Małgorzata Rygielska. Pamięć słowa

Spis treści numeru 1-2/2004

Pamięć słowa

 

I oto – to wzrastanie ku językowi przez plątaninę nazw
i tożsamości nawijających się na siebie:
nostalgiczny krąg szukający jedności.
Abdelkebir Khatibi

 

Edward Balcerzan, w jednym z rozdziałów swojej najnowszej książki, zatytułowanym Podróż z człowiekiem róż, stawia niezwykle istotne pytania; pytania, które towarzyszą czytelnikowi niemal od początku lektury: Lecz jak z tym żyć, gdy tożsamość jednostki – w przestrzeniach międzyludzkich nie znajduje potwierdzenia i rozpada się na żywioły zwaśnione (polskie i antypolskie, ukraińskie i antyukraińskie, rosyjskie i antyrosyjskie itd.)? W Perehenii i słonecznikach – bo o tej książce tu mowa – plątanina nazw i tożsamości wyrasta z prób rekonstrukcji własnej, traconej i odzyskiwanej, biografii. Zostały w nią włączone fragmenty powieści Pobyt i Któż by z nas, takich pięknych oraz wiersze z dawnych tomików, których tytuły (Podwójne interlinie czy Granica na moment) intrygują na tyle, że można by poddać je reinterpretacji właśnie z punktu widzenia tak często przywoływanej przez autora rodowodowej wielorakości. Rola tych wyimków jest jednak inna – mają sankcjonować sytuację wyznania, w której prozę maski zastępuje teraz już jawnie autobiograficzna, splatana z heterogenicznych elementów, opowieść. Autobiografia i literatura nie są bowiem rozłączne, lecz wzajemnie się warunkują. Odbieranie siebie fikcjom to nic innego jak odtwarzanie, jak szukanie śladów – w pamięci, w tekście, wreszcie, w pojedynczym słowie. Autobiografia nie jest odrębnym gatunkiem, potrafi wchłonąć i wykorzystać dla siebie różnorodne formy: utwór liryczny, funkcjonujące poza jej obrębem opowiadanie bądź komentarze dotyczące przekładu artystycznego. Warheit und Dichtung, prawda i zmyślenie, funkcjonują tu w szczególnych warunkach nierozstrzygalności, ponieważ nie sposób jednoznacznie sprowadzić ich do czystej, łatwo czytelnej, opozycji. (Komentarz do niezwykłego spotkania z Tovą-Danusią pośrednio dotyczy właśnie tej kwestii; pomimo wszelkich oczywistych różnic między życiem i literaturą (…) środki wyrazu prawdy i zmyślenia pozostają takie same, s. 89). Lepiej zatem traktować autobiografię jako (…) pewną „figurę odczytywania”, z którą w mniejszym czy większym stopniu mamy do czynienia w każdym tekście (M. Dąbrowski). Za takim podejściem opowiada się również sam autor, kiedy w quasi-wstępie do Wyimków i aneksów (autobiograficznych) pisze: W niejeden tekst narracyjno-fabularny wpisane są – głębiej lub płyciej – treści autobiograficzne. Może w większość takich tekstów? A może we wszystko, cokolwiek piszemy? (s. 23) Określenie autobiograficzne celowo pozostawia w nawiasie, by już na samym początku ustalić podwójny status tych fragmentów-uzupełnień, wyodrębnionych z innych, wcześniejszych tekstów. Ale taki zabieg także to co autobiograficzne stawia w stan podejrzenia. Powiedzieć: te postaci (Henryk Tram i Sylwester) są moimi literackimi sobowtórami, to rozdzielić „ja” realne i „ja” literackie, to stwierdzić, że autobiograficzna opowieść, tak jak literatura, podlega kreacji. I nie chodzi tu jedynie o wybór konkretnych wydarzeń i dokonywaną post factum interpretację. Wiadomo przecież, że przejście od bezpośredniego przeżycia do świadomości we wspomnieniu, które dokonuje pewnego rodzaju powtórzenia tego przeżycia wystarczy, by zmienić jego znaczenia (G. Gusdorf), a natura zdarzeń i realiów pogrzebanych w pamięci o przeszłości różni się od natury ich późniejszych przedstawień, na przykład ich literackich rekonstrukcji (E. Donato).

