Jest różnica, kiedy pojedziesz do Kazimierza
Antoni Słonimski pisze w „Wiadomościach Literackich” ze stycznia 1939 roku, że fara w Kazimierzu Dolnym jest najbardziej znanym motywem polskiego malarstwa. Zaiste – biorąc pod uwagę jedynie aspekt ilościowy, a pomijając artystyczny – czy można w ogóle wyobrazić sobie, ile powstało rysunków, akwarel, grafik i olejów przedstawiających ten niezwykły parafialny kościół? A ileż twórczości plastycznej zainspirowały inne motywy kazimierskie! Na marginesie: konia z rzędem temu, kto potrafi odpowiedzieć, w jakiej bibliotece Lublina znajduje się wspomniany numer „Wiadomości” (z którego zresztą pochodzi sporo tekstów pomieszczonych w książce, o której będzie tu mowa)?
Nie ulega wątpliwości, że przez obraz – a nie przez słowo – dokonał się i dokonuje kulturowy, artystyczny oraz popularny zapis fenomenu Kazimierza nad Wisłą. Kazimierz to malarstwo, a nie literatura. Nie ma przy tym znaczenia, czy ktoś w malarstwie związanym z Kazimierzem dostrzega tylko tę jego część wyśmiewaną, pacykarską, bliską kiczowi albo czy potrafi rozważać, jak bardzo malarstwo to wyczerpuje się w urokliwych, tajemniczo romantycznych bądź najzwyklej przyjemnych motywach, powtarzanych po wielekroć w różnych stylach, a na ile jest ono badaniem fundamentalnej problematyki koloru, światła, przestrzeni itd. Co więcej, malarstwo okazało się siłą nie tylko bierną, odtwarzającą zastany krajobraz przyrodniczo-urbanistyczny, ale i kreatywną, mitologizującą Kazimierz, ustalającą jego istotę jako Arkadię lub miejsce karnawału, gdzie zatrzymał się czas, gotowe przyjąć każdego. Kazimierz stworzył malarstwo, a malarstwo stworzyło Kazimierz? Oto genius loci.
Kto tutaj z wielkich lub niewielkich artystów używał palety, kiedy i w jakiej sekwencji przyczyn i zdarzeń się tu pojawił, nie ma potrzeby wyliczać. Dla nas jest ważne, iż fenomen Kazimierza wyraża się i w tym, że przyciągał on (i nadal to czyni) co najmniej równie bogatą, i to pod każdym względem, reprezentację pisarzy i poetów. Jakich? Jak w loterii, na chybił trafił: jeżeli padło na „h”, to odpowiadam – bawił tu i kobiety w SARP-ie podrywał piękny, prawie dwudziestoletni Marek Hłasko, spacerował z charakterystycznym plecakiem uwielbiający kajzerki Zbigniew Herbert. A jednak tak dosadnego, tak bogatego jak malarski, literackiego portretu Kazimierz się nie doczekał. I długo nie miał też monografii o tym swym literackim niby niespełnieniu. W kwestii kazimierskiego malarstwa nikt od lat nie próbuje doścignąć dzieła Waldemara Odorowskiego. Co do literatury, w tym wypadku bardzo rozproszonej i rozdrobnionej, po części niedostępnej (bo np. w jidysz), dopiero teraz, dzięki antologii Moniki Adamczyk-Garbowskiej, możemy próbować wyrobić sobie jakieś bardziej systemowe pojęcie. Kazimierz vel Kuzmir. Miasteczko różnych snów to antologia zachęcająca i prowokująca do debat. Tutaj i teraz zwróćmy uwagę zaledwie na kilka spraw.
Autorka dokonała interesującego podziału tekstów. Pogrupowała je w bloki historyczno-tematyczne (jest ich 12, od Dawnych dziejów, po Nowe życie miasteczka), aby dać najszerszą panoramę pisania o Kazimierzu (przyznając, iż w tych selekcjach nie brak jej własnych upodobań i arbitralności). Właśnie – aby dać panoramę! Panoramę, a nie przekrój wyłącznie wysokiego lotu literatury; znajdujemy tu obok siebie rzeczy mistrzów i amatorów, fragmenty z przewodników, ksiąg pamięci, wyrywki z powieści, z reportaży, publicystykę (co zresztą potwierdza nie tylko moją tezę o wtórnej wadze literatury wobec malarstwa w sprawach miasteczka na Wisłą). Korzystając z takiej różnorodności, Monika Adamczyk-Garbowska mogła osiągnąć cel, jaki sobie wyznaczyła, wyrażony jednoznacznie w tytule antologii Kazimierz vel Kuzmir. Mianowicie, pokazać prowincjonalną, a na swój sposób ponadprowincjonalnie oryginalną, enklawę, jaką Kazimierz był szczególnie na przełomie XIX i XX wieku oraz do II wojny światowej, jako miasteczko jednocześnie „typowo polskie” i „typowo żydowskie”, wprost symbolizujące wielowiekowe współżycie, albo – współbycie, Polaków i Żydów, oraz zaprezentować, jak ta podwójna „typowość”, ów tytułowy spójnik rozłączny „vel”, były obrazowane w literaturze. Wyjątkowość kazimierskiej prowincji bierze się stąd, że jej życie charakteryzowane było nie tylko przez polskie miasteczko i żydowskie sztetł, typowe organizmy narodowo-religijne funkcjonujące raczej odrębnie, a zbliżające się jedynie w perspektywie osobistych przyjaźni i szacunku, wynikającego z codziennego bliskiego sąsiedztwa, ale też było ono determinowane (co już chyba stanowiło rzadkość) przez obecność głównie napływowych intelektualistów, artystów, luzaków, nieskrępowanych ideami narodowo-religijnymi.
