Lechosław Lameński. Niepokorni i sakralni. Artyści Galerii Sztuki Sceny Plastycznej KUL

Spis treści numeru 1/2007

Niepokorni i sakralni

Artyści Galerii Sztuki Sceny Plastycznej KUL

 

Nieco ponad dwadzieścia lat temu – 16 marca 1986 roku – w mikroskopijnej salce w podziemiach nowego frontonu głównego budynku KUL przy Al. Racławickich 14, miał miejsce uroczysty wernisaż rysunków Andrzeja Wajdy – „Notes 1985”. Dawny magazyn rekwizytów Sceny Plastycznej KUL (jedno pomieszczenie o powierzchni zaledwie kilku metrów kwadratowych – sic!), po wstępnej adaptacji do celów wystawienniczych (która ograniczyła się głównie do jego opróżnienia, pozamiatania betonowej podłogi, położenia szarej wykładziny i nadania ścianom koloru pulsującej, niczym nie skażonej bieli słoniowej), a także sąsiadujący z nim korytarz i schody pękały w szwach nie mogąc pomieścić wszystkich chętnych przybyłych na otwarcie nowej galerii. Jednak mało kto z obecnych zdawał sobie sprawę, że zanim doszło do zorganizowania pierwszej wystawy, miała miejsce kilkumiesięczna batalia, zakończona – jak się ostatecznie okazało – zwycięsko, batalia prowadzona głównie przez prof. Stefana Sawickiego, byłego prorektora KUL, a zarazem duchowego opiekuna Leszka Mądzika, z przeciwną wszelkim nowinkom administracją uniwersytecką. Pozytywne efekty rozpiętego nad najbardziej irracjonalnymi inicjatywami i pomysłami artystycznymi twórcy Sceny Plastycznej (odwzajemnionej miłości Profesora) mocnego parasola bezpieczeństwa odczuwa – jak sądzę – Leszek Mądzik do dnia dzisiejszego.
Ale powróćmy do pamiętnego wernisażu. Przybyłych nie zniechęciła nawet informacja o wprowadzeniu biletów wstępu, a także zero szans na szybkie i swobodne obejrzenie eksponowanych rysunków, które – o dziwo – nie uległy zniszczeniu w falującym z emocji tłumie. Naturalnie magnesem, który przyciągnął całe rzesze zarówno uczniów lubelskich liceów, studentów, a także dorosłych mieszkańców miasta reprezentujących bardzo różnorodne kręgi, była niewątpliwie magia nazwiska Andrzeja Wajdy i miejsce, jakie zajmuje on we współczesnym świecie filmu. Z pokazanych na KUL rysunków wyłonił się o dziwo Wajda, jakiego jeszcze nie znaliśmy. Nie tylko jako niezwykle uzdolniony student krakowskiej ASP z końca lat czterdziestych (o czym już dzisiaj mało kto pamięta), ale przede wszystkim jako reporter, który szybką i nerwową kreską ołówka lub piórka zauważa i rejestruje zarówno rachityczne drzewko na wybetonowanym podwórzu teatru, skromny feretron-sztandar zawieszony na innym drzewie, jak również zadziwiającą symbiozę i podobieństwo pomiędzy starymi, rozpadającymi się ruderami a nowymi, pozbawionymi najmniejszej odrobiny indywidualności szarymi i anonimowymi blokami mieszkalnymi. Ponieważ wybitny reżyser pojawił się na wernisażu osobiście, a wystawionym szkicom towarzyszyły lapidarne komentarze słowne jego autorstwa zamieszczone na marginesach wielu eksponowanych prac, uczta duchowa przerosła oczekiwania nawet najbardziej zagorzałych przeciwników powoływania do życia galerii wystawowej w szacownych murach najstarszej lubelskiej uczelni. W ten sposób rozpoczęła swoją działalność Galeria Sztuki Sceny Plastycznej KUL, będąca tak naprawdę galerią autorską jej twórcy – Leszka Mądzika.