W książce Balcerzana układanie (składanie?) autobiografii jest przede wszystkim świadomie ponawianym pytaniem o własną tożsamość, o tożsamość tego, który pochodzi z ojczyzny wielokrotnej . Pojęcie ojczyzny wielokrotnej, rozciągłej przeciwstawia autor popularnemu w krytyce terminowi małych ojczyzn. Kiedy szuka najodpowiedniejszego słowa, aby siebie samego określić, nawiązuje do poszukiwań własnych początków, do literatury korzennej: Jeśli miałbym się jakoś nazwać, to kolekcjonerem, dziedzicem kolekcji „korzennej”. Mnie rozmaitość rodowodów bawi, zadziwia, zachwyca (s. 108). Nie sposób zgodzić się na egzystencjalne pars pro toto, na upokarzający wybór części zamiast całości, który wiązałby się z odrzuceniem. Ojczyzna na zawsze już pozostanie rozrzucona między słonecznikowym pograniczem (radzieckich) republik (Ukraińskiej i Rosyjskiej) a Pograniczem Polski Zachodniej i Wschodnich Niemiec (s. 25), a rodzinne miasto to miejsce owszem, magiczne, ale nie jedyne, to ojczyzna zaledwie wstępna, obolała. Są bowiem dwa miasta dzieciństwa, dwa miasta oniryczne, dwa niezbywalne punkty topografii. Wyśnionej, wspominanej, pomyślanej, czy wreszcie – opisanej. Miasto lat szkolnych to wieloetniczny Szczecin (Liceum Ogólnokształcące Towarzystwa Przyjaciół Dzieci nr 1 w Szczecinie to była istna wieża Babel, s. 77), miejsce pochodzenia to miasteczko nad rzeczułką W., położony nad dopływem Dońca dwujęzyczny Wowczańsk. Ale to nie tylko miasto dwujęzyczne, to miasto, które ma też dwie nazwy: ukraińską Wowczańsk i rosyjską Wołczańsk. W jednej głosce, w różnicy, która jest warunkiem funkcjonowania każdego znaku, w jednym, wieloznacznym i symetrycznym „W”, skrywają się nie tylko zaskakujące odkrycia w przeglądanej po latach encyklopedii (nieumyślna mistyka faktów, s. 39), ale również wspomnienia i osobiste wybory. Późniejszy przyjazd do Wowczańska – po swoje dzieciństwo – nie miał jednak w sobie nic z sielskiej atmosfery początkowych strof Mickiewiczowskiego poematu. Wciąż nie umiałem w tym powrocie do Wowczańska doszukać się powrotu. Nie udawało mi się go doczuć, dokołatać (s. 110) – wyznaje zdezorientowany bohater. Zastana rzeczywistość nie przypominała tej zapamiętanej. Przeszłość ponownie dała się uobecnić jedynie przez słowo. To nie adres dopomógł w odnalezieniu rodzinnego domu, lecz niespodziewanie przywołany fragment młodzieńczego wiersza. I przypadkowo napotkany człowiek, który widząc obcego mężczyznę, zapytał go bez zdziwienia: Edik?(s. 113).

Scalanie własnej biografii polega również na nieustannej konfrontacji czasu teraźniejszego z minionym. Na próbie wypełniania luk we fragmentarycznej i często zwodniczej pamięci. Na poszukiwaniu obrazów dla nazw. Rytm takiego procesu opiera się na dialektyce pamiętanego i niepamiętanego (Pamiętam przetwory. Nie pamiętam pól. Pamiętam pestki. Nie pamiętam kwiatu, s. 50). Oceny przeszłości i zarazem rewizji pojęć dokonuje się bowiem zawsze z pozycji siebie dzisiejszego. Właśnie dlatego, że pamiętać [retenir] to trzymać [tenir] z odległości (M. Merleu-Ponty), można poddać w wątpliwość uniwersalny mit o arkadyjskim dzieciństwie (Mit dzieciństwa? Nie chcę nadużywać słowa mit. […] niech będzie inne hasło, powiedzmy „odległość”. Otóż tak: dzieciństwo swoje miałem w odległości – mówi bohater Któż by nas, takich pięknych). Teraźniejszość jest nieustanną mediacją; minione doświadczenia, obrazy silnie zakotwiczone w pamięci mogą niespodziewanie odżyć w najmniej oczekiwanych okolicznościach. Tak dzieje się również w przypadku tytułowych słoneczników. Fakt, że słowo słonecznik nie przywołuje żadnego zachowanego w pamięci krajobrazu kwitnących kwiatów, zostawia ślady w przekładzie i we własnych wierszach. Poetyckie przedstawienia słoneczników, słonecznikowe widoki złożone ze słów (s. 50) brzmią jak magiczne formuły, które mają służyć anamnezie, uobecnić to, co zapomniane. Także w konkretyzacji tłumaczonego na język polski utworu czuwaskiego poety pojawiły się echa prywatnych doznań. Fraza: kręgi słonecznika została poszerzona o wyraz pestki, pestki ocalające, pestki odpowiedniki Wowczańska. (…) owoc wygrał z kwiatem w cudzym wierszu (s. 52).

