Jarosław Wach. „Goście Akcentu” w Teatrze Starym

Spis treści numeru 1/2014

„Goście Akcentu” w Teatrze Starym

 
„Akcent” od ponad trzydziestu lat jest intensywnie obecny w kulturalnej przestrzeni Lublina i Lubelszczyzny. Liczne spotkania z twórcami, nazywane wernisażami literackimi, organizowane były m.in. w aulach Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, siedzibie Wschodniej Fundacji Kultury „Akcent”, Trybunale Koronnym, Teatrze im. Juliusza Osterwy, Filharmonii Lubelskiej, Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego, domach kultury, a także w Mięćmierzu, Kazimierzu Dolnym czy w Zwierzyńcu. Do tych miejsc niedawno dołączył Teatr Stary (otwarty po wieloletnich staraniach w 2012 r.), gdzie w nowym cyklu „Goście Akcentu” Bogusław Wróblewski przedstawiał najwybitniejszych polskich twórców związanych z Lublinem przez swoje życie lub dzieło.

Być, widzieć, słyszeć, dzielić się, myśleć
Pierwsze spotkanie odbyło się 7 lutego 2013 r. Uczestniczyli w nim bliscy i przyjaciele Ryszarda Kapuścińskiego: jego żona Alicja Kapuścińska, córka Rene Maisner, Mirosław Ikonowicz oraz Marek Miller. Obaj dziennikarze są autorami książek o autorze Cesarza: Ikonowicz wydał Hombre Kapuściński, zaś Miller opublikował zbiór rozmów pt. Pisanie.
Punkt wyjścia do dyskusji o jednym z najwybitniejszych reporterów stanowiła jednak inna publikacja – tom To nie jest zawód dla cyników, zawierający wcześniej nieznane w Polsce hiszpańskie i włoskie wykłady Kapuścińskiego. Jako pierwsza została poproszona o wypowiedź Alicja Kapuścińska. Zebrani dowiedzieli się między innymi, że zgromadzone teksty pochodzą z dwóch różnych etapów życia autora, a wykłady hiszpańskie zostały zrekonstruowane na podstawie notatek studentów z Ameryki Łacińskiej, gdzie Gabriel García Márquez stworzył Fundację Nowego Dziennikarstwa Iberoamerykańskiego, do współpracy zapraszając Kapuścińskiego.

Siedzą od lewej: Mirosław Ikonowicz, Alicja Kapuścińska, Marek Miller, Rene Maisner, stoi Bogusław Wróblewski. Fot. Kamil Kudyba

Siedzą od lewej: Mirosław Ikonowicz, Alicja Kapuścińska, Marek Miller, Rene Maisner, stoi Bogusław Wróblewski. Fot. Kamil Kudyba