Leszek Mądzik, inicjator i założyciel Sceny Plastycznej, znakomity kreator bardzo sugestywnych – niezwykle oryginalnych – wizji teatralnych, już na początku lat osiemdziesiątych uznał, że w trudnej i zmieniającej się rzeczywistości PRL-u warto pokusić się o zorganizowanie w mieście galerii, w której pokazywano by sztukę nieco inną od tej, która na stałe zagościła w lubelskim BWA, w Galerii Białej, a także w innych salach wystawowych „koziego grodu”, odgrywającego coraz większą rolę w życiu artystycznym i naukowym kraju, największego ośrodka akademickiego na wschód od Wisły.
Głównym kryterium wyboru artystów, obok wysokiego poziomu uprawianej przez nich sztuki, była – przynajmniej w tamtym okresie – w dużej mierze ich postawa wobec wydarzeń, do jakich doszło w Polsce po 13 grudnia 1981 roku, a także widoczne w twórczości wielu z nich zainteresowanie sferą sacrum. Do udziału w kolejnych wystawach zapraszał więc Leszek Mądzik programowo twórców bardzo znanych i uznanych (zwłaszcza poza granicami kraju), którzy nie zamierzali legitymizować swoimi pokazami i sztuką restrykcyjnych poczynań władzy na polu polityki kulturalnej w dekadzie lat 80. Pomagała mu w tym powołana do życia Rada Artystyczna Galerii, którą tworzyli obok niego: prof. Jacek Woźniakowski, wydawca i krytyk w jednej osobie („autorytet sztuki. Jego nazwisko ludzie znają i wiedzą, że nie będzie tu jakiegoś przypadku” – powiedział twórca galerii w kwietniu 2003 roku w wywiadzie udzielonym Agnieszce Wójtowicz) oraz wspomniany już prof. Stefan Sawicki, wybitny polonista i norwidolog („Od czterdziestu lat ojciec chrzestny – mówił dalej w wywiadzie Mądzik – tego co ja robię w życiu, w teatrze. Jest też ojcem chrzestnym moich córek […] On przeczuwa rozumienie sztuki sakralnej, jest sam głębokim chrześcijaninem, życie jego o tym dowodzi. […] Zależało mi, by ta rada miała charakter nieprzypadkowy, żeby związana była z pojęciem sztuki i pewnych wartości tej sztuki, stąd te dwie osoby, przez przypadek i ja się znalazłem – jako trzeci”).
To z tego względu w bardzo krótkim okresie zawitali do Lublina artyści tej miary co Magdalena Abakanowicz, Jerzy Nowosielski, Jacek Waltoś, Jerzy Jarnuszkiewicz czy Zdzisław Beksiński i Henryk Waniek, funkcjonujący z powodzeniem od lat zarówno w kraju, jak i w Europie i USA. W ich bogatej i różnorodnej twórczości, w której nie brakowało bardzo czytelnych wątków religijnych oraz całego szeregu kompozycji będących mniej lub bardziej zakamuflowanym protestem przeciwko polityce władz partyjnych w kraju, były przede wszystkim dzieła pokazywane na gruncie lubelskim po raz pierwszy. W tym kontekście chciałbym zwrócić uwagę na powstałe w latach siedemdziesiątych (1973–1978) wstrząsające rzeźby Jerzego Jarnuszkiewicza z cyklu „Kagańce”. Te stosunkowo nieduże (ok. 75 cm wysokości) wykonane w cemencie kompozycje przestrzenne nasuwają skojarzenia z obdartym z warstwy ochronnej (kości czaszki i skóry) żywym ludzkim mózgiem, w którego delikatne, pulsujące zwoje wbijają się z morderczą siłą drapieżne imadła, dyby i tytułowe kagańce odlane z chromowanego mosiądzu. Kontrast dwóch tak przeciwstawnych form i materiałów wywołuje w widzu nieomal fizyczne uczucie przeszywającego całe ciało bólu. Co prawda, ze względu na brak miejsca artysta pokazał w Galerii Sceny Plastycznej tylko jedną rzeźbę z tego cyklu, dopełniły ją jednak nie mniej ekspresyjne szkice rysunkowe obrazujące proces narodzin koncepcji i jej stopniową krystalizację. Jednoznaczna wymowa dzieł Jarnuszkiewicza, żarliwa wiara artysty, obecność krucyfiksu w kościele akademickim i pomnika Jana Pawła II z kardynałem Stefanem Wyszyńskim na dziedzińcu KUL jego autorstwa, uczyniły z wystawy – zwłaszcza jeżeli pamiętamy duszny klimat i atmosferę lat 80. – niezamierzoną manifestację niezależnych poglądów i postaw.
