Łukasz Marcińczak. Giedroyc – Sokrates czy Robespierre?

Spis treści numeru 1/2011

Giedroyc – Sokrates czy Robespierre?

 

(…)
Spójrzmy na Jerzego Giedroycia w sposób, który podsuwa nam Gombrowicz: na jednej szali połóżmy próby oddziaływania redaktora na rzeczywistość i na innych ludzi, na drugiej – reakcję tej rzeczywistości i tych ludzi na owe próby. Tak bowiem trzeba odczytać zamysł książki Grochowskiej, która – pełna admiracji dla twórcy „Kultury” – wiedzie nas na poszukiwanie „trzeciego sensu”. Inni, w tej książce nieco mniejsi niż redaktor, przywołani są tutaj ze swoimi indywidualnymi rysami, stanowiąc biogramy w biografii – bo los redaktora przecina się z losem każdego z nich w którymś momencie, a moment ten jest zazwyczaj dla nich punktem zwrotnym. Ale przecież piętno odciskali również oni na nim. „Trzeci sens”, o którym mówi Gombrowicz, powstający z nałożenia się na siebie światów równoległych – wizji Jerzego Giedroycia i perspektywy jego współpracowników, będących w tej szczególnej narracji równorzędnymi bohaterami – przyszedł do mnie przy grobowcu Krzysztofa Szydłowieckiego. Jakąż szaloną linią prowadzi nas niekiedy życie – przecież otwierając wczoraj biografię Giedroycia, nie miałem pojęcia, że dziś przyjdzie mi zatrzymać się w Opatowie, aby w masce pośmiertnej wielkiego kanclerza odnaleźć rysy księcia na Laficie.
Nagrobek ministra spraw zagranicznych Zygmunta Starego i reżysera polityki Jagiellonów nie ma w sztuce renesansowej odpowiednika. Na wysokości oczu znajdujemy tzw. Lament opatowski – długą płytę z brązu podobną do fryzu, gdzie rzeźbiarz miniaturzysta przedstawił wokół długiego stołu 41 postaci żałobników, spośród których fizjonomiści wyodrębniają króla Zygmunta, biskupa Tomickiego, hetmana Tarnowskiego… Uderzające jest właśnie to fizjonomiczne odtworzenie przez artystę rysów bliskich kanclerzowi osób; nie znajdzie się tam dwóch podobnych twarzy, to wręcz fotografie ludzi, którzy pozostawali w orbicie spraw Szydłowieckiego – jakby kilkadziesiąt osobnych głosów, wobec których i razem z którymi kształtował się niepodrabialny głos kanclerza. Niektóre twarze i niektóre głosy zapewne nigdy już nie zostaną rozpoznane, nić urywa się na obrazie, podobnie jak w każdym starym albumie, gdzie pełno jest bezimiennych (dlatego zawsze podpisujmy zdjęcia).
To, kim jest kanclerz Szydłowiecki, zależy również od tego, jakim widziało go i zapamiętało tych czterdziestu przyjaciół i adherentów. Te czterdzieści wizji, czterdzieści twarzy i par oczu – a tyle ich mniej więcej znajdziemy w biografii Giedroycia – uświadamia złożoność perspektywy, która wciąż umyka kronikarzom; przecież dla każdego jesteśmy kimś innym i cały czas stajemy się tymi, którymi jesteśmy dzięki komuś. Giedroyc, Szydłowiecki, Gombrowicz czy Kapuściński byli kimś dzięki tym, którzy ich otaczali, tamci dzięki nim stawali się sobą. To dlatego ten renesansowy Lament jest taki onieśmielający, bo gdy umarł pierwszy minister Rzeczypospolitej, umarła część ich i naszej historii, przestała istnieć opowieść złożona z czterdziestu innych opowieści. Tak naprawdę zawsze pozostaje niewiele – oni w wielkim skrócie, a nad nimi ON w masce pośmiertnej: kanclerz, redaktor, atraktor…
Coś jednak pozostaje, czego zwykle nie sposób przewidzieć ani zaplanować – pamiętam, że zastanowiło mnie, co robią na tym kamiennym obrazie psy i sokoły, zupełnie jakby kanclerz zabierał ze sobą cały swój świat, niczym faraon. Ale czy tak właśnie nie powinno być? Skoro wyobrażono na płaskorzeźbie także psy, które towarzyszyły kanclerzowi, czy znaczy to, że dla nich był kimś jeszcze innym, czy może po prostu je kochał? Charty na grobowcu Szydłowieckiego znowu sprowadziły mnie do Lafitu, gdzie – niczym ścieżka obok drogi – panoszyła się dynastia cocker-spanieli, a śmierć przedostatniego, Piotrusia, stanowiła bodaj najbardziej dramatyczną scenę w życiu oddanego geopolityce redaktora: (…) byłem zupełnie rozklejony. Będąc tak samotnym, całe niewyżyte złoża sentymentalizmu i uczuć skupiałem na Piotrze… Dlatego szok był duży. Na zewnątrz to wygląda wprost śmiesznie, coś w stylu starych panien angielskich, ale nic na to nie poradzę.