Zdaniem Mirosława Ikonowicza materiały z tomu To nie jest zawód dla cyników mają kluczowe znaczenie dla zrozumienia twórczości ich autora – sześć lat po śmierci reportera ukazują jego niezwykłą przenikliwość. Przemyślenia na temat współczesnego świata, społeczeństwa, globalizacji czy niesprawiedliwości wynikającej z podziału na biednych i bogatych są aktualne, co więcej – „w miarę upływu czasu nabierają ostrości”. Mimo że Kapuściński zmarł przed wybuchem kryzysu gospodarczego, trafność jego spostrzeżeń sprawdza się zarówno w odniesieniu do Europy, zwłaszcza południowej, Ameryki Łacińskiej, do której jeździł w ostatnich latach życia, jak i Europy Wschodniej, gdzie część krajów na skutek podporządkowania się decyzjom wielkich korporacji i organizacji międzynarodowych stopniowo traci swą podmiotowość. Słowem, procesy globalizacyjne dzielą świat na globalizujących i globalizowanych. Tendencję do wzrostu nierówności częściowo udało się odwrócić w Ameryce Łacińskiej, gdzie prezydent Luiz Inácio Lula da Silva zdołał przekonać bankierów brazylijskich, że należy inwestować nie tylko w bogatych, ale też w najbiedniejszych. Według Ikonowicza, gdyby Kapuściński dalej żył i pracował, przebywałby teraz właśnie w Ameryce Łacińskiej i śledził te procesy albo przyglądałby się południowej Europie.
Rene Maisner przypomniała, że ojciec bardzo dużo uwagi poświęcał nowoczesnym mediom i przestrzegał przed anonimowością ich pracowników. Niegdyś dziennikarze – ludzie znani i cenieni – musieli podpisywać wszystkie swoje teksty, obecnie często tego nie robią, ponieważ dostarczają jedynie strzępów informacji, które bywają nierzetelne, mylące, stają się nierzeczywiste, wręcz wirtualne, nierzadko wprowadzają odbiorców w błąd. Dochodzi do rozdźwięku między tym, co faktycznie dzieje się na świecie, a tym, co przekazują wielkie media. „Ogromnym problemem współczesnej kultury jest także nadmiar wszystkiego – dodał Marek Miller – w związku z czym nic nie ma dziś znaczenia”. Tom z wykładami Ryszarda Kapuścińskiego to książka właśnie dla tych, którzy chcą, by ich działania miały znaczenie, i uważają, że potrzebne jest wyznaczanie pewnych standardów, programów i sposobów postępowania w dziennikarstwie. Zdaniem Millera nie da się tworzyć literatury faktu bez uwzględnienia metody wypracowanej przez autora Podróży z Herodotem.
Temat zacierania się granic między literaturą piękną a literaturą faktu rozwinął Bogusław Wróblewski, m.in. przytaczając odpowiedź Kapuścińskiego, jakiej udzielił podczas jednego z wywiadów – zapytany o bohatera Hebanu, odrzekł, że to on jest bohaterem książki, ponieważ nie zamieścił w niej niczego, czego sam nie doświadczył. „Pisarstwo było dla Ryszarda Kapuścińskiego sposobem ekspresji, wyrażania siebie, a nie tylko opisywania świata” – podsumował prowadzący. Autor Cesarza poniekąd potwierdził te słowa, gdy przemówił z ekranu podczas projekcji fragmentu filmu Marka Millera. Opowiedział o sobie jako świadku wydarzeń kluczowych dla dalszych losów świata oraz o niedosycie wynikającym z konieczności przekazywania informacji w krótkich depeszach, „nieoddających całej głębi”, „całego dramatyzmu”, „całej tej niesłychanej wielkiej epopei ludzkości”, na jaką patrzył i w której w pewnym sensie uczestniczył.
Być, widzieć, słyszeć, dzielić się, myśleć to podtytuł drugiej części tomu – odezwała się Rene Maisner, gdy ucichł głos jej ojca, a ekran zgasł. Na tym właśnie polega to dzielenie się – podkreśliła – by oddać jak najwierniej tę atmosferę, jakiej samemu się doświadczyło. Same suche fakty nie wystarczą. Trzeba szukać innego języka, bardziej literackiego czy nawet poetyckiego, który umożliwiłby czytelnikom przeżycie opisanych zdarzeń i sytuacji tak, jak przeżył je autor. To właśnie jest nowe dziennikarstwo.
Z aprobatą do słów Maisner odniósł się Mirosław Ikonowicz, nazywając Kapuścińskiego twórcą nowego dziennikarstwa agencyjnego, który jako pierwszy potrafił przedstawić najbardziej dramatyczne wydarzenia za pomocą kilku zdań, genialnie wyrazić w niebywałych skrótach największe kontrasty świata. Przytaknął mu Marek Miller, dodając, że istotą fenomenu twórczości Kapuścińskiego nie są informacje, lecz odkrywcze syntezy oraz wiara w reportaż i przekonanie, że detal może być metaforą całości. Wielkie sceny w dziełach Ryszarda Kapuścińskiego wyrażają coś, co jest niewyrażalne, ale co stanowi istotę zjawiska, często odzwierciedla jego strukturę. Takie przedstawienie bardzo skomplikowanych procesów, np. rewolucji, za pomocą obrazów, scen i dialogów wcześniej nie miało miejsca. „Kapuściński doświadczał rzeczywistości całym sobą” – podkreślił autor Pisania.
Inny aspekt wrażliwości Ryszarda Kapuścińskiego uwypukliła jego córka, zaznaczając, że ojciec olbrzymią wagę przywiązywał do etyki zawodu dziennikarza. Reporter „pracuje z najdelikatniejszą materią na świecie – z ludźmi”. Negatywna informacja o bohaterach tekstu może wpędzić ich w kłopoty, a nawet uniemożliwić życie w dotychczasowym miejscu zamieszkania, zwłaszcza w niewielkich społecznościach, gdzie wszyscy się znają. Maisner przytoczyła opinię jednego z włoskich dziennikarzy, który o jej ojcu powiedział, że „opisał wszystko bez urażenia nikogo”. Przypomniała także, w jaki sposób odpowiadał studentom, gdy pytali go o wskazówki u progu dziennikarskiej kariery: „Trzeba kochać ludzi”.
„Kapuściński potrafił uruchomić w ludziach bardzo głębokie pokłady zaufania i otwartości” – skonstatował Bogusław Wróblewski. Świadczą o tym nie tylko przejmujące reportaże, ale także zdjęcia uśmiechniętych osób pochodzących z kultur, których członkowie zazwyczaj nie pozwalali się fotografować. Przypuszczenie Leszka Mądzika i Mirosława Ikonowicza, że te uśmiechy stanowią po prostu odpowiedź na uśmiech samego reportera, potwierdziła Alicja Kapuścińska. Dodała także, że mąż poza jednym wyjątkiem nigdy nie robił zdjęć bez nawiązania uprzedniego kontaktu wzrokowego. Uśmiechał się nawet do uzbrojonych żołnierzy i nieraz uratowało mu to życie.

