Paweł Mackiewicz. Sprzymierzeni, rozproszeni

Spis treści numeru 1/2014

Sprzymierzeni, rozproszeni

 

Kilka ostatnich dziesięcioleci czasopiśmiennictwa w Polsce ma już swoją (w wielu publikacjach opracowaną) historię – nie brakuje w niej zwrotów, a nawet przewrotów, najrozmaitszego zresztą charakteru, od zmiany ustroju i gospodarczego porządku poprzez likwidację cenzury, rewolucję informatyczną (z upowszechnieniem Internetu) po digitalizację zasobów bibliotecznych i rynkowy tryumf cyfrowych nośników. Czasy są dynamiczne, a prognozy dla rynku książki i czasopism kulturalnych – nawet dotyczące najbliższej przyszłości – często sprzeczne. Czy stoimy u progu ery bez pism, a może także bez gazet o profilu kulturalnym? Czy papier ostatecznie przegrywa z Internetem, tradycyjna biblioteka z e-bookiem? Co ze zwyczajowymi gatunkami wypowiedzi humanistycznych – zwłaszcza obszerniejszymi: szkicem, esejem, problemowym artykułem? Gdzie podzieje się i jakie formy przybierze krytyka – nie tylko literacka? Na żadne z tych pytań – na szczęście – nie ma prostej, jednoznacznej odpowiedzi. Przyszłość nie jest przesądzona i w pewnej – przynajmniej – mierze zależy od tego, jak zrozumiemy i wytłumaczymy przeszłość, która do niej wiedzie.
Narracje dotyczące historii polskich czasopism ostatnich dekad najczęściej rozpoczynają się w 1989 r., z chwilą narodzin wolnego państwa, ewentualnie w połowie lat 80. (na przykład w roku 1986, kiedy powstał „brulion”, lub w roku 1985, gdy założono „Czas Kultury”). Wydaje się to całkiem zrozumiałe, skoro ujmują one to, co Konrad Cezary Kęder nazwał kiedyś „pospolitym ruszeniem” – ta strategiczno-polityczna metafora wyrażać miała charakterystyczne szczególnie dla pierwszej połowy dziesiątej dekady XX w. zjawisko powstawania pism (głównie młodoliterackich, choć niewyłącznie) w regionach wcześniej czasopiśmienniczo nieaktywnych. Możliwe jednak, że narracja, której początek przypada w zasadzie na moment kulminacyjny (najszybszy wzrost liczby nowych pism kulturalnych), całkowicie zaś ignoruje zdarzenia go poprzedzające (rozmieszczone w czasie czynniki pobudzające ów wzrost), wymaga dopowiedzeń, przeformułowań, innego rozłożenia akcentów. Zdają sobie z tego sprawę autorzy wydanej w Bibliotece „Frazy” książki o wymownym tytule Boom i kryzys, która – zgodnie z podtytułem – poświęcona została nowym czasopismom literacko-artystycznym i społeczno-kulturalnym w Polsce po roku 1980. W historię najnowszego czasopiśmiennictwa kulturalnego włączono całe dziewiąte dziesięciolecie, zachowując aktualny jeszcze wówczas podział na pisma krajowe i emigracyjne. We wstępie redaktorka tomu Magdalena Rabizo-Birek zauważa, że geneza rozkwitu rynku pism po 1989 r. sięga wcześniejszej dekady – solidarnościowej rewolucji lat 1980/1981 i okresu po wprowadzeniu stanu wojennego, podczas których w kraju i na emigracji, w obiegu oficjalnym i w ramach zjawisk zwanych Ruchem Kultury Niezależnej powstawały pisma literacko-artystyczne i społeczno-kulturalne (s. 5).
Tym samym awangardą „pospolitego ruszenia” nie byłby ani mitologizowany „brulion”, choć od niego wzięło przecież swe miano całe pokolenie pisarzy urodzonych w latach 60., ani ulotne art-ziny, lecz pisma wcześniejsze, takie jak lubelski „Akcent” (rok powstania – 1980) czy paryskie „Zeszyty Literackie” (rok powstania – 1982). Teza ta nie wydaje się nieprawdopodobna. W końcu redaktorzy „formacji 89” brali lekcje u redaktorów nieco starszych (w niektórych przypadkach naprawdę nieznacznie), a cały ruch czasopiśmienniczy – przede wszystkim chodzi mi tu o żywe początkowo zainteresowanie publiczności czytającej pismami powstającymi tuż po transformacji – miał wyraźne antecedencje właśnie w latach 80. Twórcy pism kulturalnych ostatniej dekady XX w. „odziedziczyli” etos czytelniczy po swych poprzednikach sprzed dekady, kiedy to literatura, a także czasopiśmiennictwo miały ambicje stać się ważnym obszarem społecznej, wspólnotowej komunikacji. Jak pisze w artykule Czasopisma wobec zmian komunikacji Anna Nasiłowska: Literatura lat 80. nurzała się w polityczności, dowodząc absurdalności ustroju, to dawało niebywały prestiż społeczny jako jedynej instancji krytycznej (…). Po transformacji z dnia na dzień ta formuła straciła aktualność. Presja wylansowania nowego pokolenia była zrozumiałą odpowiedzią na poparcie dla przemian i akceptację całkowitego oderwania się od przeszłości, nie oznaczała jednak możliwości zajęcia podobnego miejsca. Społeczny prestiż jedynej instancji krytycznej jest nie do odzyskania (s. 21).
