Bohdan Drozdowski. „Kącik debiutów” (po pięćdziesięciu latach)

Spis treści numeru 1/2006

„Kącik debiutów”

(po pięćdziesięciu latach)

 

(…) Publikacji nadano tytuł szerokości dwu kolumn: PRAPREMIERA PIĘCIU POETÓW. Tytuł zaskakujący, zwłaszcza że „Życie Literackie” publikowało już wcześniej wiersze kilku spośród pięciu autorów przedstawianych w roli debiutantów. Tym razem jednak nadano prezentacji charakter szczególny, wyjaśniając to w niepodpisanej notce:

Oto pięciu poetów, z których żaden jeszcze nie wydał pierwszego zbioru wierszy. Trudno przesądzać o ich przyszłości, wszyscy jednak zdają się posiadać nie tylko umiejętności pisania wierszy, ale także sztukę wykrzesywania z rzeczywistości poezji. Stąd „listy polecające” wybitnych pisarzy, jakie towarzyszą niektórym z młodych poetów. Można przypuszczać, że wiersze, które publikujemy, stanowią więc zapowiedź burzliwego rozwoju liryki.

Dziś mija właśnie pół wieku od tamtej publikacji. Działem poezji w „Życiu Literackim” kierowała wówczas Wisława Szymborska i to ją podejrzewano o ów wybór wierszy i dobór nazwisk. Czterdzieści pięć lat później, z tomu Pamiątkowe rupiecie – przyjaciele i sny Wisławy Szymborskiej sporządzonego przez Annę Bikont i Joannę Szczęsną dowiedzieliśmy się, że to Artur Sandauer „przyszedł z tym pomysłem do redakcji”: Zimą 1955 roku ukazuje się w „Życiu Literackim” sensacyjna kolumna spóźnionych debiutów: wiersze Mirona Białoszewskiego, Stanisława Czycza, Bohdana Drozdowskiego, Jerzego Harasymowicza i Zbigniewa Herberta z komentarzami znanych poetów i krytyków. Było to jedno z ważniejszych wydarzeń literackich nadchodzącej odwilży.

– Ja tylko byłam „za” – mówi Szymborska.

Owa nadchodząca „odwilż” (nazwa od głośnej powieści Ottiepiel Ilji Erenburga) dawała o sobie znać od kilkunastu miesięcy na różne sposoby. Jeszcze w kwietniu 1955 r. Henryk Markiewicz ogłosił w „Życiu Literackim” (nr 170) szkic pt. Lenin a sprawy literatury, Stefan Żółkiewski podejmował „próbę istotnego dotarcia do tych warunków, które umożliwiają mówienie całej prawdy artystycznej” (nr 178), w numerze 193 Tadeusz Nowak opublikował poemat Był tu Włodzimierz Lenin, w numerze z 30 października 1955 r. zamieszczono dyskusję mieszkańców nowej Huty o Poemacie dla dorosłych Ważyka, a w numerze 197 Ludwik Flaszen, student Kazimierza Wyki z UJ, przeprowadził napastliwy atak na literackich zamordystów pt. O trudnym kunszcie womitowania, pisząc tak: Oto nadszedł czas wielkich torsji. Pisarze widzieli i milczeli, słyszeli a nie mówili (…) ale nagle okazało się, że historia nie jest posągiem z granitu (…) Brandys womituje, ale nie do końca (…) Ważyk wierzył i chwalił, dziś gani i wątpi (…) Obaj pisarze – Ważyk i Brandys – sądzą i wyrokują…

Działo się wtedy w Polsce wiele. Na odwrocie stron zawierających Prapremierę w „Życiu Literackim” trwała zażarta dyskusja o nowoczesności w malarstwie. Minionego lata przez Warszawę przetoczył się ozdrowieńczy wiatr Światowego Festiwalu Młodzieży, Marek Hłasko drukował w „Po prostu” swoje oszałamiające opowiadania, w Arsenale warszawskim wystawiono zdumiewająco „inne” obrazy, z piwnic wychodził na światło dzienne jazz. Zmieniał się język epoki, a z nim klimat całego życia. A na początku – jak zawsze – było Słowo.