Historie same do mnie przychodzą
Spotkanie z Hanną Krall, podczas którego Zofia Kucówna zaprezentowała fragmenty Białej Marii, odbyło się 18 kwietnia 2013 r. Na wstępie Bogusław Wróblewski oznajmił, że ukazanie się pięciu tomów pism zebranych Hanny Krall w wydawnictwie Świat Książki skłania do refleksji na temat całego jej dorobku. Zdaniem Wróblewskiego kategorie stosowane do opisu tego typu utworów w przypadku twórczości autorki Hipnozy są zawodne, a prosty podział na literaturę faktu i literaturę piękną wydaje się niewystarczający. Dzieła Hanny Krall, podobnie jak Ryszarda Kapuścińskiego, wprowadzają nową jakość, tak jak niegdyś dramat romantyczny czy poemat dygresyjny, gdy okazało się, że w ramach oświeceniowych gatunków nie da się wyrazić całej złożoności ówczesnego świata. Aby uchwycić właściwości naszej epoki, niezbędne było stworzenie nowej formy wypowiedzi, nowego „gatunku synkretycznego”, którego realizację stanowią właśnie utwory obojga wybitnych reportażystów. W ich tekstach chodzi nie tylko o przekazanie przejrzystej prawdy o świecie, ale także o ekspresję własnej osobowości. Jakie są inne literackie cechy pisarstwa Hanny Krall? Po pierwsze, elementy eseizacji reportażu. Po drugie, nadzwyczajna umiejętność budowania sytuacji hipotetycznych (przy czym autorka zawsze uprzedza czytelnika, że dana sytuacja mogła, ale nie musiała zaistnieć). Po trzecie, niezwykły słuch językowy i specyficzna rytmizacja tekstu, przejawiająca się m.in. w refreniczności osiąganej poprzez powtórzenia określonych sekwencji słownych. Po czwarte, umiejętność genialnego skrótu, która przechodzi w umiejętność budowania literackiej metafory. Krótko mówiąc: pisarstwo Hanny Krall rozsadza ramy gatunkowe reportażu. Autorka nie koncentruje się wyłącznie na tym, żeby możliwie sprawnie i obiektywnie pokazać świat oraz rządzące nim mechanizmy albo pobudzić czytelnika do samodzielnego odkrywania tych mechanizmów. W jej utworach poza wspomnianą potrzebą autoekspresji wyczuwalna jest także pewna siła kreacyjna. Książki Hanny Krall to dzieła „wybitne, które nas głęboko poruszają i bardzo głęboko w nas zapadają” – podkreślił redaktor naczelny „Akcentu”.

 Hanna Krall i Bogusław Wróblewski. Fot. Jarosław Wach

Hanna Krall i Bogusław Wróblewski. Fot. Jarosław Wach

Po doskonałej i gorąco przyjętej aktorskiej interpretacji fragmentu Białej Marii przedstawionej przez Zofię Kucównę Hanna Krall opowiedziała o genezie swych reportaży. Niegdyś to ona, kierowana ciekawością, jeździła w różne miejsca, szukała ludzi i poznawała ich historie. Potem jednak te historie same zaczęły do niej przychodzić, choć dziś można mieć wątpliwości, czy i te pierwsze, które wydawały się przez nią odnalezione i zrekonstruowane, w rzeczywistości także jej nie „odnalazły”. Przykładem może być wizyta w Kocku w 1988 r. Reporterka pojechała tam, ponieważ chciała zobaczyć dom i izbę cadyka Menachema Mendela Morgensterna, w której zamknął się za karę na 20 lat – aż do śmierci, bowiem na moment utracił wiarę w Boga. Do izby, znajdującej się na piętrze, można było dostać się tylko przez strych, na strych zaś należało wejść po drabinie – byle jakiej i chwiejnej. Pomoc zaoferował mieszkający na dole pan Tadzio, który właściwie sam potrzebował wsparcia, ponieważ dzień wcześniej pochował żonę i był w bardzo złym stanie. Opierając się o tę rozchwianą drabinę, opowiedział Hannie Krall o tragedii sprzed lat, która rozegrała się nieopodal. Zginęło wówczas dwudziestu kilku Żydów, a z nimi ziemianka ze znanej, zacnej rodziny powstańców styczniowych Apolonia Machczyńska, która ukryła tych Żydów w swoim majątku. W ten sposób – choć przecież podróży do Kocka przyświecał inny cel – Hanna Krall dowiedziała się o Apolonii Machczyńskiej i napisała o niej dwa teksty (drugi reportaż powstał po jakimś czasie od ogłoszenia pierwszego, gdyż do autorki zaczęły napływać kolejne materiały). Niedawno natomiast, w 2009 r., Krzysztof Warlikowski wystawił sztukę pt. (A)pollonia, zogniskowaną wokół problemu ofiary, którą złożyły Ifigenia, Alkestis i Apolonia Machczyńska.