Właśnie rola słowa, które ma przywołać albo uobecnić minione, wydaje mi się tutaj najważniejsza. Przy całej świadomości, że każde wspomnienie rozpoczyna się od utraty, że powrót do dawnych miejsc nie jest możliwy, że opis świata, który dawno zniknął może odsłaniać jedynie sensy przenośne (G. Gusdorf), zachowana jest niezwykła dbałość… właśnie o słowo, o poprawność (językową) prywatności (s. 55). Obserwować obrazy i porządkować pojęcia to podstawowe nakazy dla każdego, kto sięga po własną przeszłość. Wiemy, jak wiele zależy od sposobów konceptualizacji naszej wiedzy o świecie, jak istotne jest dążenie do precyzyjnego, choć zawsze niedoskonałego, nazwania. Równie ważne jest znaczenie nazwy, jak i samo brzmienie słowa. Roland Barthes napisał kiedyś, że Proust wyłonił cały świat z kilku dźwięków: Guermantes. Edward Balcerzan, literaturoznawca, poeta, prozaik i tłumacz, wyłania swój literacki świat ze słowa… perehenia. Oczywiście inny jest u Prousta (…) zamysł artystyczny, inne instrumentarium środków literackich, ale zamiar intelektualny jest tożsamy: ocalić od zapomnienia świat, który minął, bo oznacza to zarazem ocalenie własnej identyczności, pokazać jego zmienność, uchwycić sens i rytm przemian cywilizacyjnych (M. Dąbrowski). Czym lub kim zatem jest owa, przywołana już w tytule książki, perehenia? W pierwszym odruchu, by zadośćuczynić ciekawości, sięgnęłam po słownik. Potem, już podczas lektury, natknęłam się na opis szczegółowych leksykograficznych poszukiwań. Pe-re-he-nia? Mogliście o niej nie słyszeć – uspokoił na początku rozdziału autor, ale czytelniczej czujności nie uśpił. Zwłaszcza, że w chwilę później przyznał: W dużym mieście na granicy Polski i Niemiec perehenia stała się moim totemem z Wowczańska. Określenie totem zostało tu użyte nie bez przyczyny; poczucie związku tajemniczej istoty z własnym pochodzeniem, z własnym „klanem”, powraca jeszcze kilkakrotnie: Należała teraz już wyłącznie do mojej rodziny; w wieloetnicznym Szczecinie ówczesnym nie znalazłem nikogo z naszych stron, kto by słyszał o perehenii. Co ciekawe, jej imię domagało się specjalnej wymowy z nie każdemu danym dźwięcznym – ukraińskim – „h” (s. 44). Niebagatelna okazała się więc kwestia dźwięku. Ci, którzy jej nie znali, nie potrafili także prawidłowo wymówić jej imienia, zostali więc niejako pozbawieni możliwości jej przywołania i… poznania. Nie zdradzę – zachowywanej przez kilkadziesiąt pierwszych stron opowieści – tajemnicy perehenii. Powiem jedynie, że była tyleż rodzinna, co cudza (s. 47), a jej istnienie było i jest nieodłącznym bezpiecznikiem tożsamości (s. 43). Tożsamości, którą jednostka musi wciąż na nowo uzgadniać, określać, poddawać refleksji. Perehenia i słoneczniki, a przynajmniej jej pierwsza część, jest autobiografią w takim stopniu, w jakim jest próbą tożsamości (M. Dąbrowski).