Mirona Białoszewskiego Artur Sandauer przedstawił w Prapremierze wierszami Moje Jakuby znużenia i Liryka śpiącego. Po Wiośnie Sześciolatki prowokacyjnie zabrzmiało Mironowe fruwam / fruwam / na trapezach przyśnień / fruwam / w latającym cyrku rzeczy / nad tobą / nad jawnym / nad zwykle przytomnym / jestem wszystkimi / i bywam wszystkimi rzeczami / ale nie tobą / mój leżący na dnie / moja góro oddechów / która stopniejesz / przebudzeniem / mój ty / który spłyniesz…

W swoim „liście polecającym” Sandauer pisał: Umiejętność ukazania piękna tam, gdzie dotąd zwykliśmy widzieć jedynie szarzyznę, właściwa jest wszelkiej sztuce nowatorskiej. (…) Jest to więc poezja buntu: głosi ona, przeciwnie, poprzestanie na małym, w którym uczy dostrzegać nieskończone bogactwa. (…) Wprowadza on do naszej poezji potężny ładunek nowych realiów z pogranicza drobnomieszczańsko-proletariackiego, z terenu zatem, na który zapuszczali się dotąd tylko prozaicy, nigdy – poeci. Zapach nowej, nie odkrytej jeszcze przez nikogo, rzeczywistości – oto, co mnie w tych wierszach pociąga.

Sandauer znał wszystkie jego wiersze, wiedział, z kim ma do czynienia. Inni znali go raczej ze słyszenia i z założonego kilka miesięcy wcześniej Teatru na Tarczyńskiej. Kończąca Moje Jakuby znużenia prośba: „uderz mnie – konstrukcjo mojego świata” miała wkrótce uderzyć bardzo wielu, niektórzy tylko uznali, że to „nuda dla czterech profesorów”…

Harasymowicz był już w Krakowie znany. Dwa wiersze z PrapremieryStaruszkowie grający w domino i Sad styczeń – umocniły przekonanie o jego bujnej wyobraźni, w której bez trudu jesień po nagich gałęziach włóczy / swe długie szare włosy, strugi deszczu, więc wzdychano wraz z nim ach, co za noc, co za noc, szepcą staruszkowie mrużąc oczka maleńkie jak kropki w dominie… Zdumienie wywołał jego promotor, Mieczysław Jastrun, poeta „klasyczny”, posłusznie do niedawna socrealistyczny, pozujący przy tym na Goethego PRL-u. Sensację wzbudził więc zachwyt Jastruna, którego ujęła w Harasymowiczu „autentyczność wyobraźni, świeżość kolorów świata”, bo Harasymowicz od razu wskoczył w siodło i to nie byle jakie, ale błyszczące szczerym złotem poezji (…) Pisma odrzucały jego wiersze. Redaktorzy (…) woleli grzmiące tyrady na tak zwany wielki temat. A tu zjawił się pastuszek, nie dość uczesany i trochę niezgrabny. Tymczasem jest to poeta rzeczywiście bardziej ludowy, proletariacki i wiejski, niż oficjalnie za takich uznani poeci.

Odczytano te „grzmiące tyrady” także jako jawną samokrytykę poety, który uznał się za podbitego przez Harasymowiczowskie „głupiutkie zajączki (które) na korę jabłonek nakładają ślubne obrączki”… Wydany wkrótce tomik CUDA wzbudził powszechny zachwyt. Harasymowicz w okresie zamordyzmu „terroretyków”, głosił „powrót do kraju łagodności”. Jerzy Kwiatkowski zawołał: „Jest Gałczyński!” Ktoś inny dodał, że Harasymowicz to poeta bardziej świadomy, niż KIG. A był z całej piątki najmłodszy (1933). Potem miało się okazać, że także najpłodniejszy i najwierniejszy obranej poetyce. Innych gatunków nie uprawiał.

Zbigniew Herbert (1924) przed owym spóźnionym, powtórnym debiutem u Machejka, był – wedle Jana Błońskiego (1931) Różewiczem, który pewnej chwili poszedł we własną stronę. Nie można nawet powiedzieć, że wzorował się na Różewiczu, on nim po prostu – był. Ich wiersze można było po prostu wzajemnie powymieniać. Świat Herberta jest jednak mniej rzeczywisty – i mniej prowincjonalny (…) bardziej wyrozumowany i „inteligencki”. Wspólne jest poszukiwanie codzienności języka i bezbronność wobec faktów i historii. Herbert jest jednak bardziej „artystą”, pilniej szuka metafory i chętniej gubi się w kolorowym i upajającym potoku świata (…) Choć rygorystyczny i świadomy w selekcji, pozwala się swobodniej unosić lirycznym skojarzeniom (…) Piórem Herberta rządzi nie tyle troska moralna, co filozoficzna. Niepokoi go bardziej zagadka świata niż postępowanie człowieka.