Hanna Krall, Bogusław Wróblewski i Zofia Kucówna. Fot. Jarosław Wach

Hanna Krall, Bogusław Wróblewski i Zofia Kucówna. Fot. Jarosław Wach

Podobnie niezwykła historia wiąże się z Białą Marią. Na jednej ze stron pierwodruku wspomniane zostało nazwisko Stanisława Sojczyńskiego – tylko dlatego, że widniało ono na świadectwie zgonu wystawionym przez lekarza, o którym pisała Hanna Krall. Kilka dni po promocji Białej Marii do autorki zadzwoniła jakaś kobieta z pytaniem, czy wie, kim był Sojczyński. Hanna Krall wiedziała o nim wówczas niewiele. Niedługo potem otrzymała od tej kobiety artykuł zawierający informację, że Sojczyński był zbrodniarzem – jego ludzie zabijali komunistów, ale też niewinne osoby. Podczas procesu prokurator żądał dla niego czterokrotnej kary śmierci. Tym prokuratorem był ojciec dzwoniącej kobiety. W sprawie Sojczyńskiego do Hanny Krall zatelefonował również Paweł Różewicz, syn Stanisława Różewicza, którego brat – Tadeusz – podczas wojny służył pod rozkazami tego mężczyzny: oficera Armii Krajowej i dowódcy oddziału partyzanckiego. Według słów Pawła Różewicza stryj swego dowódcę „kochał, uwielbiał i nadal mówi o nim z miłością”. Wobec takiej historii autorka Białej Marii nie mogła pozostać obojętna. Poszukiwania doprowadziły ją do odkrycia kolejnych niezwykłych faktów, sytuacji i krzyżujących się losów, których odsłanianie wiodło do jeszcze bardziej nieoczekiwanych i zaskakujących splotów wydarzeń w życiu różnych ludzi. I tak powstała nieplanowana wcześniej czwarta część Białej Marii, którą autorka skierowała do druku w „Akcencie”.
By jednak zacząć pisać, trzeba usłyszeć rytm opowieści. Czasami ten rytm się słyszy, zanim napisze się pierwsze zdanie, innym razem poszukuje się go przez wiele miesięcy. Tak było na przykład ze Zdążyć przed Panem Bogiem. Hanna Krall do pierwszego rozdziału zgromadziła sto stron notatek i długo nie wiedziała, co z nimi zrobić. Rytm usłyszała dopiero, gdy ponownie czytając notatki, zwróciła uwagę na własne wypowiedzi, także skrupulatnie zapisywane. Rozmowy z Markiem Edelmanem ciągnęły się miesiącami, między jednym a drugim spotkaniem oboje zapominali, o czym wcześniej mówili, więc reportażystka zaglądała do notatek i przypominała ostatnio poruszaną kwestię. Te właśnie przypomnienia nadały książce odpowiednią intonację.
Odrębne zagadnienie stanowi selekcja materiału, którego reportażystka przez pięćdziesiąt lat pracy zgromadziła olbrzymią ilość. Przez ten czas nie wyrzuciła żadnych notatek. Niedawno z prośbą o przekazanie tego prywatnego archiwum zwróciła się do niej Biblioteka Narodowa. Hanna Krall zaczęła je więc przeglądać i porządkować, i odkryła, że publikując kolejne książki, pominęła wiele interesujących wątków, „czasami ciekawszych od tekstów, które potem powstały”.
Z drugiej jednak strony, gdy przygotowywała do wydania pięć tomów utworów zebranych i robiła korekty, wprowadziła nowe skróty i wykreślenia. Na ten aspekt twórczości Hanny Krall zwróciła uwagę Zofia Kucówna, która towarzyszy jej od trzydziestu pięciu lat i podczas kolejnych promocji miała – jak to sama ujęła – „przyjemność i zaszczyt” prezentować fragmenty wszystkich książek przyjaciółki. Zdaniem Kucówny twórczość Hanny Krall „dojrzewa w kierunku ogromnej oszczędności słów i używania właściwie tylko tych najważniejszych”, co zbliża język jej dzieł do języka Biblii i zmusza nie tylko ją – aktorkę – ale każdego czytelnika do twórczej pracy podczas lektury.
Na zakończenie Hanna Krall opowiedziała o swych dwóch niegdysiejszych podopiecznych: Mariuszu Szczygle i Wojciechu Tochmanie, a także o ich zamierzeniach pisarskich. Szczygieł „odgraża się”, że napisze biografię swej mentorki; robi notatki, nawet gdy rozmawia z nią przez telefon. Tochman zaś chce wydać wywiad-rzekę, dla którego ramę miałyby stanowić wspólne podróże do wszystkich ważnych dla Hanny Krall miejsc. Niewykluczone też, że razem pochylą się nad wspomnianym archiwum i coś z niego zostanie przemycone do tej książki.
Wyznanie to entuzjastycznie przyjął redaktor „Akcentu”, który przypomniał, że autorka Różowych strusich piór już kiedyś ogłaszała, że kończy z pisaniem. „Nie udało się za pierwszym razem, miejmy więc nadzieję, że nie uda się i za drugim”.

