Przemysław Kaliszuk. Ciężar habitu

Spis treści numeru 1/2013

Ciężar habitu

 

Białe nieszpory Tadeusza Chabrowskiego pozwalają nasycić ciekawość. Możemy podpatrzyć świat zakonnej wspólnoty, przyjrzeć się temu, co w zasadzie niedostępne ludziom świeckim. Nie oznacza to, rzecz jasna, że książka obliczona została na „plotkarskie” cele. Trudno jednak powstrzymać się od stwierdzenia, iż tajemnicza codzienność duchownych budzi zaciekawienie, a może nawet fascynację. Szczególnie że nie wydaje się powszechnie znana, po części z winy samych duchownych, którzy niezbyt chętnie opowiadają o praktycznej stronie swego życia. Niewątpliwie to, co nierozpoznane, musi budzić pewną sensację, gdy szerzej wchodzi do publicznego dyskursu. Autor – raz jeszcze warto to podkreślić – unika skandalizowania i taniego plotkarstwa. Interesuje go ludzki wymiar zakonnej rzeczywistości.
Chabrowski, snując opowieść, oprowadza po zakonnej społeczności widzianej oczyma zwykłego członka wspólnoty. Pierwszoosobowa narracja sugestywnie przybliża szczegóły klasztornych obowiązków, zajęć, czynności. Poznajemy tak inny od świeckiego świat, rządzony sztywnymi regułami, zhierarchizowany niczym wojskowa struktura, a czasem dość surowy. Czytelnicy poszukujący wiadomości o zapleczu materialno-życiowym zakonników oraz społecznej dynamice wspólnoty zakonnej będą usatysfakcjonowani. Bohater Białych nieszporów, brat Prokop, staje się przewodnikiem nie tylko po klasztornej codzienności. Opowiada o kondycji życiowej mnichów, przechodząc od praktycznych problemów zakonnego bytowania do kwestii psychologicznych i światopoglądowych: Po złożeniu ślubów wieczystych i rozpoczęciu studiów teologicznych uświadomiłem sobie, że wstępuję na drogę zwalczania wszelkich możliwych wątpliwości, które życie może mi podsunąć. (…)
Ale potem przychodzą dni szare, pospolite, skrzeczą z każdego kąta, a nowe żyrandole nie zapalają się na niebie. Trzeba stąpać po ziemi i twardych gruntach ostrożnie, żeby nie pokaleczyć stóp. Noce stają się szare i jeszcze bardziej mroczne, a aniołowie w ciągu dnia topnieją jak płatki śniegu na trotuarze i mokrych ścieżkach w ogrodzie.
W monotonnej ciszy klasztornej, przerywanej skrzypieniem podłogowych desek lub podczas mało rytmicznej recytacji psalmów, każda minuta i sekunda (…) próbuje przekształcić się w indywidualną wartość (ss. 138-139).
Lektura Białych nieszporów uzmysławia istotny problem. Klasztornej egzystencji nie sposób oceniać i opisać właściwie, jeśli nie doświadczy się jej wyjątkowości. Mówiąc: „właściwie”, mam na myśli możliwie wierne uchwycenie jej ambiwalentnego charakteru, zaskakującego stosunku do czasu i do świata: Poprzez stulecia świat wielokrotnie się zmieniał, ale w klasztorze sygnaturka zawsze w podobny sposób wzywa na popołudniowe nieszpory, poranną jutrznię i wieczorne matutinum. Jesteśmy żywymi świadkami surowej ascezy i tradycji Starego Testamentu. Są wśród nas prorocy Izraela, są Ojcowie Kościoła, są również wyznawcy i męczennicy pierwszych wieków chrześcijaństwa [mowa o imionach zakonnych, przyp. – P. K.]. Nie powinniśmy zajmować się czasem współczesnym, powinniśmy przejść jego wrzaskliwymi ulicami z zamkniętymi oczami. To, że Polska była kiedyś królestwem, że zamiast cesarza Dioklecjana na arenie politycznej pojawił się Stalin lub Gomułka, nie powinno mieć dla nas większego znaczenia. (…) Byliśmy i na zawsze będziemy kontynuatorami starego obrządku, tradycji, która odmładza się tylko wtedy, kiedy wraca do swoich początków (s. 59).
