Michał Głowiński. Dwie kobiety

Spis treści numeru 1/2005

Dwie kobiety

 

Pani Hrabina

Po Miasteczku krążą nie tylko jego mieszkańcy, nie tylko przyjezdni, którzy zjawiają się z jakichś powodów na dzień, na noc, na chwilę lub na dłużej, po jego ulicach wędruje nie tylko rozbite lustro, które – choć w marnym stanie – ma ujrzeć jak najwięcej z tego, co jest i dzieje się wokół i jak najwięcej utrwalić i zarejestrować, po naszych małomiasteczkowych szlakach przemieszczają się także różnego rodzaju opowieści, famy, legendy, historie i historyjki; korzystają z rozmaitych sposobów poruszania się, są przekazywane z ust do ust, przybierają postać rozległych monologów, a czasem przywołuje się je w formie delikatnych napomknień, które każdy z tutejszych rozumie po dwu słowach. Relacje te i wspomnienia, a niekiedy także – fantazje, nie mogące się poszczycić tym, że opierają się na faktach i są w nich solidnie osadzone, po prostu wiszą w powietrzu nad naszą osadą jak chmury w czas deszczowy (sami nie wiemy, że nimi oddychamy), wystarczy chuchnąć, by się ożywiły, nabrały życia, stały się składnikiem otoczenia. A ich świat bywa tak samo rzeczywisty i wymierny jak uniwersum historyczne, którego realności nikt przy zdrowych zmysłach podawać w wątpliwość nie chce (i nie może). A to, co było i nie było, zrównuje się, jest równie interesujące – i wpisuje się w rejestr. Po owe opowieści, wiszące w powietrzu jak ozdoby na choince, sięgać można tak, jak się sięga po leżące na biurku pióro czy po ulubioną potrawę przechowywaną w lodówce. Dopóty istnieją ich amatorzy, dopóki nie rozpłyną się one w nicości. Nawet gdy – na wzór dawnych legend – zamarzną na czas jakiś w mroźnym zimowym powietrzu, odtają, wrócą do swojego normalnego stanu po każdym przejawie zainteresowania.

Krążą zatem po Miasteczku owe wieści i powieści, raz jak duchy niewidzialne, to znów zmaterializowane w konkretnych słowach, namacalne, wręcz skostniałe. I są powtarzane czasem jako nowiny, czasem dla przypomnienia, a czasem po prostu z tej racji, że sprawia przyjemność sama czynność opowiadania; tym, którzy tu mieszkają lub stąd się wywodzą, powiastki te najczęściej nie przynoszą niczego nowego, działa tu bowiem nieśmiertelna zasada Pana Jowialskiego: znacie, no to posłuchajcie. A więc znam, słucham, powtarzam… Czynię to z ochotą tym większą, im bardziej mity, legendy, famy dotyczą osób i wydarzeń niezwykłych i nietypowych, unikatowych i niepowtarzalnych. A taką właśnie postacią była jedyna w naszym plebejskim miasteczku arystokratka, którą nazywać będziemy Panią Hrabiną. Podobno przed wielu laty, na przełomie XIX i XX wieku, rezydowała gdzieś w pobliżu pewna hrabianka, nosząca historyczne nazwisko, sławna fortepianistka, dająca koncerty w wielkich metropoliach i to nie tylko europejskich, omawiane z zachwytem w poważnych czasopismach, zajmujących się zwłaszcza życiem wyższych sfer towarzyskich, o niej wszakże słuch w Miasteczku zaginął, nie utrwaliła się bowiem w tutejszej pamięci, choć jej nazwisko odnotowywane jest w słownikach polskich wirtuozów. Pani Hrabina także grała na pianinie, jak to czynić zwykły w owym czasie damy z socjety, artystką jednak nie była i nie wykonywała Dla Elizy lub Modlitwy dziewicy publicznie – nawet na koncertach organizowanych dla zbożnych filantropijnych celów.