Nie spodziewajmy się jednak rewelacji, że z tego powodu w Kazimierzu było jakoś specjalnie w sprawach polsko-żydowskich, a tym bardziej w literaturze obu narodów. Nie, literatura wcale nie przekraczała barier, co podkreśla autorka już we wstępie i przywołuje dwa jakże reprezentatywne nazwiska: Marię Kuncewiczową, autorkę Dwóch księżyców, która Kazimierz uwieczniła w literaturze polskiej, a sama była dla szerokiego kręgu elit magnesem miasteczka, oraz Szaloma Asza, uważanego za twórcę literackiego obrazu sztetł jako sielskiej ostoi ludowej żydowskości jidysz. Pisze Adamczyk-Garbowska: Podczas gdy w utworach Marii Kuncewiczowej Żydzi stanowią element egzotyki, tło raczej niż w pełni rozwinięte postacie, w „Miasteczku” Szaloma Asza mamy przeciwną sytuację, jako że jego opisy obejmują niemal wyłącznie żydowską społeczność miasteczka, podczas gdy goje pojawiają się na marginesie, zwykle pełniąc funkcję barwnego symbolu, ekscentrycznego dodatku czy też wrogiej większości (…). Po holokauście, jej zdaniem, było wcale nie inaczej: Podczas gdy pisarze żydowscy marginalizują obecność Polaków, polscy wspominają znaczenie społeczności żydowskiej z reguły pobieżnie jako przede wszystkim element egzotyczny (…). Tak, dywagowanie o sprawach polsko-żydowskich zdaje się przypominać chwilami rozmowę wody z kranem.
I zarazem wszyscy się w Kazimierzu i sam Kazimierz wywyższają, niezależnie od czasu. Jechiel Jeszeja Trunk powiada: Małe żydowskie miasteczko Kazimierz było miniaturowym zwierciadłem życia polskich Żydów, a potem dodaje: Tak delikatne, malownicze światło widziałem tylko w Paryżu, Jerozolimie i w Kazimierzu. Te słowa Trunka zostały wydrukowane w 1951 roku. W roku następnym Zbigniew Herbert pisze w Liście z Kazimierza: Chyba nie ma w Polsce miasteczka tak bardzo oplecionego legendą i sztuką.
Plebejski, jak i intelektualno-artystowski żywioł każdego z narodów czuł się w Kazimierzu jak u siebie (i tak jest nadal: każdy czuje się tak, jakby Kazimierz był jego i dla niego). Szmuelowi L. Shneidermanowi tutaj „Wisła mówiła po żydowsku”, Kuncewiczowa szukała rozstrzygnięcia pytania: „kurort czy rezerwat dzikości?”, natomiast Anatol Stern konkludował (to motto antologii): I to jest właśnie Kazimierz. Każdy odnajduje tam to, czego szuka. Jak we śnie. Dlatego antologia pełna jest zarówno pięknych i wzruszających fraz podobnych do snów, jak też sarkazmu oraz artystowskich bajań.
Doszliśmy do najbardziej magicznej, księżycowo-sennej sytuacji: cokolwiek by mówić, tak Polacy, jak i Żydzi, nacjonaliści i syjoniści, izolowani czy zasymilizowani, biedni czy bogaci, sztywniacy czy ekscentrycy i luzacy, wszyscy oni, nawet gdy ironizują i jakże znakomicie wybrzydzają na miasteczko, okazują się być w Kazimierzu zakochani, zniewoleni ponad podziałami! Najpiękniej wyraża to piszący w jidysz Jakow Glatsztejn. We fragmencie większej całości zatytułowanym W Kazimierzu być trzeba… czytamy o zaskakującej wycieczce do miasteczka owianego legendą romansu polskiego króla Kazimierza i pięknej Żydówki Esterki. Do bohatera, nieoczekiwanie zbudzonego nad ranem i wyruszającego tam przez zupełny przypadek, zwraca się równie, jak się wydaje, przypadkowy kompan podróży: Widać taki już los. W Kazimierzu być trzeba, więc co to za różnica, kiedy się tam pojedzie. Po pana powrocie będziemy rozmawiać o tym miejscu przez trzy dni i trzy noce.