Prokop portretuje to środowisko jako ktoś z wewnątrz. Białe nieszpory mają charakter notatnika, w którym wydarzenia przeplatają się z refleksjami, fabularność z eseistycznością, środowiskowy szkic z intymnym wyznaniem. Ta dziennikowa forma uwiarygodnia rzecz jasna opowieść – Chabrowski stylizuje tekst „na autentyk”, nadając mu tym samym pewną literacką lekkość. Może to rodzić nieporozumienia. Z jednej strony autor stwarza pokusę lektury Białych nieszporów przede wszystkim jako zbeletryzowanej autobiografii, bowiem historia oparta została na osobistych doświadczeniach, z drugiej – wyraźnie posługuje się charakterystyczną dla dwudziestowiecznej prozy konwencją, przekreślając dokumentalny charakter książki. Ponieważ pisarz opowiada się po stronie literatury, czytelnicy nie dostają socjologizującego reportażu czy studium – trudno mówić o Białych nieszporach jedynie jako o „literaturze faktu”.
Siłą opowieści jest niewątpliwie główny bohater. Przeprowadzając ostrą autoanalizę, rozlicza się on z własnymi wyobrażeniami na temat świata. Prokop pozostaje zdolny do takiej refleksji z uwagi na swój osobliwy status w zakonie. Niewykryta epilepsja daje o sobie znać niedługo przed święceniami kapłańskimi, zamykając tym samym drogę do zakonnej normalności, do tego, co można określić jako – „karierę duchownego”. Choć Prokop związał się z zakonem wieczystymi ślubami, z uwagi na chorobę został skazany na niepełne funkcjonowanie we wspólnocie. Niespełnione ambicje rodzą frustrację: Jeszcze rok temu nie rozstawałem się z „Panią Bovary” Gustawa Flauberta. Sytuacja, w jakiej znalazłem się po ślubach wieczystych, do złudzenia pasowała do jej – „Przed ślubem wydawało się jej, że go kochała, ale oczekiwane szczęście nie nadeszło”. Zawiodły ją wielkie słowa w książkach: szczęście, namiętność, upojenie, które tak pięknie brzmiały w ustach innych kobiet. W końcu przyzwyczaiła się do swojego smutku, bo właściwie wszystko straciła, żyje… tylko wysiłkiem rozsądku (s. 161).
Teologicznie doskonale przygotowany, bystry i inteligentny młodzieniec tkwi w niedookreśloności ze względu na przypadłość, o której nie miał pojęcia i której nie można uleczyć. Przepisy życia zakonnego, tak doskonale uregulowane, nie uwzględniają niestandardowych sytuacji, faktycznie skazując Prokopa na bezczynność, jako że nie ma on żadnych praktycznych umiejętności. Będąc kimś innym z uwagi na swoje intelektualne predyspozycje i zainteresowania, różni się od braci zakonnych dbających o klasztorny dobrobyt: kucharzy, elektryków etc. Zarazem boleśnie doświadcza niesprawiedliwości, gdy słabo wykształceni i nierzadko niezbyt inteligentni bracia otrzymują święcenia, co automatycznie sytuuje ich wyżej w hierarchii: Do klasztoru przyjechał ojciec Placyd, wyświęcony na kapłana w marcu zamiast w czerwcu ze względu na wyjazd do Amerykańskiej Częstochowy. Wrócił po uroczystościach prymicyjnych w swojej parafii (…). Musiała to być gala na najwyższy połysk, bo nasz do niedawna zastraszony diakon, ledwie przepchnięty przez końcowe egzaminy z teologii, nagle zhardział. (…) Z zapałem młodego rekruta opowiadał, jak cała wioska przeżywała jego prymicję. Młode panny kręciły się wokół niego jakby przyjechał z Hollywood. Przez cały tydzień w remizie strażackiej weseliła się cała wioska. (…)
Zachowanie ojca Placyda uświadomiło mi problem, którego u nas nikt nie poruszał, a który dotyczył świeżo wyświęconych kapłanów. Znakomita większość powołań w zakonie rekrutowała się ze środowiska wiejskiego. (…) „Kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dobodzie” – szeptali nasi sąsiedzi w Radomiu. To, że byliśmy zakonem pustelniczym, składaliśmy śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, nikomu nie mąciło snu. Wcześniej czy później każdy mógł zostać przeorem lub ekonomem, zaopatrującym klasztor w żywność i wszystkie inne materiały potrzebne do prawidłowego funkcjonowania klasztoru. Budziły się wtedy tłumione instynkty, można było dobrami ziemskimi nasycić i uszczęśliwić jeszcze swoją rodzinę (ss. 176-178).