Opinię Błońskiego Sandauer zderzył z wierszem Herberta pt. Trzy studia na temat realizmu, który zdawał się całkowicie tej opinii przeczyć: Ci, którzy malują małe lusterka jezior / obłoki i łabędzie / sceny przy strumieniu/ ci którzy jak nikt potrafią oddać słodycz snu / nagie ramię nad głową otwarty liść i niebo / a jeśli już odważą się opowiadać morze / łatwo mieszczą to słowo w ustach o brzegach różowych / oni noszą nas w małych koszyczkach z wikliny / oni myśleli że znajdziemy szczęście / w zacisznym sercu krajobrazu z tęczą (…) Ci którzy znają tylko dwa kolory / kolor tak i kolor nie / wynalazcy prostych symboli / otwartych dłoni i zaciśniętych pięści / śpiewu i płaczu / ptaków i pocisków / uśmiechów i szczerzenia zębów / którzy mówią / potem kiedy zamieszkamy w owocach / będziemy używali subtelnego koloru „może” / i „pod pewnym warunkiem” / o perłowym połysku / ale teraz ćwiczymy dwa chóry / i na pustą scenę / pod oślepiające światło / rzucamy cienie / z okrzykiem wybieraj póki czas / (…) i aby ci pomóc nieznacznie popychamy wagi.

Profesor Wyka, omawiając tom Struna światła zauważył, że u Herberta jedno jest „czysty Jastrun”, drugie „przecież to Miłosz”… Dwadzieścia lat później, spytany w Oksfordzie: który z polskich poetów wart jest Nobla, odpowiedziałem: Herbert. I to za dwa wiersze: za Tren Fortynbrasa oraz Apollo i Marsjasz.

Stanisław Czycz (1929), rekomendowany przez młodszego o rok Ludwika Flaszena, był jedynym z całej piątki rzeczywistym debiutantem. To jego pierwszy występ w prasie literackiej (…) Wszystko w nim jeszcze chybotliwe, niejasne, skłębione (…) Sporo zapewne czasu upłynie zanim młody poeta myśleć będzie nie tylko skórą (…) Opętanie okrucieństwem czasu powołuje do życia groźne, brutalne, często zbyt jaskrawe w swojej brutalności – wizje młodego poety (…) Gorycz moralna leży u dna tych wierszy (…) I cenny jest w wierszach Czycza właśnie ów moralny niepokój…

Czycz, jak całe jego pokolenie, wyniósł z wojny pamięć, która do końca życia nie pozwalała się wytrzebić. Dziesięć lat po wojnie silne wrażenie wywarł jego wiersz o piżmaku wyrzuconym z rzeki na brzeg przez ciśnięty w nią granat. Różewicz walczył, Machejek walczył, Herbert przynajmniej należał do AK. Czycz pragnął podminować mostek / albo rzucić komuś wieczór do mieszkania granat przez okno. Ciskał granaty do rzeki, ale raz wybuch wyrzucił na brzeg szczura / z urwanymi tylnymi nogami i rozprutym brzuchem / Potem ściągnąłem ze szczura futro / bo to był rudy szczur piżmowy / i sprzedałem za 50 zł / i teraz jeszcze mogę sprzedać ten wiersz o nim (-) Przejmujący liryk – rzekła po przeczytaniu tego pani w futerku ze szczurów…

Wszyscy oni już nie żyją. Piszący te słowa znalazł się w sytuacji niezręcznej, ponieważ przeżył, a jego casus odstaje od pozostałych.

W Prapremierze Sandauer umieścił podpowiedziane mu przez Przybosia dwa wiersze: Gedaechtniss (Pamięć), wyraźnie nawiązywała dialog ze Szczurem Czycza: W roku 1955 / na budowie linii elektrycznej / robotnicy / ubijali / kamienie / Jednemu się zdawało / że to są ludzkie czaszki / Lali cement / jednemu się zdawało / że to ciała starte na papkę / Kiedy słup stanął / ten jeden powiedział / Boże jakie to potworne / i zasłonił oczy rękawem / Pozostali spojrzeli po sobie / wzruszyli ramionami / Nie zwariowałem / mówił ten jeden / Tylko Pamięć / ta moja Pamięć / wyrwijcie ją z moich oczu / zabierzcie / Dość mamy swojej / odrzekli / i poszli ogrzać ręce. (…)

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.