Pragnąc lepiej zrozumieć Giedroycia, a jednocześnie fenomen „Kultury”, trzeba wsłuchać się w tajemne rozmowy Czapskiego z Jeleńskim, Miłosza z Hertzem, Jeleńskiego z Miłoszem. Listy pisane przez najbliższe „Kulturze” osoby ponad głową redaktora są niczym pendant dla rozmów, które prowadzili z Giedroyciem. Jak skomplikowane bywają (i jak nigdy do końca nieuchwytne) związki między ludźmi odległymi od siebie, którzy nie powinni się rozumieć, skoro właśnie oni uchwytują coś, co pochwycić najtrudniej. Miłosz napisze do redaktora: Ale niech Pan pamięta, że ja wiem, iż pod skórą, którą Giedroyc nosi na twarzy, kryje się tyle ciepła wewnętrznego i tyle miłości – a przecież i Pan, drogi Jerzy, wie, że pomimo mego sarkazmu i ironii tego tylko szukam i przed tym tylko klękam. Zazwyczaj nie szczędzili sobie złośliwości i obchodzili się z daleka – więc skąd nagle te serdeczne tony? Jakże mało wiedzieliśmy o Miłoszu i nie miejmy nadziei, że o Giedroyciu dowiemy się wszystkiego. Nawet pojedyncza historia to palimpsest, obraz złożony z wielu perspektyw, różniących się tysięcznymi szczegółami, o strukturze cienkiej i przerywistej, gdzie interpretacje tych samych wydarzeń przenikają się i dopełniają, a jedna prawda nakłada się na drugą, trzecia na czwartą, i nie może być inaczej.
Dlaczego twórca „Kultury” paryskiej skojarzył mi się ze zmarłym wielkim kanclerzem koronnym? Co oderwało mnie od książki i kazało wybrać się do Opatowa. Co łączy Paryż i Opatów? I skąd płynie trzeci sens? Czy nie od Małoszyc, wioseczki pod Opatowem, gdzie na świat przyszedł autor Ferdydurke? Gombrowicz z pewnością przed Lamentem opatowskim nieraz się zatrzymał i dlaczegóż to właśnie ów widok nie miałby go za oceanem doprowadzić do tej arcyciekawej konstatacji o zapośredniczeniu sensu naszego życia. Jerzy Giedroyc nigdy nie wykazywał upodobania dla dziedzin, które nie dyskontowały się politycznie i Lament zapewne by go nie zainteresował.
Życie księcia na Laficie przypominało bowiem długą i prostą linię, po której szedł zawsze wyprostowany, krokiem drobnym, ale uporczywym. „Zwierzęciem politycznym” i redaktorem był od początku – niekiedy początek wybieramy sami, gdyż zdarza się, o czym wiedział Miłosz, iż „wcześnie otrzymujemy wezwanie”. Innych miłości nie miał i nie chciał mieć. Stąd pewnie czasem wydawał się nieludzki, bo był o te dwie swoje miłości zazdrosny. Dlatego tyle przyjemności sprawiają owe ślepe uliczki, w których odzyskiwał ludzką twarz. Pamiętajmy jednak, że „złoża uczuć” albo miłość schowana pod skórą to tylko prześwity, refleksy wywołane gwałtownym ruchem, wyspy na których cumował redaktor – znał je, ale za nimi nie przepadał. Urodził się strategiem i najlepiej czuł się przy dużym i ciężkim stole sztabowym. Czasem wzywał swoich marszałków, mówił krótko, po żołniersku, dyskusje ledwie tolerował, cenił adiutantów.
