Miłosz Waligórski. Teraźniejszy dokonany

Spis treści numeru 1/2012

Teraźniejszy dokonany

Ciągle się budzę
z moich snów.
Ja ich tam nie znam,
gdzie się zaczynają.

(…)
Ciągle się budzę
z mojego życia.
Jeśli minęło, to jakby
go nie było

Sándor Weöres

Siedzimy na zboczu Sas-hegy w dwunastej dzielnicy, za plecami mamy cmentarz Farkasrét, nad którym różowo płonie niebo, coraz intensywniej. To zachodzi słońce, kolejny raz odgrywa przed żywymi cukierkowy spektakl umarłych. Ogień dogasa, kolor osadza się już tylko na podartych strzępach najwyższych partii chmur, wokół robi się niebiesko, fioletowo, w końcu szaro. Zapalają się lampy stoków potężnej Széchenyi-hegy, miasto rozgrzewa się sztucznym blaskiem, złotymi łuskami świateł aut migoczą potoki ulic, tekturowy z oddali budynek zamku broni swojej autentyczności seledynową patyną dachu, ale i ona z czasem rozpuszcza się w pomarańczowym halo miejskich latarni, niknie pod ciosami białych jak kość snopów reflektorów, wchodzących głęboko w jej gąbczasty miąższ. Miasto pod nami staje się makietą: domy są z plasteliny, kościoły z modeliny, parlament jest z papieru, Dunaj z szarej krepy, mgła to wata, a kolumny samochodów – nawleczone na złotą nitkę koraliki. Na tle czarnej ziemi ledwie widać pełzające nicienie pociągów. My, skądinąd małe punkciki, w takiej perspektywie mamy w sobie coś z cesarza. Siedząc na niskiej drewnianej palisadzie, kopiąc niedopałki papierosów, przemeblowujemy miasto – bazylikę mach do rzeki, Świętą Małgorzatę myk na Csepel, peszteńskie blokowiska ryms na János-hegy, nasz urywany śmiech to słynny chichot historii, nasze żarty – opasłe tomiska dziejów świata, łyki z puszki – potopy, a każde potarcie krzesiwa o kamień zapalniczki – kolejno: chrzęst śmiercionośnej artylerii, wojenny szczęk żelaza i obłąkańczy chrobot maszyn. Miasto stawiamy w płomieniach. Tak, bo obserwacja przestrzeni ograniczonej szerokim horyzontem ma w sobie coś z Neronowej władzy, ale też z naiwnego wyobrażenia wolności. Przecież patrząc z oddali na wieżę kościoła Macieja wielkości ołówkowego knypka albo na pojedynczą kropkę zielonego światła na Hegyalja út, fantomowym lotem nad miastem przenosimy się w miejsce, gdzie sięga nasz wzrok, dotykamy go spojrzeniem, nasycamy obecnością dookolne mu powietrze, po prostu pojawiamy się gdzie indziej – dosłownie, namacalnie, tak jak grabi się paznokciami ziemię. Równocześnie zostajemy tam, skąd wyruszyliśmy, dłonie opieramy o palisadę, splotem palców ściskamy puszkę z piwem, opuszkami gnieciemy filtr papierosa, przewracamy strony książki. W niej Płatonow lepi dla nas bohatera zafascynowanego elektryczną łuną miasta: Wyobrażenie innej duszy, tajemne odczucie nowego wcielenia nie opuszczało go. Dumał o myślach powstałych w innej głowie, stąpał nie swoim krokiem i cieszył się żarliwie ukształtowanym już sercem. Zeskakujemy z ogrodzenia i schodzimy w dół, do pierwszej dzielnicy. Wiedzeni słowami rosyjskiego lirnika ubogich, genialnego kronikarza powolnego umierania i pogodzonej samotności, dochodzimy do piwiarni Avar Söröző. Siadamy wśród milkliwych, wpatrzonych