Tożsamość nigdy nie jest dana, przyjęta albo osiągnięta, (…) może się odbywać jedynie jako proces (J. Derrida), ale jednocześnie wznoszenie własnej biografii wiąże się z pragnieniem jej scalenia. Dążenie do autobiograficznej anamnezy zawsze odbywa się w języku i poprzez język. Przez możliwość zmiany i ryzyko przekształceń. Własne imię i nazwisko użyte w autobiografii także nieustannie oscyluje między deskrypcją i desygnacją. Nawet wtedy, gdy ujawnia się hipotezę dotyczącą powstania swego nazwiska, opartą na prawdopodobnie przypadkowej, niemal nieuchwytnej zmianie jego formy. Na przejęzyczeniu, pomyłce ortograficznej, być może niedokładnym (skażonym obcą mową) zapisie. Nieuchronnie powraca pytanie: kim jest autor? Na czym polega rozziew między nim, a bohaterem jego opowieści? Jaka jest tu rola słowa, a jaka pojedynczego dźwięku? Kilkuletni Edik – Atwar bezwiednie cytuje w gorączce fragmenty Puszkinowskiego poematu, który mu czytano. Nieświadomie zapamiętane powracają jako dźwięk i rytm. Wiele lat później, po odczycie o filozofii Romana Ingardena w Moskwie, jedna ze słuchaczek, fonolog, zapytała Edwarda Balcerzana nie o konkretyzacje dzieła czy quasi-sądy, lecz o zaskakujące w wymowie literaturoznawcy, przedniojęzykowe ł. Wszak wiedziała tylko, że przyjechał do Rosji z Poznania… I tak z pozoru błahy element staje się podwójnie znaczący. Z punktu widzenia systemu języka wymowa głoski welarnej, tylnojęzykowej ł jako przedniojęzykowej nie wpłynie na zmianę znaczenia poszczególnych wyrazów. Ale sposób artykulacji tego dźwięku jest ważny z zupełnie innych powodów. Cecha na gruncie fonologii redundantna, okazuje się szczególnie istotna, rzec by można – dystynktywna, dokładnie w tym samym momencie, kiedy zdradza różnice pochodzenia, kiedy ujawnia źródło, jedno ze źródeł tożsamości, być może najważniejsze. Wowczańsk, perehenia, przedniojęzykowe ł, które można jeszcze usłyszeć u niektórych aktorów, pochodzą z tego samego, rodzinno-językowego obszaru. Także w tym sensie tożsamość jest miejscem, z którego się mówi (C. Taylor).

Mowa i miano odegrały także niebagatelną rolę w opowieści o koledze z lat szkolnych, Bumku. Był on Żydem z polskich Kresów, który tułał się z rodziną po Azji radzieckiej; z Ałma-Aty przewieziono go do Szczecina (s. 76). Tutaj poznał go późniejszy autor Przygód człowieka książkowego, który po wielu latach rozłąki (po maturze w 1956 roku nasza mała wieża Babel nagle się rozpadła) odwiedził go w Izraelu i usłyszał niesamowitą opowieść o meandrach ludzkiego losu, poszukiwaniu tożsamości i mowie, która jednocześnie wywłaszcza i ocala. Bumek wciąż żyje Izraelem i Polską, podwójnie. Jak dom na rogu ulic. Nazywał się kiedyś Eckhaus i to nazwisko uratowało mu życie: dowódca był człowiekiem urodzonym w Palestynie, nie potrafił wymówić niemieckiego słowa, nie posłał go na akcję; z akcji nikt nie wrócił. Teraz nazywa się po hebrajsku Abraham Karni. Ale to znaczy to samo co przedtem: narożny dom (s. 81). Nie chodzi tu jedynie o semantykę imienia, o jego funkcję magiczną, prognozującą losy. O rozdwojenie na Izrael i Polskę. Bumek żyje dzięki paradoksalnemu odwróceniu. Uratowało go niemieckie nazwisko. Rozziew między narodowością i językiem. Franz Rosenzweig napisał kiedyś, że podczas gdy wszystkie inne narody są utożsamiane z właściwym im językiem, (…) to naród żydowski nigdy się całkiem nie utożsamia z językiem, którym mówi, ponieważ mówi wszędzie językiem swych losów zewnętrznych. Język odzwierciedla losy, chociaż nie potwierdza przynależności do jednej krwi. I właśnie dlatego miano Eckhaus stało się imieniem sekretnym, nie do odczytania, nie do wymówienia. Powiedzieć je na głos znaczyło w tym wypadku zawładnąć, pokierować, wysłać do walki. Wysłać – jak się później okazało – na śmierć. Nazwisko, choć tłumaczone, „odmieniane” przez „języki obce”, zachowuje swoje odniesienie i źródłowe sensy.