Co sprawia, że „być trzeba”? Pewnie Monika Adamczyk-Garbowska nie chciała, bo przecież nie taki przyświecał jej zamiar, podjąć dyskusji o samym, by tak rzec – czystym fenomenie Kazimierza, o jego uniwersalnym magnetyzmie, odróżniającym to miasteczko od Łomży, Biłgoraja czy setek innych, które teraz są jak i Kazimierz – bez Żydów, a więc już tak radykalnie inne niż kiedyś. Dobierając teksty, niewiele uczyniła sugestii, jak bardzo narodziny malarstwa żydowskiego na przełomie XIX i XX wieku i udział artystów żydowskich w budowaniu kolonii artystycznej wpłynął na zainteresowanie Kazimierzem przez intelektualistów żydowskich. Niemniej kreśli ona w genialnie lapidarny sposób formułę bardzo nęcącą, pointując swe uwagi tak: Kazimierz vel Kuzmir – klucz do wzajemnego poznania. W tym skromnym słowie daje nową wykładnię genius loci Kazimierza. Czy Kazimierz to więc klucz, parafrazując Sterna, do odnajdywania tego, czego uczy nas sen, wykraczający poza barierę realności? Czy przypadkiem tak naprawdę zbliżamy się do siebie tylko poprzez marzenia, nadzieje i tęsknoty, które łączą nas poza dolegliwościami doczesności? Nie wdając się w filozoficzne dywagacje, pozostańmy przy oczywistej konstatacji, że ów kazimierski magnetyzm trwa i przybiera niewyobrażalną skalę.
Wbrew tytułowi, nie tylko spójnik rozłączny „vel” użyty wobec kontekstów polsko-żydowskich powinien kusić do lektury antologii. Z niedowierzaniem czytelnik odnajdzie w wielu tekstach niebywale trwały, aż do śmieszności powtarzalny constans problemów, jakimi żyje Kazimierz, a którymi przejmują się ludzie kochający to miasteczko. Pocznie się budować coraz więcej willi i pensjonatów. Gdybyż się tylko ci letnicy kontentowali cielesnymi igrami w zagajnikach i nocą. Nie, oni poza tym muszą jeszcze żreć, chlać, odświniać się w rzece. Tak w 1933 roku pisał Tadeusz Breza, nazywający Kazimierz „meliną malarzy”, zakochany w miasteczku obserwator i krytyk najwyższej klasy. To samo słyszymy i dziś.
A jednak jest różnica, kiedy się do Kazimierza pojechało. Drukując w antologii po raz pierwszy wiele tekstów wcześniej niedostępnych polskiemu czytelnikom, głównie tych w jidysz, Monika Adamczyk-Garbowska obudziła pragnienie poznania większej ilości tego rodzaju świadectw. Bywają one różnej rangi, przyznam, że niektóre – jakkolwiek bardzo ciekawe – rozczarowują, bo ułamkowe relacje (jak część tych z księgi pamięci „Pinkas Kuzmir”) niewiele wnoszą w budowę obrazu całości, zachowując wszak wartość dokumentalną. Myślę wtedy, że bardziej chciałbym poznać, o ile taka istnieje, relację np. ze spotkania w Nowym Jorku Jana Łazorka, ukochanego artysty, który nadał Kazimierzowi obecny malarski sznyt, z kazimierzaninem z Kamienicy Gdańskiej Szmuelem L. Shneidermanem. Albo dowiedzieć się coś więcej o okolicznościach powstania niezwykłej książki kazimierzanina Andrzeja Siemińskiego Kobieta z prowincji, fabularyzowanego dokumentu, opowieści jego ciotki, prostej kobiety, która w Wielkanoc, wspominając niedawny czas, mówi przejmująco: „dziwnie tęskno zrobiło mi się za Żydami”. Wobec tej quasi-relacji ideologicznym i bez rozeznania – niestety – wydaje mi się reportaż z niedawnej podróży do Kazimierza Ireny F. Karafilly, kanadyjskiej dziennikarki, która dziwi się, że w dawnej synagodze jest kino, uważa renesansowe kamienice za pretensjonalne, bo przesadnie… rzeźbione, nie dowierza słowom spotkanej w miasteczku starszej pani, że niektórzy Polacy znali ijdysz. Boję się, że gdyby Irena F. Karafilly przyjechała dzisiaj do Kazimierza, byłoby jej smutno, że w synagodze jest sklep z kwiatami, które panie z miasteczka kupują na ołtarze z krzyżami, i boję się, że Irena F. Karafilly nie uwierzyłaby, że pomieszczenie na kwiaciarnię oddała w najem… warszawska gmina żydowska. Taka jest moja uwaga: antologia nie powinna być przestrzenią dla tego rodzaju rachunków krzywd i żalów.