w kufle Węgrów. Jest cudowny ciepły wieczór, wyszynk szeroko otwiera swoje podwoje, życzliwą jasnością tulą nas latarnie ogródka, czerwony ceratowy stół przypomina przedszkolną stołówkę i podawany w niej kisiel, między wiklinowymi krzesłami krząta się wąsaty kelner rodem z „Sindbada” Krúdyego, nad nami górują kasztany, jeszcze bezlistne, siecią czarnych pęknięć kreślące gałęzie w granatowym już niebie, trel ptaków nabiera na sile, piwo musuje, żarzy się tygrysi sophiane. Coś wisi w powietrzu, coś musi się wydarzyć. Z dołu widzimy wzgórze Sas-hegy. Któreś z tych rozpalonych punkcików na jego zboczu to my o 2971 znaków mniej. Patrzymy na siedzących obok Madziarów, prowadzą jakąś mrukliwą, nieczułą na wiosnę konwersację, jakby znali na pamięć i żyli według słów Płatonowa, po którego raz po raz sięgamy, by znów przekroczyć granicę prawdopodobieństwa, majaków i urojeń: Smrodliwe powietrze unosiło się nad tłumnym zbiegowiskiem stojących tu i monotonnie mruczących ludzi. Wtem, w tym punkcie przecięcia, z węgierskim wstrętem do radości z jednej i bąbelkami młodzieńczego animuszu uchodzącymi z brązowego szkła arany ászok z drugiej, między wzniesieniami dwunastej dzielnicy a doliną Avar utca, płatonowskim zanikiem a rozkwitem piwnego ogródka, właśnie w tym miejscu, na styku tych pierwszy i ostatni raz przecinających się osi, ni z tego ni z owego, jak deus ex machina, jak kurka wodna pojawia się on – pijany Bułgar z dudami. Pantagrueliczne ucieleśnienie bałkańskiej słowiańszczyzny, dumny z życia niczym z medalu za wybitne zasługi krzepki grajek wypełnia sobą całą przestrzeń. Na jego tle wpatrzeni w kufle niczym w ciemne studnie Madziarzy wypadają jak blady sztafaż, nic nieznaczące uzupełnienie portretu zwycięzcy. Heros chwyta za instrument, nadmuchuje wór z jakiegoś zwierza, ze skóry jakiejś wydepilowanej kozy, w dziury wtyka drewniane rurki, staje w dziarskim rozkroku na środku ogródka obok akacji o ściętej koronie, solenny niczym Ahmed Xhemal Zogu po wtórym wkroczeniu do Tirany, wór wciska między ramię a bok, przykłada wargi do ustnika, bierze sążnisty łyk powietrza i zaczyna dąć. Pod stoliki i krzesełka, pod białe kamyki padają pierwsze tony, gładzą ziemię i zaraz podnoszą się do lotu. Uchodzi z nas dusza, pnie się w górę, zaczepia o spód nieba i rwie jeszcze wyżej. Dźwięki płyną dwutorowo, największa tuba buczy nieprzerwanym niskim tonem, piszczałka piszczy przenikliwe piski, które razem z basami rzeźbią w powietrzu smętny i tkliwy, ale i zawadiacki, kipiący życiem posąg. Dzieją się cuda. Bułgarowi nabiegają łzy do oczu, gra, płacze i śpiewa o chmurach, na które z drugiej strony w każdej chwili patrzy jego matka. Beczy jak dziecko, wzruszony i gniewny równocześnie, gębę ma jak Cyganie Kusturicy, kiedy dmie, puchnie jak Eol przy pracy, kiedy intonuje pieśń, markotnieje. Przerywamy lekturę, nie zaczynamy nowego opowiadania, ze zdumieniem rozwieramy usta, wpatrzeni w dudziarza zapominamy o Płatonowie, książka leży na stole, wietrzyk przewraca kartki, czyta na głos, ale my nie słyszymy.
(…)

 

Ciąg dalszy w papierowym wydaniu „Akcentu”.