Bohdan Zadura: sny moich ukraińskich przyjaciół

Spis treści numeru 1/2013

Bohdan Zadura: sny moich ukraińskich przyjaciół

 

Hałyna Kruk

***

Sny śnią mi się rzadko, przynajmniej rzadko je pamiętam, kiedy się obudzę. Jednak bywają sny, których się nie zapomina i które chodzą za mną przez jakiś czas, powodując niepokój i niezrozumiałe wewnętrzne drżenie. Jakby jakieś drzwi uchylały się przede mną, pozwalały zajrzeć w szparę, zobaczyć coś, ale wszystko dzieje się tak szybko, fragment zobaczonego jest tak niewielki, że przestraszona wyobraźnia nie może odtworzyć na jego podstawie całego obrazu.
Jechałam pociągiem do Wilna, gdzie razem z litewskimi artystami wideo i muzykami mieliśmy nagrywać poetyckie klipy. Był to czas największych zimowych mrozów, wagon niemal pusty – ja i starszy pan naprzeciwko. W końcu, przeczuwając, że następny dzień nie będzie lekki, zasnęłam. Zawsze dobrze śpię podczas jazdy, nauczyłam się tego w czasie licznych podróży. I tu właśnie przyśnił mi się ten sen. Śniło mi się, że stoję na progu jakiegoś nieznanego domu i zaglądam do środka. Widzę niezbyt wiele – wejście z korytarza do innego pokoju, do którego prowadzą drzwi pod łukiem, i sam pokój z wielkim oknem naprzeciw drzwi. Wszystko tonie w galaretowatym półmroku – wydaje się, że na zewnątrz zapadł wieczór, ale w pokoju z jakiegoś powodu nie zapalono światła. W oknie wisi lekka firanka, która od czasu do czasu trzepoce od przeciągu, jakby płonie. Dziwne, że nie robię żadnego ruchu, po prostu stoję na progu i patrzę, odczuwając wszystko wokół z taką ostrością i pełnią, jakie w rzeczywistości nigdy się nie zdarzają (mam na myśli niczym niezmienioną rzeczywistość). I widzę – dokładniej: nawet nie widzę, a po prostu odgaduję po kształtach – wielkie dwuosobowe łóżko pośrodku pokoju. Zwyczajne łóżko, dość typowe dla zwyczajnego wnętrza. A na łóżku – dwie postaci, jedna leży wyprostowana, a druga na pół siedzi, jakby wyciągając do mnie ręce. Wiem dokładnie, choć nie mogę tego widzieć w ciemności, że to dwóch mężczyzn, nie budzi to we mnie żadnego zdziwienia, że oni tu leżą obaj na jednym łóżku, bo wiem, że nie są razem, że jeden z nich jest martwy, a drugi – bliski tego. I nawet to mnie nie dziwi. I tylko usiłuję ze swego miejsca w drzwiach (bo nie mogę wejść do pokoju, tylko tak, z progu) zajrzeć w oczy tego, który na pół siedzi, wyciągając ręce w moją stronę, jednak na próżno – w jego oczach zieje gęsta czarna ciemność. Coś mi podpowiada – absolutna ciemność. I stoję tak nieruchomo, zdaje się niewiarygodnie długo, przez cały mój sen – i nic się nie dzieje, tylko firanka łopoce czerwono, i ciemność jest tak gęsta, że krój ją nożem, i cisza, jak wata w uszach.
Właśnie od tej ciszy nie do zniesienia się obudziłam, wewnętrznie oszołomiona tym snem. Niby nic w nim takiego nie było, ale nie opuszczało mnie wrażenie, że paskudny lepki strach wpełzł we mnie, kiedy spałam, i ułożył się kamieniem gdzieś w dole brzucha. I każdym swoim ruchem budziłam go, wywołując w pamięci ten dziwny pokój z dwoma mężczyznami.
Tymczasem okazało się, że właśnie dojechaliśmy do jakiejś granicy (białoruskiej albo litewskiej). Mężczyzna na ławce naprzeciwko też się zbudził i rozcierał zaspany policzek.
– Dziwny sen mi się właśnie przyśnił – powiedział niespodziewanie. – Jakby przyszła do mnie w odwiedziny moja babka i coś mi pospiesznie opowiada, niby się boi, że nie zdąży. A ja mały, w spodniach brata, za dużych, nie słucham babki, myślę sobie – to nie na mój rozum sprawa… Dziwne, już z pięćdziesiąt lat, jak babki nie ma, nigdy wcześniej mi się nie śniła, a tu – jak żywa, tak jak z panią rozmawiam. Czemuż to nagle?…
I zamilkł, jakby pogrążył się w jakichś swoich dziecięcych wspomnieniach, a mnie przed oczami wciąż stał ten pokój: gęsty półmrok, łuk nad drzwiami, dwóch mężczyzn na łóżku.