Wieści gminnej nie przeszkadzało, że była osobą o znikomych talentach muzycznych, wystarczało, że postrzegano w niej wielką damę. Jedyną, jaką obywatele Miasteczka mogli ujrzeć – choćby z daleka, ale na własne oczy. Szansę tę mieli przede wszystkim w te święta i w te niedziele, w które zaszczycała obecnością pobliski kościół. Przyjeżdżała wraz z Małżonkiem w latach wcześniejszych powozem, później zaś – automobilem, na który patrzono z podziwem i zaciekawieniem tym większym, iż niewiele takich dziwów wówczas po naszych drogach krążyło; nie mogę tego zbadać w źródłach, nie wykluczam wszakże, iż ta ówczesna fascynująca nowość to był w sporym promieniu pojazd tego typu jedyny. Przyglądano się Pani Hrabinie i wszystkiemu, co ją otacza, z zaciekawieniem i swojego rodzaju namiętnością, była można i wielka, a także, choć należała do stałego pejzażu naszego Miasteczka – tajemnicza. Stosunkowo mniej sekretów wiązało się z Hrabią, gdyż częściej pojawiał się w miejscach publicznych, sprzyjał różnym społecznym akcjom, a nawet je inicjował, bo pragnął wydobyć rejony te z biedy i zacofania. Dobry pan, znany i widywany, nie poruszał jednak w tak wielkim stopniu plebejskiej fantazji i wyobraźni jak dostojna jego małżonka, kryjąca się pod woalkami i rondami wielkich kapeluszy, z którymi pani z tego środowiska nie mogła się rozstawać nawet w największe upały. Porzucenie ich byłoby niestosownością, a może nawet czynem nieprzyzwoitym.

Hrabina – wiedziano o tym powszechnie – tak naprawdę nie wywodziła się z hrabiowskiego gniazda, w jej żyłach nie płynęła błękitna krew, nie była arystokratką, o której rodzie pisze się w sławnych almanachach, można powiedzieć, że dopiero nią się stawała, pochodziła z zacnego, we wszelkie dobra opływającego domu mieszczańskiego. Nie będziemy faktu tego ukrywać: Pani Hrabina na świat przyszła w rodzinie bankierów. A nie był on pozbawiony znaczenia dla legend, opowieści, a także relacji, które miały być w pełni prawdziwe, krążących po Miasteczku raz z większym, raz z mniejszym rozmachem. Układały się one we wzór znany z licznych romansów, francuskich, angielskich, ale również – rodzimych, czytanych chętnie zwłaszcza przez niewiasty także w naszym Miasteczku: chudy arystokrata, pyszniący się tytułem i nazwiskiem, głośnym od kilku stuleci, i panna z familii, której nazwisko w dziejach się nie zapisało, bez tytułów, ale z potężnym posagiem. Bohaterka nasza, zanim została Panią Hrabiną, była właśnie panną posażną. Często i gęsto rozprawiano o jej majętnościach, o złocie, brylantach i pieniądzach, ale – jak mniemam – sporo w tym było przesady, jak na ludową legendę przystało, bo zwykle bogactwo w oczach chudopachołków rośnie ponad rzeczywistą miarę. Pewne jego dowody są jednak niezbite: Pani Hrabina wniosła w ślubnym wianie sporą posiadłość z pięknym domem, liczącym sobie lat wiele, jego dzieje sięgają wieku XVIII. Ten wszakże państwu młodym nie wystarczał, toteż wzniesiono nieopodal pałac w stylu klasycystycznym, niezbyt wielki i zapewne niezbyt wystawny, ale to w nim właśnie koncentrowało się życie rodzinne i towarzyskie. Pałac był nowy, nie słyszało się zatem, by w nim straszyło, wiedziano jednak, iż jest ozdobą Miasteczka, choć mało kto z jego mieszkańców trafił w jego wnętrza – poza tymi oczywiście, co wstąpili na służbę, wynajmując się do różnego rodzaju posług.

I ja tam nie byłem, miodu i wina nie piłem, nie mogę przeto opisać salonów i komnat, nie potrafię przedstawić mebli i obrazów, nie jestem w stanie opowiedzieć, jak wyglądały dywany i bibeloty. Żałuję, iż tak właśnie rzeczy się mają, nasza plebejska legenda do wnętrz jednak na ogół nie zaglądała, z pewnością nad nimi nie panowała, nie umiała ich ogarnąć, zadowalała się ogólnikami i banałami, no bo każdy sobie przecież wystawia, jak w środku prezentuje się pałac, należący do wielkich państwa. A przykro mi, tym bardziej że odmówił pomocy mój dzielny towarzysz, zacny diabeł Asmodeusz. Nie dlatego, że popadł w nagłe lenistwo, nadal był ruchliwy, uczynny i do działań skory, jednakże nie wszystkich. Oświadczył bowiem, że stał się istotą nieśmiałą, znającą granice swoich możliwości, umiejętności i pełnomocnictw, nie ma zatem żadnych po temu danych, by uchylać dachy jedynego u nas domu arystokratycznego. Musi się zadowalać takimi jedynie, pod którymi żyją mieszczanie, a także lud pracujący miast i wsi. Ma swój honor, nie chce przekraczać klasowych granic, nie chce być parweniuszem, co to pcha się do miejscowej arystokracji, zdegradował się, należy do piekielnego plebsu i takim już na zawsze pozostanie.