Tragizm ludzkiego istnienia
Wieczór autorski Wiesława Myśliwskiego odbył się 14 listopada i był zogniskowany wokół jego najnowszej powieści. Ostatnie rozdanie, na co zwrócił uwagę Bogusław Wróblewski, to książka zdecydowanie odróżniająca się od poprzednich dzieł Myśliwskiego, między innymi ze względu na odmienną relację między bohaterem-narratorem a światem (czy dokładniej: społeczeństwem). O ile w Traktacie o łuskaniu fasoli los indywidualnego człowieka został ukazany na tle kilkudziesięciu lat historii Polski i mocno zakorzeniony w losie zbiorowości, o tyle Ostatnie rozdanie zostało napisane tak, jakby najwłaściwszym sposobem myślenia o człowieku i jego losie było rozpatrywanie relacji owego pojedynczego człowieka z innymi pojedynczymi ludźmi. Jak się wydaje, zmiana ta zaskoczyła wielu krytyków, którzy nie zdołali w pełni otworzyć się na niezwykłość najnowszej powieści Wiesława Myśliwskiego. Co więcej, według redaktora „Akcentu” ów zwrot w sposobie kreowania postaci nie oznacza bynajmniej, że przeżycia narratora Ostatniego rozdania zostały bardzo oderwane od doświadczeń Polaków w ostatnim półwieczu. Przeciwnie: nic chyba nie stoi na przeszkodzie, by głównego bohatera uznać za polskiego współczesnego everymana. Poszukuje on miejsca dla siebie, wielokrotnie zmieniając nie tylko sfery aktywności, ale i adresy zamieszkania, kręgi znajomych, kochanki… Jednocześnie stale unika wzięcia odpowiedzialności za uczucie do kobiety, której miłość trwa przez lata i dosięga go nawet zza grobu. Brak odwagi, by przyjąć to uczucie, nie oznacza jednak, że jego wartość jest deprecjonowana. Zdaniem Wróblewskiego Ostatnie rozdanie to opowieść także o tym, dlaczego miłość jest silniejsza od śmierci. Zasadność tej konkluzji niejako potwierdził odczytany przez aktora i reżysera Stefana Szmidta fragment utworu, przedstawiający początek wielkiego uczucia.

Wiesław Myśliwski. Fot. Jarosław Wach

Wiesław Myśliwski. Fot. Jarosław Wach

Doświadczenie wielkiej miłości dałoby się pewnie rozpatrywać w kategorii cudu, podobnie zresztą jak i niektóre sytuacje często uznawane wyłącznie za zaskakujące zbiegi okoliczności. Na określenie takich zdarzeń zamiast słowa „przypadek” można zatem – w ślad za bohaterem utworu – użyć słowa „cud”, ponieważ zakłada ono istnienie jakiejś siły sprawczej, niewykluczającej działania prawa podobnego prawu przyciągania.
Poproszony o skomentowanie tych uwag, stwierdziłem, że trudno mi zgodzić się z interpretacją, wedle której miłość miałaby być silniejsza niż śmierć, a niezwykły zbieg okoliczności tożsamy z cudem. W moim odczuciu narrator dochodzi do przekonania, że nie ma żadnej władzy nad własnym życiem i że było ono zbiorem przypadków. Mogło potoczyć się tak, jak się potoczyło, ale mogło też zupełnie inaczej. I o ile bohaterowie wcześniejszych powieści Wiesława Myśliwskiego swój los wyraźnie wykuwają, o tyle narrator Ostatniego rozdania nie potrafi tych przypadków ogarnąć czy nadać im spójnej interpretacji. Wszakże podczas podróży pociągiem, którą moglibyśmy uznać za wielką metaforę ludzkiego życia, wyznaje przygodnie spotkanej nauczycielce: Nie wiemy przecież, czy nie zajmujemy się jedynie własnymi złudzeniami. Nie mamy żadnej władzy nad życiem, wbrew temu, co się nam wydaje. To ono rządzi nami przez różne przypadki, zbiegi okoliczności i temu podobne. Czy to nie przypadek, że spotkaliśmy się akurat w tym zatłoczonym pociągu? A gdyby pociąg nie był zatłoczony, może nie odezwalibyśmy się do siebie ani słowem. Dla życia jesteśmy tylko pionkami w jego grze. Lecz jaka to gra, o co gra, nie wiemy.
Prawdopodobnie wszyscy zgodzimy się, że nadrzędną wartością dla każdego człowieka jest poczucie sensu. A przecież – tak przynajmniej mi się wydaje – tego właśnie narrator najnowszej powieści Myśliwskiego nie może odnaleźć. Bo jak odnaleźć poczucie sensu w grze, której zasad się nie rozumie? Dlatego Ostanie rozdanie postrzegam – inaczej niż Bogusław Wróblewski – jako dzieło pesymistyczne, a nie optymistyczne. Choć jednocześnie nie sposób zaprzeczyć, że docierające przez lata do narratora listy od stale kochającej go Marii nadają jego istnieniu inny wymiar. Najpierw jednak trzeba uwierzyć w ową miłość silniejszą niż śmierć, a zwłaszcza w to, że istnieje jakiś wyższy porządek, według którego urządzony jest świat, że to urządzenie świata nie jest chaosem, czy innymi słowy: nieskoordynowanym cyklem przypadkowych zdarzeń.