Już nie wielojęzyczność, lecz dwujęzyczność stanowi rdzeń historii o Ajgim, rosyjskim poecie czuwaskiego pochodzenia, który – również w swojej twórczości, tłumaczonej na język polski m.in. przez Balcerzana – istniał dwuprzestrzennie. Między ojczyzną pierwszą – przygodą Czuwaszji, a ojczyzną drugą – Moskwą (s.122). Kiedy sam, w przyjacielskiej rozmowie z Edwardem, zastanawiał się, czy jest poetą czuwaskim, czy rosyjskim, przyczyn doszukiwał się w tragizmie i – co niezwykle interesujące – w brzmieniu języka, w jego rytmie: Pytałem wiele razy: o co chodzi? Otóż chodzi o melodykę języka – rozciąganą, o rozciągłość mowy, o rytm przeciągany i rozwijający się w napięciu (s. 145). Jeśli będziemy rozumieli rytm nie tylko jako synonim metrum czy też jeden z elementów szeroko rozumianej „muzyczności literatury”, ale również jako organizację lub konfigurację podmiotu wypowiedzi (H. Meschonnic), to okaże się, że śpiewny, z niezwykle rozbudowanymi imiesłowami, rosyjski, język liryki, jest zwornikiem nieustannie ustalanej tożsamości. Problematyki podmiotu nie da się jednak ograniczyć do kategorii gramatycznych czy reguł wnioskowania. Wiąże się ona bowiem z kwestiami natury antropologicznej. Prowokuje pytania o pochodzenie, przynależność, narodową i językową identyfikację. Jeden z referentów na konferencji w Czeboksarach oparł swoje wystąpienie o Ajgim na prastarej opozycji „swój – obcy”, silnie akcentując poczucie odrębności. Wg takiego przeciwstawienia niemożliwe są żadne stany pośrednie: Gennadij Ajgi jest Albo nasz, czyli rdzennie czuwaski, albo – syn marnotrawny, zaprzaniec, Czuwasz zruszczony, poturczony, zanglizowany, opolaczony, przewęgrzony, utracony bezpowrotnie (s. 144). Natomiast w świadomości polskiej Czuwasz to ktoś bez imienia (s.127), nieznany i nierozpoznawalny. Podział „swój – obcy” uwidocznił się również w postaci uporczywie powtarzanych elementów powitalnego ceremoniału. To, co pokazywało swoistość rodzimego folkloru i świadczyło o gościnności, zaznaczało też różnice. I ta prawidłowość znajduje także swe odzwierciedlenie w języku, bowiem wyrazy gość i gospodarz wywodzą się z tego samego etymologicznego źródła: gość jest zarówno przyjazną osobą odwiedzającą dom, jak i obcym przybyszem.

Trzecią część książki stanowią przekłady wierszy z ukraińskiego i rosyjskiego. Oprócz liryków Gennadija Ajgiego można znaleźć tu m.in. utwory Włodzimierza Majakowskiego, Anny Achmatowej, Borysa Pasternaka czy Grigorija Pietnikowa, który w podziękowaniu za kongenialnie przetłumaczoną Pierwszą burzę, napisał: Czytając głośno wsłuchuję się w polską mowę wiersza… (s. 210). Znów powraca mowa, brzmienie, dźwięk. Ale nie to jest tutaj najważniejsze. Przekłady nie zostały po prostu dołączone do autobiografii. Każdy z nich poprzedza krótki komentarz, który stanowi integralną część narracyjnego życiorysu. To, co osobiste i wielokulturowe ma jeszcze jedną wspólną płaszczyznę – przekład artystyczny. Poeta, prozaik, literaturoznawca, tłumacz tym razem oprócz Literatury z literatury proponuje zupełnie inne Kręgi wtajemniczenia – kręgi nostalgiczne, wyprawy po przeszłość, wzniosłe tęsknoty (P. Czapliński). Warto przyjrzeć się tym powrotom, podjąć tę czytelniczą – też ponawianą – podróż.


Edward Balcerzan: Perehenia i słoneczniki. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Poznań 2003, ss. 271.