnego, że młode talenty wyrastają tu niczym grzyby po deszczu, a artyści starszego pokolenia ze spokojem mogą patrzeć na rozwój lubelskiego środowiska graficznego w najbliższych latach, ponieważ godnych kontynuatorów ich osiągnięć warsztatowych i spektakularnych sukcesów na pewno nie zabraknie.

W gronie artystów, o których można powiedzieć, że są twórcami żyjącymi i aktywnymi w ramach złotego środka, zarówno ze względu na charakter uprawianej sztuki, jak i wiek (między 30 a 50 rokiem życia), znajduje się także Krzysztof Szymanowicz.

Urodzony w 1960 roku absolwent Instytutu Wychowania Artystycznego UMCS otrzymał dyplom – z wyróżnieniem – w pracowni malarstwa Mariana Stelmasika, pod kierunkiem Jacka Wojciechowskiego, w 1989 roku. I chociaż malarstwo i rysunek są mu ciągle bliskie, to jednak jego twórczość została zdominowana niemal od samego początku przez grafikę. Z tego właśnie względu pracuje obecnie jako adiunkt w Zakładzie Grafiki Wydziału Artystycznego UMCS. Od 1990 jest także członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków, a od kilku miesięcy nowym prezesem lubelskiego oddziału ZPAP, laureatem wielu nagród i wyróżnień, w tym prestiżowego Grand Prix na 9th International Miniature Print Exhibition w Seulu w 1996 roku.

Rozwój osobowości graficznej Krzysztofa Szymanowicza to pouczający przykład, do czego można dojść dzięki pracowitości i samozaparciu, popartymi ogromną dozą niekwestionowanego talentu. Z natury cichy i spokojny, o wyglądzie niesfornego dwudziestolatka, nie narzucający swoich poglądów ani wizji artystycznych otoczeniu, Szymanowicz potrafi skupić się wyłącznie na tym, co go w danym momencie interesuje. W jego świecie pojawiają się wspomnienia z beztroskich lat dzieciństwa i czasów szkolnych, a więc rzeczywistości, która rozwijała się tuż obok Krzysztofa, niezależnie od jego pragnień, porywając go niekiedy w swój nurt, ale także były chwile, gdy to właśnie on sam kształtował realia. Zdarza się także – zwłaszcza w ostatnim czasie – że artysta stoi z boku, jako baczny i wnikliwy obserwator kipiącego tuż obok życia. Ścisły związek warsztatu graficznego Krzysztofa Szymanowicza z bardzo realnymi (wręcz naturalistycznymi) elementami martwej natury pozostającej w zasięgu jego dłoni lub wzroku stymuluje charakter, formę i treść poszczególnych rycin oraz całych cykli artysty.

Tym jednak co decyduje o sile i odrębności grafik Krzysztofa Szymanowicza na bogatym i różnorodnym rynku lubelskim, co zapewnia mu niepowtarzalne cechy indywidualne, jest perfekcyjna technika i sposób budowania kompozycji.

Specyficzny charakter pracy w płytce linoleum, od tej najmniejszej (kilkunastocentymetrowej) po całkiem duże (wielkości plakatów) płaszczyzny, w których „wycinanie” linii i kreowanie przy ich pomocy określonych form doprowadza w efekcie do powstania nie zwykłej odbitki czarno-białej, w której nawet niewyrobiony widz rozpozna linoryt, ale niemal malarskiej, przypominającej subtelne rozwiązania walorowe uzyskane w technikach metalowych (akwaforcie lub akwatincie). Odpowiednio przygotowane dłutko, kształt jego końcówki, sposób cięcia, siła z jaką artysta wydobywa z gładkiej płaszczyzny niepotrzebne partie materiału wypełniającego, a następnie ilość farby – jej gęstość, lepkość i tonacja – rozprowadzanej po tak przygotowanej powierzchni, rodzaj papieru oraz nacisk prasy, to najważniejsze elementy, które składają się na imponujący efekt końcowy.