Stefan Szmidt, Wiesław Myśliwski i Bogusław Wróblewski. Fot. Jarosław Wach

Stefan Szmidt, Wiesław Myśliwski i Bogusław Wróblewski. Fot. Jarosław Wach

Wiesław Myśliwski początkowo przystał na oba warianty lektury: „Książka jest taka, jak czytają ją czytelnicy, a nie taka, jak napisał ją autor, bo autor nie może być nawet pewny, czy intencje, które mu przyświecały w trakcie pisania książki, znalazły w niej wyraz”. Potem jednak zdecydowanie odciął się od określeń w rodzaju „pesymistyczny” czy „optymistyczny”, uznając je za stereotypowe, pozbawione głębszych znaczeń. „Życie ludzkie – podkreślił – czy patrzymy z takiego, czy innego punktu widzenia, jest w istocie swojej tragiczne. Jak powiedział James Joyce, wystarczy mi wiedzieć, że człowiek się rodzi i umiera, żeby zdać sobie sprawę, na czym polega tragizm ludzki”.
Podobnie umowny, a wręcz fałszywy, jest zdaniem pisarza podział na dobro i zło, ponieważ wszyscy ludzie, nawet ci najlepsi, święci, emanują jakąś cząstkę zła do świata. Nad tym między innymi próbuje zastanowić się bohater Ostatniego rozdania, niczego nie rozstrzygając ani ostatecznie nie definiując. W jego wypowiedziach pojawia się mnóstwo sprzeczności, ale tylko dlatego, że twórcze myślenie jest z istoty sprzeczne i sam proces poszukiwania zawsze naraża poszukującego na sprzeczności. Autor wyznał także, że chciał stworzyć bohatera „wyprowadzonego z obserwacji współczesnego człowieka”, zaś podczas pisania przyświecała mu jedna intencja: by ów współczesny człowiek zastanowił się nad sobą – i to właśnie przez cały czas robi bohater powieści. Wiesław Myśliwski wyjaśnił także, że każdą książkę pisze „w sposób poniekąd improwizacyjny”, bez założenia, o czym ma ona być, i bez puenty, do której ma zmierzać. Ponieważ nie ma opowieści, która miałaby koniec. „Człowiek jako istota żyjąca jest sam w sobie opowieścią, która się nie kończy, którą przerywa tylko śmierć”. Tak właśnie jest z Ostatnim rozdaniem: narrator ma przecież w notesie mnóstwo nazwisk, imion, telefonów, opowiedział zaś jedynie o niewielkiej części spośród nich. Słowem, pisanie książki jest poszukiwaniem, „aktem poznawczym, a nie odtwórczym” – „pisze się nie z tego, co się wie, tylko z tego, czego się nie wie”. Twórca podkreślił, że sam jest często zaskakiwany tym, co mu „się napisało”, i że najlepsze jest to, co napisało się właśnie poza jego rozumem, poza świadomością, jakby tylko powodowane osobistą intuicją. „Pisanie jest takim niemetodycznym, nieintelektualnym, raczej emocjonalno-intencjonalnym zajęciem, a przede wszystkim dzięki takiej metodzie z pisania robi się proces poszukiwania”. Wiesław Myśliwski pisze, „ufając zdaniom, które mają taką kreatywną moc, że tworzą kolejne zdania”, te zaś znowu następne. Naturalnie każde z nich może wskazywać fałszywe kierunki, ponieważ stanowi wektor dla co najmniej kilku nowych wypowiedzi. Wówczas wyrzuca się kartkę i obiera inną drogę. Słowem, „zdanie ma taką moc, że powołuje postać”. Tak właśnie – poprzez poszczególne zdania – zostali powołani bohaterowie Ostatniego rozdania. Właściwie nawet narrator nie został stworzony z założenia, lecz odkryty podczas pisania. I takiego właśnie zaakceptował go autor, ponieważ wydawało mu się, że jest to ten bohater, którego prawdopodobnie poszukiwał.
Ponadto Wiesław Myśliwski wyjawił, że pisze książkę swoim życiem, zaś jego wiedza o świecie nie jest wiedzą nabytą. Ta wiedza go uformowała, więcej nawet: jest on jej kształtem, choć niekiedy istnieje ona poza jego świadomością. Innymi słowy, cała epoka, ów czas, w którym przyszło mu żyć, tkwią w nim głęboko. W związku z tym jest przekonany, że tworząc, nie popełni żadnego błędu – pod jednym wszakże warunkiem: pisarz nie może mieć uprzedzeń, naginać twórczości do żadnej ideologii, sprzyjać żadnej tendencji. Gdyby bowiem tak się stało, to wszystko, co w nim tkwi, podporządkowałoby się tej czy innej inklinacji. „Dlatego – wyznał Myśliwski – piszę nie tylko ręką, ołówkiem, ale sobą. Dlatego nie muszę wiedzieć na przykład, dlaczego jakiś fragment napisałem, bo on się jakby napisał przeze mnie. On nawet odsunął na bok moją świadomość i sam się napisał. I okazuje się, że te fragmenty są najlepsze” – powtórzył kategorycznie. Przypomniał także, jak ważny dla niego jako twórcy, ale i czytelnika jest konkret, który uwiarygodnia opowieść i ma nadzwyczajną potencję metaforyczną. „To konkret tworzy właśnie taką gęstwę rzeczywistości, w której obracają się bohaterowie”.
Zapytany, opowiedział również o swoim stosunku do czytelników. Każdy z nich jest jednostką niepowtarzalną, uzupełnia książkę własną wrażliwością, wyobraźnią, wiedzą, doświadczeniem, a nawet często swoim życiem. Jest współtwórcą książki. Jednak gdy Myśliwski pisze, czytelnicy dla niego nie istnieją. Zaczynają istnieć dopiero, kiedy książka się ukaże.
Ostatnie pytanie (jedno z dwóch zadanych pisarzowi przez prof. Jadwigę Mizińską) dotyczyło relacji autora z narratorem i bohaterami. Myśliwski odpowiedział, że autor jest tą osobą, która musi się identyfikować z każdą ze swoich postaci, jeśli ma być ona wiarygodna. Przypomniał, że kiedyś stwierdził dość radykalnie, że gdyby napisał powieść o Stalinie czy Hitlerze, to musiałby utożsamić się z pierwszym czy drugim. Każde inne pisanie o postaci jest pisaniem z zewnątrz, pisaniem tendencyjnym, ideologicznym, a nie psychologicznym. Naturalnie jeśli autor kreuje daną postać, która nie ma z nim żadnego związku, to musi ją tak kreować, jak mu nakazuje słowo, bowiem to słowo ją w końcu ustanawia. Wszystkie postaci mają swoje języki i tymi ich językami należy je kreować, a nie swoim własnym. „One nieomalże same kreują się tymi językami”. Wiesław Myśliwski właściwie tylko zapisuje ich autokreacje językowe. Niemniej z każdą z tych postaci musi się utożsamić, każdej z nich coś z siebie podarować, musi po prostu taką postać przeżyć, a to wymaga ofiary od człowieka, wysiłku psychicznego, zastanowienia się nad samym sobą. „Dlatego sztuka nie jest radością. Sztuka jest okrutna”.