Miałam mieszkać w małym rodzinnym hotelu „Saules namai” (co w przekładzie z litewskiego znaczy „Dom słońca”). Przyjechałam tam, zadzwoniłam do drzwi. Na progu powitał mnie właściciel hotelu – wysoki mężczyzna w średnim wieku. Pokazał mi mój pokój i w paru słowach wytłumaczył, jak dojechać do miejsca, gdzie już na mnie czekali inni uczestnicy projektu. Mieliśmy do dyspozycji stale 3, 4 kamery, które rejestrowały wszystko, co mogło się przydać do pracy nad klipami. Nie opuszczało mnie to senne przywidzenie, cały czas jakby stało za moimi plecami. Jako osoba dość bezpośrednia, od razu opowiedziałam je wszystkim, opisując z najdrobniejszymi szczegółami. Kamery były włączone, opowieść została zapisana. Chłopcy nawet zaczęli rozwijać dość frywolny temat dwóch mężczyzn w jednym dwuosobowym łóżku i kobiety, która ryzykuje do nich się przyłączyć.
A późnym wieczorem, kiedy wróciliśmy do hotelu, okazało się, że gospodarz domu, ten, który rano otwierał mi drzwi, niespodziewanie umarł. Atak serca. A przy tym wcześniej, jak mówili, nigdy na serce się nie skarżył. Wszyscy nagle przycichliśmy, jakoś trudno było inaczej zachowywać się w tym domu, widząc zapłakane oczy żony i córki gospodarza. Właśnie oni mieszkali na parterze tego budynku, a dwa wyższe piętra były przeznaczone na hotel. Następnego dnia po zdjęciach postanowiliśmy złożyć kondolencje ludziom, którzy przyjmowali nas w swoim domu w tak trudnym dla nich czasie. Zeszliśmy na parter wąziutkimi schodami, miejsca dla wszystkich nie wystarczało, więc musiałem stać na korytarzu. Popatrzyłam przed siebie i wiedziałam, że włosy mi stają na głowie – widziałam łuk nad drzwiami, pokój tonął w gęstym półmroku, pośrodku pokoju na zwyczajnym dwuosobowym łóżku leżał nieboszczyk. Paliły się świece, były kwiaty, ale to już nieistotne. Wystarczało mi tych szczegółów, które zapamiętałam ze snu.
Czułam się niezrozumiale włączona w to, co się stało. Ba, nawet więcej – czułam się odpowiedzialna, tak jakby przekazano mi coś ważnego, a ja nie zrozumiałam i nie umiałam przekazać tego innym. Czułam się całkiem głupio – tak jakbym znała wszystkie litery, ale nie mogła przeczytać słowa. Całkiem bezradna. Najbardziej mnie teraz niepokoił ten drugi z mojego snu – prawie nieboszczyk. Zdawało się, że ode mnie coś zależy, że mogę go jakoś uprzedzić, ostrzec, ale próbuj, zgaduj, kto to – nie widziałam jego twarzy, nawet oczy kryły się w jamach oczodołów. I im więcej myślałam o tym, tym bardziej czułam się bezradna, nawet, pamiętam, zadzwoniłam do domu, aby się upewnić, czy wszyscy żywi i zdrowi. Zresztą uspokoiłam się tym, że przecież ten drugi mężczyzna w moim śnie był jeszcze żywy. I może nic złego mu się nie stanie. Może ten mój wniosek, że jest „prawie nieboszczykiem” opiera się na chwiejnych podstawach, może on po prostu tak źle wygląda, a czerń dookoła oczu – z niewyspania (bywa tak, prawda?). Albo że jest bliski dla nieboszczyka, a ja przypadkowo zaliczyłam go do nieżyjących. Straszna rzecz – taki sen. Doszło do tego, że zaczęłam przyglądać się uważnie każdemu mężczyźnie – a nuż rozpoznam w nim tamtego drugiego. No dobrze, a jeśli jakoś nagle rozpoznam, to co – powiem mu: „A pan mi się śnił w roli nieboszczyka?”. Jednym słowem, brednie.
Mijał czas, już nawet wróciłam z Litwy do domu, już nawet przestałam myśleć o tym śnie, bo wszystko dokoła było w porządku i wszyscy na szczęście byli żywi. Już nawet zrzuciłam wszystko na przypadkowy zbieg okoliczności, bo tak zawsze prościej zmierzyć się z tym, czego nie możesz zrozumieć. A gdzieś po tygodniu Litwini napisali o tym, że w swoim mieszkaniu tragicznie zginął w pożarze jeden z uczestników naszego projektu (posiadał wyjątkowy sposób śpiewu – kamlanie). Pamiętam, wszyscy po kolei pomagali mu iść, kiedy zmienialiśmy miejsce zdjęć, bo był niewidomy. Mężczyzna z absolutną ciemnością w oczach, którego widziałam we śnie, ale nie rozpoznałam w realności. Nie uprzedziłam. Nie ostrzegłam. Mea culpa. Myślałam o tym i przypominałam sobie firankę, która tak czerwono płonęła w moim śnie.