Paweł Laufer. Historia jednego królestwa. Traktat o podniesieniu rzeczy zdegradowanej

Spis treści numeru 1/2007

Historia jednego królestwa

Traktat o podniesieniu rzeczy zdegradowanej

 

Kamienica miała cztery piętra. Stała u zbiegu ulicy Lipowej z Alejami i Krakowskim Przedmieściem. Dziewięćdziesiąt dziewięć okiennic i czterysta pięćdziesiąt schodów, sześćdziesiąt dwa pokoje pod No. 59. Lokale na parterze zajmowały sklepy z modną, zagraniczną odzieżą i biżuterią oraz duży sklep z książkami i prasą. Wewnątrz kamienicy mieściło się jeszcze kilka biur, do których zachodzili przestraszeni i zdezorientowani interesanci. Gubili się w labiryntach spowitych w wiecznym półmroku i duszącej mgle klatek schodowych, które mogły przerażać surową powagą i trupim posmakiem przedwojennej wielkomiejskości.
Właściwie tylko tyle łączyło nas z pulsującym organizmem miasta, którego mieszkańcy niby krwinki przetaczali się bezwładnie i ślepo głównym węzłem krwionośnym L, pod dziewięćdziesięcioma dziewięcioma okiennicami naszej kamienicy i sześćdziesięcioma dwoma jej pokojami. Czasem tylko jakaś zbłąkana cząstka, wypchnięta z krwiobiegu nagłą potrzebą, wpadała – jak w mysią dziurę – na podwórze wyściełane czarnym dywanem pomarszczonego asfaltu. Od podwórza przez masywną, zbitą z grubych desek bramę wychodził na ulicę kanał rynsztoku. Złączony niewidzialną irygacją z każdym z pomieszczeń w naszej kamienicy, z każdą duszą mieszkańca, był jak zbiornik, jak otwarty wrzód, do którego nieustannie prawie od wieku zlewał się i sączył niepostrzeżenie trujący ściek przemiany czasu, cała ta wypłukiwana dzień po dniu historia naszego utajonego królestwa.
Ilekroć padał deszcz, wychodziłem na podwórze, kucałem na brzeżku stalowego koryta i wpatrywałem się w tę miniaturową rzekę, która z każdą chwilą wzbierała i ogromniała, niosąc na pofałdowanym grzbiecie niedopałki, gołębie pióra i kocie kłaki. A potem, gdzieś przed progiem bramy, gdzie rzeka wchodziła w zakręt, tworzyły się zatory jak żeremie bobrowe, które z wielką satysfakcją niszczyłem swoim wilgotnym palcem niepokonanego Giganta, jednym dotknięciem w newralgiczne miejsce.
Idąc w górę rzeki wstępowało się na terytorium zdziczałych kotów. Zamieszkiwały one wilgotne i mroczne komórki i piwnice, których czeluście w cieplejsze dni zionęły lodowatym zapachem organicznej zgnilizny. Była w ich ślepiach jakaś dostojność i przerażające, dzikie okrucieństwo pierwszych kocich władców nieznanych zakątków górzystej Azji. Późną wiosną i latem wylegały na zapadnięte dachy swoich schronów i kąpały się w bitumicznych obłokach parującej smoły i lepiku, które napełniały misę podwórka metalicznym, migotliwym blaskiem. Stąd niedaleko było do wysuniętego najbardziej na północ przylądka, chronionego wysoką, zieloną bramą zamykaną na kłódkę. Zresztą cała studnia wewnętrznego podwórza obwarowana była płotem ze stalowych, zaostrzonych żerdzi. Ciągnął się zygzakiem ten Mur Hadriana przez dachy komórek i podmurówki, srożył się na dobudówkach i piął się potem w górę, aż na północny róg kamienicy, wysoko, że miało się wrażenie, iż ostatnie przęsła przytwierdzone są do nieba.
Cóż za gorliwość i troska, i jakaż bojaźń ze strony Niusi, która w ten sposób pragnęła obronić swoje królestwo przed najazdami barbarzyńskich ludów, przed atmosferą obcych krain, przed wiecznie nienasyconym, złotym zębem czasu. Przylądek ów był czymś w rodzaju sanatorium, nadmorskim uzdrowiskiem dla niezdatnych do dalszej egzystencji chromych krzeseł, zżartych gorączką rdzy rur, porażonych prądem, nadpalonych pralek, telewizorów, piecyków i lamp, zbutwiałych, trędowatych desek i opadłych z sił drewnianych i gipsowych sztukaterii, które, nie mogąc już dłużej utrzymać się na swoim miejscu, odpadały nieprzytomne wielkimi kawałami w agonii materii znad futryn, z sufitów i zatartych polichromii. Tutaj, w tym najbardziej strzeżonym miejscu naszego podwórza, w tym odizolowanym atelier śmierci wszystkie one miały, zgodnie ze szczerym pragnieniem Niusi, odbyć swoją leczniczą kurację, by w sposób znany wyłącznie jej wrócić do stanu użyteczności. Oczywiście było to tylko nieuświadomione, jakże tragiczne pragnienie starej Niusi, która chciała odsunąć od siebie choćby na jakiś czas myśl o nieuniknionym rozstaniu z własną doczesnością. Trzymała więc ten kaleki surogat swojej długowieczności, wyciszając odczucie straty. Tak stopniowo ginęły kolejne pokolenia rozkładających się fetyszy. Ów depozyt spokojnego snu stał na tym pilnie strzeżonym terytorium, dopóki nie rozpuścił się w deszczu i nie skruszał jak gruda piachu od płomiennych pogód lata i rozsadzających mrozów zimy.
