Leszek Mądzik. Twarz

Spis treści numeru 1/2008

Twarz

 

Twarz kobiety – ona miała być najsilniejszym znakiem tego spektaklu, reszta działa się wokół niej. Czy uda się rozwiązać zagadkę tego, co twarz wyraża: życie minione, naznaczone piętnem czasu, ale wciąż trwające?
Na małej powierzchni mieliśmy dostrzec wielki problem, dramat, lęk. Na twarzy nie ma fałszu, bo taki obraz nie kłamie, nie kokietuje. Jest sobą. A najsilniej mówią oczy, już zmęczone tym, co widziały, jakby na kliszy filmowej utrwalono wszystko, co się przez lata zdarzyło. Spojrzenie bardziej wyrozumiałe niż nieufne. Tak, takich twarzy i takich oczu poszukiwałem.
Są miejsca, gdzie zwykle można je spotkać – to domy starców, jak się mówiło kiedyś, a dziś bardziej bezpiecznie: domy opieki społecznej. W Lublinie jest ich kilka. Postanowiłem je odwiedzić szukając kobiety, której twarz widz zobaczy w pierwszych minutach spektaklu. Spotkania były trudne i niezręczne. Życzliwi opiekunowie tych „ostatnich przystani” dyskretnie wprowadzali mnie do wnętrza, na korytarze i do pokoi.
Czas tu płynie powoli, może nawet sennie. Jego rytm daleki jest od tego, co za oknem. Nie ma powodu, by się spieszyć, bo dokąd? Przecież nie na tę drugą stronę, choć ona ciągle czeka. W niektórych spojrzeniach czytałem jednak chęć jak najszybszego rozstania z łóżkiem, letnią kawą, szlafrokiem i swoim ciałem. To chyba zmęczenie życiem, może i jego spełnienie. Jakaś niezrozumiała zgoda na opuszczenie ziemskiego padołu. Pomocne w takich decyzjach są trawiące człowieka choroby. One obezwładniają ciało, ograniczają jego wędrówki, zachęcają do przywiązania do łóżka. Tu dokona się zwieńczenie ich działań. Przychodzi taki moment, że łoże staje się najbezpieczniejszą przystanią, na której zawsze może się niepostrzeżenie pojawić anioł.
Znalazłem się wśród aniołów potencjalnych, bo przecież jeszcze były tutaj, a ja wśród nich – w nadziei spotkania upragnionej twarzy.
Wędrowałem z pokoju do pokoju, od łóżka do łóżka. Choć było samo południe, wiele kobiet spało, a raczej drzemało, bo kiedy otwierałem kolejne drzwi to ich ciała pod białymi płótnami poruszały się na moment. Szczęście mi sprzyjało – po godzinnej wędrówce dostrzegłem w drzwiach tę osobę, która później przez wiele wieczorów spotykała się z widzami spektaklu „Odchodzi”.
Bardzo trudno mi było zapytać, czy wyrazi zgodę na obecność w przedstawieniu. Teraz, kiedy już się chce mieć czas dla siebie i spokój, miałoby się zostać aktorką, opuścić na jakiś czas bezpieczną enklawę, zanurzyć się w teatr, w codzienne spotkanie z widzem… Pani Feliksa wyraziła zgodę. Stało się to bezboleśnie. Niepokój ustąpił już pierwszego wieczoru, na pierwszej próbie.
Ciemność, nieodzowna przy każdym powtórzeniu, tworzyła, o dziwo, jakiś komfort, tak dla nas, jak i dla naszego gościa. Ważne były tylko te pierwsze minuty. Spojrzenie widza na jej twarz. I ona patrzyła wnikliwie, jakby pragnęła sięgnąć gdzieś głębiej. Siedziała nieruchomo. Wąski promyk światła biegł po jej twarzy i białym haftowanym kołnierzyku, który wieńczył czarną suknię.
W tej prostocie była jakaś siła. Zmęczone ręce przewracały kartki książeczki leżącej na kolanach. Obraz ten nie trwał długo, w pewnym momencie postać kładła się, przyjmowała pozycję horyzontalną. Można było dostrzec tylko nozdrza i złożone ręce na piersiach. Nieruchome ciało oddalało się w głąb czarnego tunelu, coraz mniej widoczne, aż ginęło w mroku. Taka wędrówka za życia ku śmierci.
Jakie myśli ogarniały tę kobietę podczas owej dziwnej wyprawy? Na ile było to doświadczenie kojące, a na ile wyzwalało lęk? To wrażenie zabierała ze sobą do pokoju, do którego była po każdym spektaklu odwożona.
Elbląg, 13 lutego 2008