Patrząc na ryciny Krzysztofa Szymanowicza, możemy dostrzec w nich teoretycznie wszystko to, co podsuwa nam swobodna wyobraźnia, ale w praktyce jest to wyobraźnia dyskretnie sterowana przez samego twórcę. Z percepcją linorytów artysty jest trochę tak, jak np.: z telewizyjnymi reklamami Coca-Coli sprzed kilku lat. Ponieważ reżyser wmontowywał co kilkadziesiąt klatek filmowych klatkę przedstawiającą palące promienie słońca, piasek pustyni, wysuszone koryto rzeki, to podświadomość widza otrzymywała określony impuls, sygnał. W efekcie, po obejrzeniu takiej reklamy telewidzowie mieli ochotę zaspokoić niespodziewanie rozbudzone pragnienie. W przypadku Szymanowicza i jego pozornie czarno-białego – w rzeczywistości bowiem bardzo malarskiego – świata, wydobytego z niebywałym pietyzmem i wyczuciem z gładkiej i obojętnej płaszczyzny linorytu, jest podobnie. Po obejrzeniu jednej odbitki mamy ochotę obejrzeć następną, zwłaszcza w przypadku cykli, zarówno tego najwcześniejszego (z początku lat dziewięćdziesiątych) Codzienność, jak i późniejszych Rolki czy Rozmowy ze sobą.

Wszystkie cechuje typowa dla Krzysztofa Szymanowicza narracja (sposób budowania kompozycji): chęć połączenia elementów „czysto” malarskich, w postaci stosunkowo dużych i pustych płaszczyzn, o których charakterze decyduje wypełniająca je czerń o różnym napięciu walorowym, z licznymi i drobnymi szczegółami, pełniącymi rolę akordów budujących klimat i aspekt plastyczny danej kompozycji, a także fabułę. Elementem formalnym, który powtarza się w każdym linorycie Szymanowicza jest swoisty horror vacui, polegający na wypełnianiu znacznych partii kompozycji misterną „siatką” mikroskopijnych kropek, która raz tworzy płaszczyznę zbliżoną do struktury powierzchni ziemi, innym razem przypomina fakturę papieru czerpanego, płótna, lub też pomalowanego nierówno farbą olejną parapetu czy polakierowanej deski o czytelnych słojach i sękach. Powstała w ten sposób „płaszczyzna” staje się również znaczącym elementem kompozycji, w której wewnętrznej przestrzeni, ograniczonej formatem i sprowadzonej do dwóch wymiarów, osadza artysta przedmioty towarzyszące mu na co dzień (szklankę z niedopitą herbatą, filiżankę kawy, pudełko zapałek, ołówek, słoik, tubki farby itp.). Przez ich pozornie niedbałe (naturalne) rozstawienie i ułożenie Szymanowicz kreuje zarówno rzeczywistość wyprowadzoną z jego podświadomości, jak kompilacyjną wersję tego, co się już zdarzyło, lub co mogłoby się zdarzyć, albo właśnie trwa, tuż obok, za oknem pracowni. Są to opowieści bardzo intymne, bez obliczonych na poklask nic nie znaczących gestów, wyciszone do maksimum, tak aby oglądający je widz mógł usłyszeć bicie własnego serca.

W pełnej pokory postawie Krzysztofa Szymanowicza wobec kawałka linoleum i kartki papieru, w jego mówieniu o sztuce, jej rozumieniu, a przede wszystkim w konsekwentnym kreowaniu w czterech ścianach pracowni własnego świata znaków graficznych nie ma natrętnej autoreklamy, chęci zaistnienia na siłę. Artysta jest świadom, jak wielki wpływ na jego sztukę – we wczesnym okresie – wywarło zarówno malarstwo Jacka Wojciechowskiego, jak i „fotograficzne” linoryty Grzegorza Dobiesława Mazurka. Obecność dziwnych stworków i drobnych insektów, wszechobecnych na dużych płótnach Wojciechowskiego, ma swoje odbicie, a nawet powtórzenie w pierwszym cyklu Szymanowicza Codzienność, a poszczególne ryciny z cyklu Rozmowy ze sobą zdają się prowadzić pełen skupienia i ciszy dialog z linorytami Mazurka. Ale choć uważny widz dostrzeże, co zainspirowało Szymanowicza w tym czy innym dziele, dostrzeże również, że jest to tylko inspiracja powierzchowna. Artysta zupełnie inaczej tworzy przestrzeń swoich rycin, inaczej ją wypełnia, nadaje wreszcie inny sens plastyczny i odmienne przesłanie. Wojciechowski opowiada o swoich fantasmagoriach i lękach z wyczuwalną nutą humoru oraz rozmachem charakterystycznym dla warsztatu malarza, z kolei Mazurek najchętniej wypełnia duże, bardzo duże kawałki linorytu twarzami i postaciami sobie bliskich osób wyłaniających się delikatnie z mroku nocy i zapomnianych starych, sepiowych fotografii. Tymczasem świat Krzysztofa Szymanowicza jest bardziej refleksyjny, nie atakuje widza tak otwarcie i z takim rozmachem. Niespostrzeżenie zostaje on wyczyszczony z wszelkich przejawów życia organicznego, operuje najchętniej szeroką gamą wysmakowanych szarości, uzupełnioną o nie mniej rozbudowaną gamę miękkich półtonów. Dodatkowo artysta łączy na zasadzie mocnego kontrastu drobnoziarnistą strukturę tła i „trójwymiarowych”, ujętych w światłocieniowym modelunku kilku prostych przedmiotów, z przecinającymi je bardzo często pionowymi płaskimi pasami czerni i nakładającymi się na nie ostrymi kreskami, przypominającymi zapis sejsmografu podczas trzęsienia ziemi. Tak mocny kontrast, a nawet swoisty zgrzyt estetyczny powoduje, że ryciny Szymanowicza mają rozbudowaną przestrzeń, wyraźnie zróżnicowane dwa plany. Tam bowiem, gdzie nie ma pionowych pasów z przodu, są inne motywy i akcesoria (rolka papieru, lampa, kapelusz i krawat), przecinające oś środkową z góry do dołu, idealnie po środku, ponieważ kolejną cechą linorytów artysty jest ich osiowość i symetryczność.