Ale osiągnął coś, co wydawało się niemożliwe – żywiąc się opiniami, chwytając nastroje, dopasowując fakty, z dalekiej Francji przemieniał kraj, który znał sprzed wojny, a więc w innej epoce. Chybiał i wielokrotnie stawiał na niewłaściwego konia, ale z każdej porażki wychodził silniejszy i jeszcze bardziej wymagający – w Październiku wołał o więcej, w Marcu domagał się terroru imponderabiliów, w stanie wojennym oczekiwał od rodaków maksymalizmu, a po odzyskaniu niepodległości zażądał niemożliwego. Może właśnie dlatego – mimo iż przed śmiercią wspominał czasem, że ma poczucie porażki – zwyciężył? W każdym razie nie przegrał życia, choć czy możemy być pewni przynajmniej tego?
Adolf Bocheński, najlepsze pióro w „Buncie Młodych”, pierwszej redakcji objętej przez Giedroycia, w roku 1943 notuje: Jurek G. z każdym rokiem się wyrabia i uważam go zupełnie stanowczo w naszym pokoleniu za najpoważniejszego kandydata na premiera, gdyby te kandydatury były wybierane stosownie do istotnej wartości człowieka. Potem pauza, podczas której wydarzyło się wszystko, całe półwiecze „Kultury”, i napisze Miłosz: W służbie politycznej cnoty, uznając dobro państwa za suprema lex, surowo osądzający słabość charakterów, nie zawahałby się przed użyciem metod drastycznych. Prawdopodobnie patrząc wtedy w lustro, widziałby wąskie usta Robespierre’a.
I znowu dwa obrazy, nieco wcześniejsze – w roku 1934 Bocheński na pewien czas odchodzi z redakcji, co uzasadnia następująco: Jednym z powodów, dla których rozstaliśmy się z nim, była właśnie ta głęboka nieświadomość, w której nas trzymał odnośnie do wszystkich prawie ważniejszych spraw redakcyjnych. A Zygmunt Hertz, w „Kulturze” człowiek od wszystkiego, dobry duch Lafitu i jego administrator, pisał do Miłosza w roku 1965: Przeczytałem w korektach „Kosmos”. Nie mów, Boże Cię broń, Jerzemu, bo pewno tajemnice. Ja już doprawdy jestem pogubiony, co tajne, co ściśle tajne, o czym nie można mówić. Z embargo wyłączony pies, kot, ogród i krytyka befsztyka. Magdalena Grochowska przypomina jeszcze o tajemnicy poliszynela: Redaktor zafunduje „Kulturze” żelazną szafę na najtajniejsze papiery, z jednym kompletem kluczy – dla siebie.
Ale czy można naprawdę rządzić – a więc brać odpowiedzialność – inaczej? Adolf Bocheński wcześnie uchwycił genre redaktora: To on ludzi przerabia, a nie ludzie jego. Bóg również używa aniołów, być może nawet słucha czasem zaufanych doradców, ale władzą z nikim podzielić się nie może – ponieważ nie ma nikogo lepszego. Giedroyc odpychał, ranił, strącał, ale również podnosił i przyciągał – i dlatego odstępowali go, żeby powracać. Tak naprawdę zaczęli go zdradzać dopiero w latach 80., gdy Aleksander Smolar, Barbara Toruńczyk i inni na jawnomyśleniu „Kultury” wyhodowani zakładają własne pisma, wobec „Kultury” polifoniczne i może trochę lepiej już wówczas wyczuwające puls polskich spraw. I wtedy na twarzy Giedroycia pojawił się cień, jego królestwo powoli zaczęło się rozpadać, jak książę Salina był coraz piękniejszy w swej dumie, a śmierć miał lekką – zasnął i już się nie obudził.
(…)