A przecież dzieł podobnych w charakterze można było oglądać w galerii znacznie więcej. Na pewno pojawiały się w niej obrazy, rysunki, grafiki i rzeźby, które nie miały wówczas szans na pokazanie w innym – bardziej przestronnym – salonie wystawowym Lublina czy też w najbardziej znanych galeriach Warszawy, Krakowa lub chociażby Poznania. Zresztą sami artyści o to nie zabiegali, wręcz odrzucali propozycje organizacji dużych wystaw indywidualnych w innych miastach, podczas gdy Leszkowi Mądzikowi, reprezentującemu KUL, żaden nie odmówił, mimo że w jego piwnicznej galerii mogli przecież zademonstrować zaledwie niewielki wycinek swojej twórczości. Ale może właśnie dlatego, stała się ona najbardziej pożądaną galerią najciekawszych twórców ówczesnej Polski.
Nic więc dziwnego, że bardzo szybko pojawili się również w Galerii Sztuki Sceny Plastycznej KUL artyści od lat mieszkający i tworzący za granicą. Byli wśród nich: zasiedziały we Francji znakomity grafik i plakacista Roman Cieślewicz, jeden ze współtwórców polskiej szkoły plakatu, czy także mieszkający nad Sekwaną, równie oryginalny co niepowtarzalny malarz Jan Lebenstein. To on, jako autor pokazanych w listopadzie 1987 roku, dopiero po raz drugi na gruncie polskim, ilustracji do książkowego wydania „Apokalipsy Świętego Jana” (pierwsze zaprezentowało je zaledwie rok wcześniej Muzeum Archidiecezjalne w Warszawie), doprowadził do tego, że wobec ogromnego zainteresowania widzów, trzeba było przedłużać godziny otwarcia galerii aż do późnego wieczora. Ten w gruncie rzeczy bibliofilski druk (opublikowany w nakładzie zaledwie jednego tysiąca ręcznie numerowanych egzemplarzy) zrodzony z inicjatywy ks. Zenona Modzelewskiego z wydawnictwa księży pallotynów „Editions du Dialogue” w Paryżu, został pomyślany jako prezent dla uczczenia 75 rocznicy urodzin Czesława Miłosza, który dokonał zresztą tłumaczenia tekstu „Apokalipsy” z języka greckiego. Znakomity poziom edytorski tomu, zwłaszcza jednak spójność intrygującego tekstu z dopełniającymi go szesnastoma niezwykle sugestywnymi kompozycjami plastycznymi Lebensteina (które trudno uznać za zwykłe ilustracje, raczej za samodzielne dzieła o rzadko spotykanej ekspresji formalnej), zadecydowały o tym, że powstał album jedyny w swoim rodzaju, ale zarazem album, który nie miał wówczas szans na reedycję krajową, a tym bardziej na pokazywanie – bez ingerencji wszechobecnej cenzury – w miejscach publicznych kończącego swój przydługi żywot PRL-u.