Wszystkie znaki plastyczne i detale, które Szymanowicz wprowadza w ściśle określoną przestrzeń kawałka linoleum, mają zakodowaną treść, odnoszą się do konkretnych spraw, które – jak już wspomniałem – mają swój rodowód w życiu i wyobraźni artysty. Oczywiście zwykły widz nie jest w stanie odczytać ich przesłania do końca, co jednak na szczęście nie wpływa na ogólną percepcję rycin artysty. Bo chociaż jest to sztuka w znacznym stopniu przedstawiająca, posługująca się zestawem prostych kształtów i znaków czytelnych dla każdego, to jednak o sile wyrazu rycin Szymanowicza decyduje przede wszystkim – zasygnalizowany wyżej – aspekt formalny, a ukryta treść to jedynie dodatek pozwalający niektórym z nas na swoisty dialog z twórcą. Twórcą, który chyba wbrew pozorom czułby się świetnie w okresie baroku, z jego bogactwem, teatralnością, vanitas i wszechobecną symetrią. Żyjąc w czasach Rembrandta i innych wielkich mistrzów akwaforty i akwatinty, mając możność rozmowy, dyskusji z nimi, lubelski artysta potrafiłby znaleźć miejsce dla siebie i swoich intymnych linorytów.

Ale jednak Krzysztof Szymanowicz żyje i tworzy tu i teraz. W bardzo konkretnej, a nie wirtualnej rzeczywistości. W rzeczywistości, która będzie na nim wymuszać dalszy postęp, nowe rozwiązania formalne i estetyczne. Czy przy tak już kompletnych, poukładanych we wszystkich aspektach linorytach artysty jest to możliwe? Sadzę, że tak, czemu Krzysztof Szymanowicz dawał już wyraz. Szczególnie bliski mu cykl Rolek (szereg rycin powstałych w latach 1996-1997) zdaje się nie mieć końca. Tak jak autentyczną rolkę papieru, w chwili gdy ostatni jej kawałek ześlizguje się z tekturowej osi, zastępujemy natychmiast nową (często o innym kolorze, zapachu, a nawet wzorze), tworząc mimo wszystko niezamierzony ciąg. Tymczasem Rolki Szymanowicza, a także pozostałe cykle i pojedyncze kompozycje, zostają coraz częściej wzbogacone o kolor. Na razie wypełnia on tylko białą przestrzeń pomiędzy czarnymi kreskami, powodując, że tło staje się ciężkie, bardziej ekspresyjne. W ten sposób zmienia się ogólny charakter tych linorytów. Ale wydaje się, że to nie wyczerpuje problemu, ledwie go sygnalizuje, a nawet zapowiada kolejne przekształcenia. Zmianie może przecież ulec – już niedługo – także sposób komponowania i wypełniania płaszczyzny. Jedno jest pewne – będą to w dalszym ciągu ryciny bardzo interesujące, zasługujące na głęboką kontemplację.