Park, będący główną częścią posiadłości Hrabiny, również był dla mieszkańców naszego Miasteczka niedostępny, otaczał go mur, a brama główna, tak jak wszystkie inne wejścia, była zamknięta. Ale gdy się otwierała, przechodnie i gapie mogli zapuścić żurawia i zobaczyć, jak prezentuje się pałac na tle wiosenno-letniej zieleni bądź zimowych nagich drzew i pokrytych śniegiem trawników, rabat, klombów. Ciekawych zapewne nie brakowało, bo to, co w tej przestrzeni się mieściło, należało – choć położone tak blisko miejsc, w których toczyła się zwykła i uboga codzienność – do świata innego, zatrzaskującego swe ozdobne wrota, pod każdym, nie tylko materialnym, względem bogatszego i bardziej kolorowego, takiego, który mógł robić wrażenie tworu fantastycznego – i to nie tylko wtedy, gdy za parkowym murem coś się działo, w czasie kiedy hrabiostwo wydawali przyjęcia bądź bale dla swych rozlicznych przyjaciół lub odbywały się rodzinne uroczystości. A gdy szło się jedną z ulic Miasteczka, tą, do której przylegała reprezentacyjna, frontowa część parku, trudno było nie dostrzec starych drzew wychylających się zza muru, ogromnych, monumentalnych wręcz; wysuwały one swe rozrośnięte konary z owego ogrodzonego rejonu, który miał być niedostępny dla obcych, wchodząc w teren stanowiący dobro wspólne. I niedzielny spacerowicz, i powszedni przechodzień, pędzący w swoich mniej lub bardziej ważnych sprawach, mógł w dni upalne skorzystać z cienia, bo te rozłożyste drzewa, tworzące szereg, stawały się czymś w rodzaju arkad lub podcieni. Dominowały tu wierzby, piękne, zdumiewająco obficie wyposażone wierzby płaczące. W ogólności sporo ich w naszym Miasteczku, to one narzucają mu elegijny nastrój, a już z całą pewnością go współkomponują. Niewątpliwie sprzyja im żyzna gleba mazowieckiej równiny.

Tylko od strony frontowej, chyba najdłuższej, park był od świata zewnętrznego tak szczelnie oddzielony. Po stronie zachodniej, niezbyt rozległej, bliskiej najbardziej ruchliwemu punktowi w Miasteczku, rozciągały się zabudowania pomocnicze, gospodarskie, i to one właśnie tworzyły granicę. Inaczej rzeczy się miały z dwu stron pozostałych, linia oddzielająca była bowiem naturalna, obyło się zatem bez wznoszenia murów czy płotów, nie trzeba było wykopywać fosy, która zresztą w epoce tej stanowiłaby czysty anachronizm, rezydencja nie została, oczywiście, pomyślana jako zamek obronny, a na jej podwoje nikt nie zamierzał przypuszczać szturmu. Od wschodu park przylegał do wąskiej, niezabudowanej doliny Utraty. I tutaj, tak jak od południa, nie było niczego poza podmokłymi łąkami, które bez zbytniej przesady nazwać można moczarami, a może nawet – bagnami. Od tej strony nic posiadłości Pani Hrabiny nie zagrażało, może poza zbyt natrętnymi komarami i w pewnych miesiącach niezbyt przyjemnym rechotaniem żab, o tym wszakże miejscowe legendy milczą. A od pewnego momentu dochodzić do niej mogły odgłosy lokalnej kolejki, zmierzającej do stolicy, kolejki – jak tramwaj – elektrycznej, co wówczas, gdy ją zakładano, stanowiło nowość. Ale żeby ją sobie wyobrazić, nie trzeba ryzykować wyprawy po kładce ku dawnym czasom, istnieje bowiem do dzisiaj i to w niemal niezmienionej formie. Na tym odcinku torów pozostały jeszcze resztki łąki, nad wąskim paskiem Utraty nie ma już mokradeł, osuszono je, a dzięki wodzie, którą w wyniku tej operacji uzyskano, utworzono kilka oczek wodnych; ku radości spacerowiczów, a także dzikich kaczek, osiadłych tu w dużej obfitości, stały się one dopełnieniem stawu (w parku istniał od zawsze). Ale te tak ważne przemiany przypadły na czas, kiedy nie było już Pani Hrabiny, od dawna zniknął mur, a ogród przekształcił się w park publiczny i stał się najbardziej reprezentacyjnym miejscem w Miasteczku.