Monika Adamczyk-Garbowska podkreśla w przedmowie, iż wybór tekstów z różnych względów jest arbitralny. To oczywiste i zrozumiałe, niemniej wydaje mi się, że warto i trzeba pokusić się przynajmniej o jeden aneks z myślą o uzupełniającej lekturze i zachęcie dla tych, których Kazimierz fascynuje i chcą się dalej tą tematyką zajmować. Mam na myśli książkę znakomicie wpisującą się właśnie w założony przez autorkę kontekst „Kazimierz vel Kuzmir”, mianowicie – Lecha Pietrzaka Prawdy i nieprawdy, czyli kazimierskie fakty i legendy (Panda Press London – Lublin 1991, w redakcji Anny Nowakowskiej i Przemka Marii Grafczyńskiego).
Chwilę zatrzymam się przy tej ciekawej „lekturze uzupełniającej”, bo w moim przekonaniu stylistyka jej narracji jest – na tle literatury o Kazimierzu – wyjątkowa i doprowadzona do wysokiego standardu. Już sama okładka i stylizowana na hebrajski część grafiki tytułu nie pozostawia wątpliwości, że – jak autor pisze w krótkiej przedmowie – jest to książka o tym, czego już nie ma. Było i nie ma. Przestało być./ Na szczęście została pamięć. Ale i ona „przestaje być”. Jeszcze trochę, a i pamięci może nie być./ I to stało się przyczyną opisania tego, czego – jak wspomniałem – już nie ma, to znaczy tamtych ludzi żyjących razem mimo różnicy nacji, innej wiary i innych obyczajów. Żyli razem, bo złączył ich wspólny los, dla jednych mniej, dla drugich bardziej ciężki. I wspólne miejsce na Ziemi./ Tym miejscem – Kazimierz nad Wisłą, ludźmi – Polacy i Żydzi, a w żydowskiej mowie „goje” i „nasi”. / Chciałbym, aby te opowieści przybliżyły współczesnym tamte czasy i tamtych ludzi. Książka Lecha Pietrzaka składa się z czterdziestu krótkich opowieści o tym, jak w kazimierskim lustrze odbijała się wielka historia oraz sprawy codzienne, ważne prywatnie. Są to opowieści zawsze jeżeli nie z morałem, to z pointą, często zaskakującą, a nade wszystko – z realnymi bohaterami (jak oberżysta Onufry Frankowski, burmistrz Antoni Ulanowski, Dawid Fajersztain, który miał garbarnię, czy Mosze Minc, żelazny kupiec z Kamienicy Gdańskiej, nie wspominając Chaima Przewoźnika). Lech Pietrzak posłużył się krótką, zwartą formą, przywodzącą na myśl opowiastki, jakimi zwykło się raczyć będące w dobrym humorze towarzystwo, przypowieści albo dykteryjki, dzięki czemu udaje mu się coś niezwykłego: o poważnych sprawach mówi lekko, nic nie uchybiając ich wzniosłości i ważności, zaś bolesną przeszłość oswaja rozbrajającym dowcipem i groteską, stwarza rozumiejący dystans wobec życia gotującego bohaterom nieoczekiwane sytuacje i wyzwania. Może jest w tym coś z podejścia twórcy wojaka Szwejka. Zatem i napięcia między „gojami” i „naszymi”, tak wyraźne w większości tekstów z antologii Moniki Adamczyk-Garbowskiej, będące jakimś zniewalającym i kultywowanym do dziś, samonapędzającym się stereotypem, u Pietrzaka ustępują miejsca wizji wielobarwności i… nieuchronności życia, które polega na tym, że nikt nie wybiera swego czasu i miejsca i nie może mieć o to nadmiernych pretensji. Posługując się tą niby lekką formą, autor dotyka wielu kwestii i wydarzeń nie przywoływanych w tekstach zebranych w antologii Moniki Adamczyk-Garbowskiej. Czy pisze prawdę, czy może raczej sympatycznie krąży między tytułowymi „prawdami i nieprawdami” i zgrabnie mitologizuje kazimierską, polsko-żydowską przeszłość na swój sposób, to już inna sprawa.
Kazimierz vel Kuzmir. Miasteczko różnych snów. Wybór, opracowanie i przedmowa Monika Adamczyk-Garbowska. Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 2006, ss. 394.