Gościnne progi galerii ożywiła również ekscytująca delikatnym rysunkiem i ulotną materią płócien pozbawionych ram, kładzionych od niechcenia, pofałdowanych i pomarszczonych m.in. na oparciach krzeseł Ewa Kuryluk, niezwykle ciekawa i twórcza artystka oraz pisarka, krążąca nieustannie pomiędzy Nowym Jorkiem i Wiedniem, a także zakochany we Francji lublinianin Tomek Kawiak, autor pamiętnego „Bólu Tomka Kawiaka”, pierwszego lubelskiego happeningu z początku lat 70. Nie zabrakło również wystaw, na których pokazywano prace artystów już nieżyjących, jak: wybitnego twórcy teatralnego Konrada Swinarskiego, świetnych, a przecież tak różnych formalnie rzeźbiarzy: skromnego, wypowiadającego się najchętniej w kawałku zwykłego drewna, programowo prymitywnego, a zarazem głęboko religijnego Antoniego Rząsy i walczącej rozpaczliwie z nieuleczalną chorobą Aliny Szapocznikow, która wprowadziła na stałe do rzeźby żywice epoksydowe, przy pomocy których realizowała wstrząsające odciski fragmentów swego pięknego ciała, czy wreszcie subtelnego i wrażliwego grafika Józefa Gielniaka – jednym słowem twórców, bez których trudno wyobrazić sobie rozwój sztuki polskiej w XX wieku.
A przecież można było również zobaczyć w galerii Leszka Mądzika bardzo osobiste obrazy Tadeusza Brzozowskiego, rysunki i szkice Tadeusza Kantora, kompozycje przestrzenne Władysława Hasiora, dzieła Józefa Szajny i Teresy Pągowskiej czy tak dzisiaj popularnego i cenionego Edwarda Dwurnika. Nie zapominajmy wreszcie, że w podziemiach KUL zagościły także trudno dostępne, mało znane przeciętnemu widzowi interesujące szkice Cypriana Kamila Norwida, w których nie zabrakło przykładów prywatnego dialogu wielkiego artysty z Bogiem, czy na poły wizyjne rysunki Brunona Schulza, także na co dzień niedostępne dla szerokich mas publiczności.
Już z tego krótkiego przeglądu wynika, że w Galerii Sztuki Sceny Plastycznej KUL, w ciągu pierwszych lat jej istnienia gościli artyści najwybitniejsi, o bardzo różnych orientacjach stylistyczno-wyrazowych, od zdecydowanie realistycznych poprzez zwolenników ekspresyjnie ujętych form i towarzyszących im wyszukanych barw, do nurtów umiarkowanie awangardowych – zarówno na polu malarstwa, rysunku, rzeźby, scenografii, jak i fotografii (Anna Bohdziewicz) – chociaż wydaje się, że zabrakło (z pewnością w sposób zamierzony) reprezentantów najnowszych mediów, tak często goszczących w miejscowym BWA i Labiryncie 2 prowadzonych z powodzeniem od lat przez Andrzeja Mroczka lub Galerii Białej z Anną Nawrot i Janem Gryką na czele. Bez wątpienia Leszek Mądzik preferując w swojej galerii artystów docenionych przez krytykę, artystów na wskroś oryginalnych, o wyraźnie ukształtowanej osobowości, uprawiających mimo wszystko sztukę komunikatywną, możliwą do zaakceptowania przez wszystkich, wypełnił w udany sposób lukę w ruchu wystawienniczym Lublina.
Co prawda ograniczone możliwości ekspozycyjne Galerii, jej nieprawdopodobna ciasnota (która uczyniła z Galerii Sztuki Sceny Plastycznej KUL najmniejszą galerię świata), wymuszały na organizatorach charakter ekspozycji, ich zakres i objętość. Z góry było wiadomo, że nie można w niej pokazywać rzeźb i obrazów o zbyt dużych wymiarach, ale dzięki temu artyści, podchodząc ze zrozumieniem do problemów lokalowych, chętnie eksponowali swoje szkice o charakterze studyjnym, szkicowniki, nieduże kompozycje rzeźbiarskie, fotomontaże, a zwłaszcza dzieła malarskie, które najczęściej nie opuszczały zacisza ich pracowni. W ten sposób autorzy ściśle określonych kompozycji, znanych najczęściej ogółowi publiczności sal wystawowych w Polsce, jawili się widzom lubelskim z nieco innej strony, jako twórcy mniej pompatyczni, świeżsi i intymniejsi, ale może przez to bardziej autentyczni.