Lublin – miasto poetów
Gośćmi ostatniego ubiegłorocznego spotkania, zorganizowanego przez „Akcent” w Teatrze Starym 28 listopada, byli autorzy opracowanej przez Bogusława Wróblewskiego antologii Lublin – miasto poetów, w której zaprezentowano wiersze aż 56 poetów różnych pokoleń, w tym także kilku twórców zmarłych w 2007 r. lub później. Wtedy to właśnie redaktorzy lubelskiej „Gazety Wyborczej” poprosili Bogusława Wróblewskiego o cotygodniową prezentację lubelskiej liryki na łamach weekendowego wydania „Gazety”. W nawiązaniu do „Akcentowej” publikacji z 1980 r. cykl zatytułowany został Lublin – miasto poetów. Od stycznia do listopada 2008 r. przedstawiono w nim 44 twórców. Wersja książkowa stanowi rozwinięcie tamtego przedsięwzięcia: zawiera większą liczbę autorów, jak i samych wierszy każdego z nich. Sposób prezentacji nie zmienił się – utworom towarzyszą zdjęcia poetów, ich biogramy oraz lapidarne krytycznoliterackie komentarze Bogusława Wróblewskiego, według którego lubelska liryka przeżywa obecnie czas obfitości porównywalny z latami 30. i 70. ubiegłego stulecia.

an Kondrak – śpiewający poeta. Fot. Kamil Kudyba

an Kondrak – śpiewający poeta. Fot. Kamil Kudyba

Podczas spotkania w Teatrze Starym redaktor antologii wyznał, że jej przygotowanie w kompletnej postaci było możliwe dzięki atmosferze, jaka wytworzyła się w redakcji „Akcentu”. Przestrzeń ta od początku istnienia czasopisma ma moc integrującą, także dzięki postawie lubelskich artystów, którym Bogusław Wróblewski podziękował za to, że bez względu na ich przekonania polityczne, przynależność pokoleniową czy afiliacje stowarzyszeniowe zawsze uważali „Akcent” za miejsce, gdzie mogą się spotkać bezpośrednio lub poprzez swoje teksty.

Śpiewająca poetka Basia Stępniak-Wilk. Fot. Kamil Kudyba

Śpiewająca poetka Basia Stępniak-Wilk. Fot. Kamil Kudyba

Słowa założyciela „Akcentu” wielokrotnie znalazły potwierdzenie w serdecznych i entuzjastycznych reakcjach licznie przybyłych ludzi sztuki. Przebieg spotkania potwierdził przy okazji aktualność opinii, którą przed ćwierćwieczem można było przeczytać w tygodniku „Polityka”, że „Akcent” jest „domem najwybitniejszych śpiewających poetów” – publikowano tu wówczas najnowsze utwory Wojciecha Młynarskiego oraz wysokiej próby przekłady piosenek Georges’a Brassensa, Jacques’a Brela, Bułata Okudżawy i Włodzimierza Wysockiego. W ostatnich latach bardowie ponownie zagościli w kwartalniku – swoje teksty powierzyli „Akcentowi”: Jan Kondrak, Marek Andrzejewski, Basia Stępniak-Wilk, Marcin Różycki i Wojciech Waglewski. Pierwszych troje spośród wymienionych artystów wystąpiło podczas spotkania w Teatrze Starym. Sympatyczną przeciwwagę dla mocnych męskich prezentacji stanowił występ Basi Stępniak-Wilk utrzymany w liryczno-żartobliwym nastroju. Zresztą, jak przyznała artystka, wystąpienie w rodzinnym mieście było dla niej ogromnym przeżyciem i wzruszeniem. Bardzo ciepłe przyjęcie skłoniło ją do wykroczenia poza ramy scenariusza i wykonania dwóch ponadplanowych piosenek.

