rozwód
Raz
świtanie po burzy.
Na ulicy obwisłe druty, ciężkie od nocnych rozmów,
lśnią między słupami soczyście jak zroszona pajęczyna. Padli
jej ofiarą. Przegadali noc, uszy przetkali nićmi złotogłowu.
Połączyć chcieli rzeczy tego świata. Przegrali,
nie spełniły się szepty i namowy.
Czas wyjść z tej kuchni, wsiąść do samochodu,
jechać. Ostatni raz razem, po ostatni dowód.
Dwa
stuknięcia klamek.
W dół podjazdu spływają warkocze po deszczu,
przy studzience przeploty strumienieją w potok.
Na szybach w szwach pęka zbyt dojrzała rosa, drży
od dwóch uderzeń zamykanych drzwi.
On puszcza Savalla.
Ona ma prowadzić.
Włącza silnik, miękko przerzuca manetkę – trzy, cztery
machnięcia, krople nikną pod piórami wycieraczek.
Widoczność jest dobra. Tam, gdzie jadą, na północ,
z czasem zacznie ubywać muzyki.
Asfalt odbije światło jak jedwabna wstążka.
Na wilgotnej nawierzchni przyjemnie zamruczą opony.
Okna będą uchylone, usłyszą,
jak bieżnik odprowadza wodę.
Potem
mute.
Nikt już nic nie powie. Z naprzeciwka
wyskoczy wywrotka z cementem.
Zbraknie parę cali. Wtem
miażdżące klaśnięcie –
urwany aplauz.
Tumany
i pył,
który Ona scali.
[28 marca 2013, Nowy Sad]
miasto na wznak
Inicjał wiją węgorze na dnie rzeki. Śliskimi brzuchami żłobią w mule pierwsze litery, które od razu zaciera woda. To nieczytelne wklęsłodruki. Płycej jest miasto, artystowska lokacja, chociaż nie ma w niej artystów, tylko rybki. Na targu świeża dostawa rzeczowników, żywe przykłady: karpie, pstrągi i szczupaki – niemowa, którą karmi się ta proza. Nad lustro wystają drapacze chmur – twierdzenia do nieba, bezpieczne, lecz puste o zachodzie słońca. Piętra metafor, nie można w nich mieszkać. Świecą się nad ranem i świecą po zmroku, kiedy strach wyjść z domu. Za via Obliqua (tą, co bierze w nawias sprawy najważniejsze) z kominów jąka się dym. Nadaje sygnały, prolog niepogody. Przez most – myślnik łączący dwa przeciwne zdania – biegnie ludzik z literek, Plastuś z „Pamiętnika”. Czym wtedy jest rzeka? Plamą atramentu? Wieczną istotą, której nikt nie słucha? Zapuszczonym kanałem albo ślepą kiszką? Starorzeczem, czyli dawną prawdą? Wieczorem w piwnicach znów zbierają się nieczyste myśli. Doki wysunięte jak szuflady czekają na nocne przypadki. Tam, gdzie akademiki, parują słowa obsceny. Czerwone światła zmieniają się w czerwone latarnie. Po parkach krążą już tylko kupcy mgły, krzaki jęczą od uderzeń wiatru. Ze wszech stron ciągną chmury czcionek. Ostatnie auta gonią dzikie psy – zdania zerwane z kontekstu, amfibolie, amfibie na lądzie i w wodzie. Helikoptery z powietrza rzucają na ziemię bełkot Mołotowa, ponad dźwiękiem lecą migi. Co to będzie, co to będzie? Miasto staje pod znakiem zapytania. Zrywa się burza bezładnych przecinków, ulice zlewa zamęt interpunkcji, która nigdy nie urodzi słów. Obraz zakłócają kulfony bez sensu, dwukropki, wielokropki, średniki bez spacji. Pêle-mêle, dzikie węże, zawijasy jak pętle na szyi. Miasto ZNAKÓW pisane zestrzelonym drukiem, gdy znów podnosi się stan rzeki, znika. Zwierciadło jest gładkie, woda obła, miękka. Ta chwila to katastaza, bo zjawią się nowe wyrazy. Jak kanciaste kutry wejdą w tę łagodność, rozprują jej taflę i rozetną ciszę. Pancerniki mowy, kilwater wichrzyciel. Język paliwoda.
[27 stycznia 2013]