Ponad pięć lat temu (w 2001 roku) dzięki poparciu i życzliwości władz miasta Galeria opuściła gościnne – choć bardzo skromne – progi KUL i przejęła pomieszczenia z prawdziwego zdarzenia na parterze kamienicy Lubomelskich przy Rynku Starego Miasta 8. Jak słusznie zauważył w jednym z wywiadów Leszek Mądzik „Jest to miejsce dla każdego. Ma więcej światła, którego wcześniej nie było w ogóle. Sceneria XV-wiecznych fresków nie jest obca, chociaż bałem się jej, jak do tej pory nie było żadnego zgrzytu”. Rozpoczął się nowy etap w historii galerii, etap który zdążył już zaowocować m.in. tak ciekawymi wystawami, jak pokaz 18 obrazów olejnych Józefa Czapskiego z kolekcji rodziny Popielów stanowiących depozyt Muzeum Narodowego w Kielcach, prezentacją fantazyjnych projektów scenograficznych i kostiumów Zofii de Ines; fotografiami Stanisława Ignacego Witkiewicza, ciągle intrygującego, a przecież wzbudzającego nieustający aplauz zarówno u krytyków, jak i rozkochanych w nim bez pamięci widzów, czy też Aldony Mickiewicz (małżonki Tadeusza Boruty, kontrowersyjnego malarza figuralnego, poruszającego w utrzymanych w skrajnie realistycznej manierze płótnach tematy zaczerpnięte z Nowego Testamentu, prezentowane wcześniej w galerii) z jej sugestywnymi, bardzo refleksyjnymi, zmuszającymi do chwili zadumy martwymi naturami przesyconymi pierwiastkiem mistycznego sacrum, a także bardzo ważnych, na poły przestrzennych obrazów abstrakcyjnych Jana Ziemskiego (jednego z filarów lubelskiej Grupy Zamek) w dwunastą rocznicę jego śmierci.
Rzecz charakterystyczna, wystawa Jana Ziemskiego, będąca trzydziestą ósmą wystawą w galerii, była dopiero drugą wystawą artysty o lubelskich korzeniach. Wcześniej zaszczytu prezentacji swoich prac dostąpił jedynie wspomniany Tomek Kawiak. To pokazuje także, kogo chciał i kogo wystawiał w pierwszym piętnastoleciu istnienia swojej galerii Leszek Mądzik. Sytuacja pod tym względem zmieniła się w ciągu ostatnich pięciu lat, ponieważ miejscowa publiczność mogła nareszcie przypomnieć sobie zdyscyplinowane geometryczne linoryty przedwcześnie zmarłego Henryka Szulca, rysunki i portrety Antoniego Michalaka ze zbiorów rodzinnych, jak i spojrzeć na nowo na ascetyczne, choć bardzo wysmakowane kompozycje Piotra Kmiecia czy „iluzjonistyczne” linoryty Grzegorza Dobiesława Mazurka.
Blisko siedemdziesiąt wystaw i wernisaży w ciągu dwudziestu lat to dorobek z pewnością zasługujący na szacunek i uznanie, tym bardziej że przeważająca większość prezentowanych prac zaspokajała oczekiwania wymagających widzów i trafiała w wysublimowany gust krytyków. Co prawda miało miejsce kilka lapsusów artystycznych, po których pozostało jednak bardziej zdziwienie niż zaniepokojenie o kondycję galerii i jej twórcy, ale – dodajmy od razu – potknięć bardzo nielicznych, żeby nie powiedzieć wręcz marginalnych.
Tymczasem ciekawe plany i propozycje na przyszłość, zarówno tę bliższą, jak i dalszą, wydają się rokować jak najlepiej Leszkowi Mądzikowi oraz prowadzonej przez niego Galerii Sztuki Sceny Plastycznej KUL także w kolejnych dekadach XXI wieku. I oby tak było już do końca świata, a może nawet o jeden dzień dłużej.