Czyta nestor lubelskich poetów Józef Zięba (ur. 1932). Fot. Kamil Kudyba

Czyta nestor lubelskich poetów Józef Zięba (ur. 1932). Fot. Kamil Kudyba

Jeden wieczór to za mało, by każdy z autorów antologii zdążył zaprezentować choćby po kilka wierszy. Poproszono o to dziewięciu twórców z różnych pokoleń. Zanim to jednak nastąpiło, przedstawiono wszystkich, wyświetlając jednocześnie ich wizerunki na ekranie; obecni podnosili się z foteli, żeby publiczność oczekująca bezpośredniego kontaktu z poetami mogła ich przez chwilę zobaczyć na żywo. Spośród zaproszonych na scenę jako pierwszy wystąpił, czytając nostalgiczne wiersze o przemijaniu, nestor lubelskich poetów Józef Władysław Zięba (ur. w 1932 r.), założyciel i wieloletni kierownik Muzeum Literackiego im. J. Czechowicza w Lublinie i w latach 70. ubiegłego wieku opiekun Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich. Bogusław Wróblewski, ówczesny przewodniczący tego koła, przedstawiając artystę, zwrócił uwagę na jego nadzwyczajną życzliwość okazywaną młodszym twórcom. Nie do przecenienia dla lubelskiego środowiska literackiego są także zasługi Waldemara Michalskiego (ur. w 1938 r. we Włodzimierzu Wołyńskim), który przeczytał wiersze poświęcone miejscu urodzenia, zastrzegając jednak, że od ponad pół wieku to Lublin jest jego miastem z wyboru. Poeta ów współtworzył m.in. Studencki Klub Literacki „Kontrapunkty” i Nauczycielski Klub Literacki im. J. Czechowicza, jest też współzałożycielem i sekretarzem Wschodniej Fundacji Kultury „Akcent”, cenionym bibliofilem oraz redaktorem obszernych wydawnictw zbiorowych, w tym monumentalnej antologii Pięć wieków poezji o Lublinie (2002, wyd. poszerzone 2006). Z rodziny od pokoleń związanej z Lublinem pochodzi Stanisław Andrzej Łukowski (ur. w 1940 r.), były współpracownik kilku lubelskich gazet i czasopism, z zawodu geodeta-kartograf, od 2011 r. prezes lubelskiego oddziału ZLP, przede wszystkim jednak niestrudzony poszukiwacz tego, co autentyczne, zarówno w życiu, jak i w literaturze, czemu dał wyraz także na scenie Teatru Starego.

Najmłodszy z autorów antologii Mateusz Grzeszczuk (ur. 1992). Fot. Kamil Kudyba

Najmłodszy z autorów antologii Mateusz Grzeszczuk (ur. 1992). Fot. Kamil Kudyba

Autentyczności i woli działania trudno odmówić również poetom najmłodszego pokolenia, których wystąpienia cechowały nie tylko młodzieńczy urok i werwa, ale i nonszalanckie poczucie humoru, przywodzące na myśl najlepsze momenty ze slamów poetyckich. Wierszem o swoim nazwisku rozbawił zgromadzonych Mateusz Grzeszczuk (ur. w 1992 r.), student dziennikarstwa i komunikacji społecznej KUL, instruktor harcerski, autor dwóch zbiorów wierszy, redaktor ArtPubu oraz kwartalnika literackiego „Szafa”, członek Inicjatywy Dworzec Wschodni, organizator lubelskich spotkań poetyckich Peron Poezja oraz festiwalu Przestrzeń Literacka w Chełmie. Żarty „Akcentowego” debiutanta Grzegorza Jędrka (ur. w 1988 r.), autora tomu Badland (2012), laureata m.in. „Żurawi – lubelskich wyróżnień kulturalnych” w kategorii słowo, współzałożyciela Inicjatywy Dworzec Wschodni, wyraziście kontrastowały z powagą jego dojrzałych wierszy, osnutych wokół fundamentalnych doświadczeń egzystencjalnych. Podobna ambiwalencja cechowała wystąpienie Rafała Rutkowskiego (ur. w 1988 r.), również jednego z bardziej rzutkich młodych lubelskich twórców.

Lublin – miasto poetów, 28.11.2013 r. Fot. Kamil Kudyba

Lublin – miasto poetów, 28.11.2013 r. Fot. Kamil Kudyba

Jeszcze inny rodzaj wrażliwości odsłoniły utwory poetek: Zofii Nowackiej-Wilczek, Ewy Mazur oraz Edy Ostrowskiej. Zofia Nowacka-Wilczek, emerytowana nauczycielka języka angielskiego, autorka sześciu zbiorów wierszy, laureatka konkursów literackich w Polsce, USA i Anglii, wyraziła w swych lirykach namysł nad samotnością w obliczu śmierci. Ewa Mazur, autorka czterech tomów poetyckich, znana jako krytyk i historyk literatury pod nazwiskiem Ewa Dunaj, pod którym opublikowała m.in. monografię Andrzeja Bursy oraz podręcznik do literatury najnowszej dla szkół średnich, przeczytała poruszające wiersze o bezwarunkowym i nieprzemijającym osamotnieniu kobiety, która straciła bliskich. Zaś Eda Ostrowska, wielokrotnie nagradzana autorka kilkunastu książek, zaprezentowała fragment niezwykłej prozy poetyckiej napisanej podczas pobytu w szpitalu.
Pierwszy rok „Akcentowych” spotkań w Teatrze Starym za nami, niebawem Lublin odwiedzą kolejni goście…