Prokop powoli przechodzi transformację. Z kapłana-teologa, zanurzonego w zgromadzeniu zakonnym, stopniowo przemienia się w filozofa-humanistę z odległości obserwującego współbraci. Jako ktoś usytuowany w sferze wiecznego „pomiędzy”, ani nie przynależy do żadnej z grup wewnątrzzakonnych, ani nie jest kimś świeckim według kategorii pozaklasztornych. Ta swoista niezależność, czy może raczej przymusowy dystans, czyni z Prokopa uważnego obserwatora zewnętrzności, a w konsekwencji staje się przyczyną prowadzenia zapisków. Kiedy przełożeni znajdują Prokopowi zajęcia – wykłada historię literatury polskiej młodym klerykom oraz uczy wygłaszania kazań – jego krytyczny stosunek do obranego sposobu życia jeszcze bardziej się pogłębia.
Chabrowski stworzył niezwykle interesującą postać głównego bohatera-odmieńca. Z jednej strony wprowadzenie Prokopa z „kompleksem wiecznego diakona” (s.182) w pozornie idealnie działającą społeczność obnaża niedoskonałości klasztornego życia. Z drugiej strony – skomplikowana sytuacja bohatera przynajmniej początkowo nie rodzi poważnego dramatu duchowego, co zresztą również wydaje się intrygujące. Dopiero powolna i zrazu nieporadna autorefleksja pozwala bohaterowi rozpoznać siebie, określić własną tożsamość.
Ten gruntownie wykształcony i ciągle głodny wiedzy młody zakonnik prowadzi swój „diariusz” dosyć nieudolnie. Początkowe partie książki rażą sztywną poprawnością i wymuszoną poetyckością opisów uczuć i przeżyć, przeplatanych sprawozdawczym tonem. Wrażenie to ustępuje wraz z dalszą lekturą. Jesteśmy świadkami rodzącej się pisarskiej sprawności Prokopa, a tym samym obserwujemy, jak dochodzi do samopoznania. W pewnym momencie sam zresztą relacjonuje swe pragnienia związanie z pisaniem: Czasami szeleszczę długopisem na papierze, próbując umieścić odpowiednie słowa w odpowiednich miejscach, tak jak Picasso szukam właściwego załamania linii w rysunku. Odkrycie stylu, który mnie mami, który sprawia mi przyjemność, jest sztuką. Kiedyś mędrcy, tacy jak: Sokrates, Orygenes, święty Augustyn, Mistrz Eckhart, Spinoza i obłąkany Nietzsche dyskutowali w podobny sposób.
Ich umiejętności przekonywania i natarczywość budziły Europę z marazmu i odrętwienia. Chciałbym iść w ich ślady, choć nie potrafię tak jak oni odzierać własnych złudzeń do kości. Często mylę parzenie herbaty z modlitwą, urodę z nudą, cebulę z cytryną (s. 143).
Prokop nie zmaga się z utratą czy kryzysem wiary, bowiem wierzącym być nie przestaje. Kluczowym problemem okazuje się tożsamość, która – niegdyś budowana na fundamencie wspólnoty zakonnej – uległa zachwianiu: To, co się do tej pory wydarzyło na tych stronach, może mi się kiedyś przydać do poważnej refleksji. Są to czynione na bieżąco zapiski: codzienne życie, okoliczności i osoby, z którymi obcuję, stwarzają sytuacje, które mnie od środka kształtują, wzbogacają, albo – brutalnie kaleczą. W klasztorze nie można być tylko sobą, skoro jest się częścią większej społeczności. (…)
Mogło mi się czasem wydawać, że jestem w opozycji, myślę inaczej, ale tak naprawdę kopiowałem wszystkich i nadal będę kopiował, bo zbiorowo łatwiej jest iść przez mgłę i nie stoczyć się w przepaść. Bywają godziny, że miałbym ochotę wyskoczyć z własnej skóry; zderzyć się ze ścianą, porozpychać łokciami otaczającą mnie przestrzeń. Ale czy taki wewnętrzny krzyk może na kimkolwiek zrobić wrażenie? (ss. 169-170).
Tadeusz Chabrowski kończy książkę, nie rozstrzygając definitywnie losów Prokopa. Pokazuje jedynie bolesny moment zwątpienia w dotychczasowe życie, zmuszający do ponownego samookreślenia. Szukając powodów, by nadal stąpać obraną ścieżką, bohater znajduje raczej argumenty przeciwko tej decyzji. Otwarte zakończenie podnosi dramaturgię opowieści. Warto jednak pamiętać, że chodzi tu nie tyle o efekt artystyczny, ile o jednostkowy dramat zakonnika, który odkrywa własną zbyteczność we wspólnocie.

______________________
Tadeusz Chabrowski: Białe nieszpory. Norbertinum, Lublin 2012, ss.196.