Pamięć jednak o niej nie zaginęła, legendy, famy, opowieści, by nie wspominać już o mitach, nie zapadają się pod ziemię i nie wchodzą w sferę nicości, nawet wtedy, gdy dookolny świat podlega siejącym zamęt i zniszczenie ruchom tektonicznym. Opowiadano o Hrabinie różne historie i historyjki wówczas, gdy była w Miasteczku, choć rzadko ją widywano, ale też je powtarzano – może rzadziej i w mniej efektownej postaci – w tych czasach, w których już jej tutaj zabrakło, a wreszcie nie stało wśród żywych. Wieści gminne krążyły o niej rozmaite, w większości przypadków zapewne dalekie od twardej realności faktów, ale nie miało to większego znaczenia, bo nie zabiegano, by stały się dokładne jak sprawozdanie (choć często pod nie się podszywały), chodziło o wyobrażenia, w sposób oczywisty dopuszczające udział fantazjowania. Wieści owe zapewne trochę się z biegiem lat zmieniały, ich trzon w zasadzie nieznacznej jednak ulegał ewolucji. A rozpowszechniały je przede wszystkim miejscowe kobiety, z których ta lub owa dorzucała swoje plotkarskie trzy grosze. Liczne narratorki były namiętnymi czytelniczkami powieści z życia wyższych sfer towarzyskich, a w nich wątki romansowe należały do nieodzownych. Jak wiadomo, życie naśladuje literaturę, nic przeto dziwnego, że niewiasty owe dostrzec chciały w okolicznym świecie – tym nawet, jaki znały jedynie ze słyszenia i z niekiedy całkiem niewiarygodnych, fantastycznych wręcz plotek – odbicie rzeczywistości występującej w romansach. I opowiadały niestworzone historie o miłosnych przygodach Pani Hrabiny. Do Pana Hrabiego miały docierać rozmaite wieści na ten temat, on wszakże nie brał ich poważnie, a jeśli dopatrywał się w nich ziarna prawdy, to patrzył na wszystko przez palce lub nawet dawał przyzwolenie. Nie będziemy dociekać, czy w owej miłosnej legendzie króluje jedynie zmyślenie, nie zamierzamy pisać biografii Pani Hrabiny, możemy zatem nie zapuszczać się w rejony będące sferą czystej intymności, nie skorzystalibyśmy zresztą z usług Asmodeusza, gdyby nawet postanowił przezwyciężyć swą paraliżującą nieśmiałość i zechciał udzielić nam pomocy. Zajmują nas bowiem teraz bajki, nie – rzeczywiste wydarzenia, o których nic nie wiemy. A według dochodzących z pałacu i z parku wieści Pani Hrabina wielbiła nad życie swojego kochanka, pięknego jak Ordynat Michorowski, a na spotkania z nim biegła uskrzydlona (kiedy opowieść tę usłyszała pewna mała dziewczynka, wyobraziła sobie pono, że jej bohaterka naprawdę ma skrzydła i jest aniołem). Nie wiadomo, kiedy to wszystko dziać się miało, w opowieściach tych Pani Hrabina zawsze była nieposzlakowanie piękna i młoda, czas jej się nie imał – i nie rozwijał, zastygł w swej niezmiennej teraźniejszości, zawsze ważniejszej od przeszłości i przyszłości.

Nabrał on wszakże w pewnym momencie dynamiki, ujawnił się wtedy, gdy także do wrót hrabiowskiej posiadłości zaczęła się dobijać z właściwą sobie brutalnością przez nikogo nie zapraszana historia. Stało się to wówczas, gdy we wrześniu roku pamiętnego weszli do Miasteczka Niemcy i zaczęli się w nim panoszyć. Nie wiem, jak to przebiegało, nic na ten temat nie mówią również krążące w naszej społeczności plotki, wiadomo jedynie, że w pierwszych miesiącach okupacji Pani Hrabina opuściła Miasteczko i – od dwóch dziesięcioleci wdowa – wyjechała za granicę. Jedni mówili, że do Szwajcarii, inni, że do Włoch, a jeszcze inni, że opuściła Europę, udając się do Ameryki. Nie będziemy dociekać, jak było naprawdę. Jedno wszakże jest pewne: tam, daleko, gdzieś na szerokim świecie, który mieszkańcom Miasteczka trudno sobie wyobrazić, Pani Hrabina dożyła wieku sędziwego, podobno niewiele brakowało, by można było obchodzić jubileusz jej setnych urodzin. W opowieściach jednak trwa jako piękna i młoda, choć ostatnio coraz rzadziej są one przywoływane. Nic dziwnego, nie zajmuje się nią telewizja, nie poświęcają jej uwagi kolorowe pisma dla kobiet przeznaczone. Inne są już ucieleśnienia wielkiego elitarnego świata, nam – skromnym, cichym i w codzienności marnej unurzanym – wciąż niedostępnego.

Drugie opowiadanie w papierowym wydaniu „Akcentu”.