Niusia prosiła mnie czasem, bym pomógł jej zaprowadzić nowy porządek na tym nieustannie rozgrzebywanym i rozkradanym przez nocnych szabrowników wysypisku. Ona mówiła, a ja – przedłużenie jej woli – składałem za każdym razem te nieforemne twory w coraz to wspanialsze układy, w coraz śmielsze mozaiki, jakieś kalejdoskopy dziecięcych konfabulacji, intrygi kształtów, dyskusje martwych natur. O tak! Ja byłem pędzlem, byłem malarzem na dworze królowej, byłem tym, który na zamówienie wtłacza w materię dramatyczną choreografię jej imaginacji. Niusia lubiła to miejsce. Lubiła wracając lub wychodząc na dwór ze śmieciami spojrzeć dyskretnie w stronę tego cichego, prowizorycznego lazaretu. Kiedy pragnęła intymności, wchodziła za zieloną bramę. Siadała na burcie wielkiej, omszałej, żeliwnej wanny, w której sinymi barwami glonów kwitły stuletnie deszcze. Każdej wiosny nagrzane słońcem, genezyjskie głębiny rodziły ze swej dennej galaretowatej macicy, z tego mętnego, pozbawionego światła i tlenu arche zgnilizny i smrodu niezwykłe formy życia. Z jakąż ślepą witalnością, z jaką zawziętą furią rozpładzała w miliony osobników abiogenne, przerażające, nienazwane stworzenia, wielkie rodziny wodnego robactwa, fantastyczne pokolenia i klany krótkotrwałych istot, które przemierzały opętańczo groźne odmęty akwarium w rejsie ku swoim początkom. Niusia siadała na brzegu tego skondensowanego wykładu ewolucji i stygła w bezruchu. Patrzyła na siebie, na tę siebie sprzed dwóch dni, miesięcy i sprzed pięćdziesięciu lat. Na rozkładającą się materię, którą opuszczał kształt, jaki za wszelką cenę pragnęła przywołać tymi spontanicznymi aktami nowych kompozycji, których byłem narzędziem. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na ów podniebny oddział intensywnej terapii i po raz kolejny upewniała się w swojej obecności żyrowanej przez jej milczący inwentarz. Patrzyła na siebie, którą zawzięte dni rozcieńczały niepostrzeżenie i podstępnie, sublimowały wytrwale rozdysponowując jej istotę, niczym krupier, pomiędzy mury i domowe sprzęty, które nią nasiąkały. Dlatego magazynowała to wszystko, zbierała te omszałe eksponaty, upychała w abisal niedostępnych piwnic, układała w sterty na podwórzu i pod dachami komórek. Był to gwarant jej pełni, kompletności, gwarant jej bezpieczeństwa. Czasami też wracając z sądu, z którego przynosiła w menażce obiad, przystawała na chwilę przed zieloną bramą i spoglądała za jej przęsła pewnie, a nawet z jakąś dumą na twarzy. Uśmiechała się do siebie, po czym delikatnie klepała w biodro, co znaczyło: Wszystko w porządku Królowo. Wszystko w porządku…
Pewnego wczesnego poranka Niusia wezwała mnie do siebie. Wybiegłem zaspany na podwórze. Była jakaś zduszona, cień trawionego przez noc niepokoju oblał szarością jej małą twarz. – Co się stało?! – spytałem. – Co się stało?! Pani?! – Panie kochany. – Mówiła podnosząc coraz bardziej głos. – Chcieli mnie okraść. Tu wszędzie są złodzieje! Nie mam już siły! Niech pan pójdzie zobaczyć. – I udaliśmy się za zieloną bramę, do najbardziej na południe wysuniętego przylądka naszego podwórza. Rzeczywiście, ktoś zakradł się tu nocą i zgrabnie powiązał sznurkiem zbutwiałe deski w kilka pęków, które miał zamiar podciągnąć do góry, ponad wysoki mur, by wyjąć je potem przez luki między przęsłami stalowego ogrodzenia. Aż wzdrygnęło Niusią, gdy zobaczyła naprężone konopne linki przerzucone na drugą stronę muru, w gotowości, poza granicą naszych najśmielszych wyobrażeń, umoczone w tym, co jest za końcem świata, w obcych, bezimiennych przestrzeniach sąsiedniego podwórza. Widziała, jak linki chrobocą i dźwięczą, przeciągane po brzegu muru niewidzialną ręką. Czuła suchy, żałosny opór materii, ten zgrzyt faktur rwanych niczym płócienne płachty. Tak, jakby rwano jej wnętrze, jakby ktoś pruł szwy i fastrygi jej flaków, szarpał to wszystko w gałgany i szmaty. – No niechże pan coś zrobi! – jęknęła bezradna. Wskoczyłem więc w ten wyimaginowany bój i sprawnie odwiązałem spróchniałe grona, które – jeszcze cenniejsze dla Niusi o przeczucie ich straty – przenieśliśmy do zamykanej komórki.