Można by więc przypuścić, że przedstawiciele pokolenia urodzonego w latach 60., kreując nowy wzorzec literatury, bliższy wprawdzie ciału, za to impregnowany na kapryśne powiewy polityki, płacili walutą autorytetu, pozyskaną z wyprzedaży wzorców sprzed dekady. Pieniądz, wydawany niefrasobliwie, prędko się skończył. W magazynach pozostawały kolekcje świeżych (być może) literackich kostiumów, których nowy, masowy konsument nie chciał jednak nabywać. Nazbyt, jak na gust demokratyczny, wysmakowane albo – przeciwnie – do przesady zbanalizowane stroje, oferowane w magazynie-czasopiśmie rodem z dawniejszej epoki, mogły zadowolić jednostki, ale nie tłumy pospolitych spożywców. Nadeszły wreszcie czasy, w których każdy może być krawcem? Jak wobec tego wyceniać krawiectwo, skoro każdy szyje (bo lubi) sam (sobie)? Nasiłowska rozważa zatem i taką ewentualność: Literatura staje się prywatnym hobby. Przestaje istnieć jako sfera wymiany, nieinstytucjonalna przestrzeń społeczna (s. 21).
Czy to zresztą jeszcze sytuacja jedynie prawdopodobna, czy już aktualna, smutna rzeczywistość? Zamiast pierwotnie planowanego pytania „boom czy kryzys?” w tytule książki zdecydowano się na koniunkcję „boom i kryzys”, wskazując w ten sposób, że kryzys był od samego początku „boomu” jego trwałym komponentem (s. 9). Owszem, można się z tym zgodzić, jeśli przymkniemy oko na rynkową (ekonomiczną) cezurę 1989 r., a powojenne dzieje czasopism kulturalnych zinterpretujemy jako historię stopniowego wygasania. Wówczas głównym winnym obumierania tej gałęzi piśmiennictwa będzie, jak przypuszczam, zbiorowy odbiorca, niezdolny i niechętny do wspierania, także finansowo, kultury wysokiej, której nie stać przecież na samowystarczalność, i konsekwentnie wybierający rozrywki popularne – kosztem ambitniejszych zatrudnień intelektualnych. Optyka taka ujawnia oczywiste cechy katastrofizmu: Z perspektywy czasu nakazuje ona widzieć w polskim fenomenie czasopiśmienniczego „boomu” po roku 1989 coś w rodzaju remisji (krótkiej poprawy zdrowia), która poprzedza ostatni atak choroby i nieuniknioną śmierć (Wstęp, s. 8).
Sądzę wszelako, że tytuł ten można również rozumieć inaczej. Co gdyby w samym „boomie” czasopiśmienniczym dostrzec początek – bezpośrednią i pierwszą (oczywiście nie jedyną) przyczynę kryzysu na rynku pism kulturalnych? Być może liczba inicjatyw lokalnych przewyższyła siłę nabywczą i zdolność percepcyjną potencjalnych odbiorców? Dla nikogo nie jest tajemnicą, że najtrudniej zadowolić rodzime środowisko, prorokować we własnym kraju. Wspomina o tym Inga Iwasiów, porównując redagowane w Szczecinie „Pogranicza” do manufaktury, która próbuje pogodzić produkcję na potrzeby regionalne z ambicjami o formacie ogólnopolskim: Ta mała manufaktura ma korzenie w tęsknocie za wolnością i reprezentacją wartości lokalnych. Problem pojawia się, gdy pracuje wiele takich manufakturek, ubiegających się o przestrzeń dla siebie, a zarazem powstają nowe media, występując od razu z pozycji centralistycznych. Chcieliśmy w latach 90. być „marginesem”, lecz tym właściwym, docenianym. Duża konkurencja na marginesach (cytat z zamykającego tom artykułu Syndrom permanentnej prowizorki, ss. 233-234).
To, co zwłaszcza w ostatniej dekadzie XX w. wydawało się zarazem wartościowe i skuteczne, dziesięć lat później nie straci wprawdzie swoich walorów poznawczych, ale boleśnie zderzy się z siłą homogenizującej machiny mass mediów. Trzeba przyznać, że niszczącej mocy zderzenia nie zamortyzowały – nawet w stopniu ówcześnie możliwym, czyli niewielkim – redakcje periodyków. Zwrot ku lokalności, wyczulenie na głosy miasta czy regionu nie zawsze, niestety, umiano pogodzić z uczestnictwem w szerokiej wymianie myśli. Czasopisma traciły kontakt z innymi, sobie podobnymi. Lokalność przebierała się w gettowość, ta zaś wiodła do wyobcowania i bezsilności w starciu z – mówiąc językiem Przemysława Czaplińskiego – powracającą centralą. W szkicu Twórcze getta? Uwarunkowania działalności czasopism kulturalnych Katarzyna Zdanowicz-Cyganiak tak opisuje ten problem, wypożyczając powszechnie znane kategorie od wieloletniego redaktora naczelnego „Kresów”: Trudno mówić o pismach kulturalnych w Polsce, posługując się chociażby umowną kategorią: sieci, branży. Wewnętrzna hierarchia w obrębie np. pism literackich wydaje się być również coraz bardziej płynna. Permanentny „stan rozproszenia” towarzyszący wyłanianiu się kolejnych „wysp” (…), jednocześnie sprzyja dalszej izolacji. Decentralizacja, dzięki której m.in. pojawiła się możliwość polifonii czasopiśmienniczej na taką skalę, ma bowiem również swoje drugie oblicze. Skorzystam jeszcze raz z metafory Arkadiusza Bagłajewskiego – otóż, centrum już raczej nie wędruje. Centrum jest po prostu na każdej z „wysp”? (s. 57).
To, rzecz jasna, jedynie model. Upraszcza on i w pewnym sensie zastępuje mniej uogólnioną dyskusję nad przyczynami słabości nadzwyczaj rozrosłego rynku czasopism lat 90. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powie przecież, że redaktorzy „Kresów” nie znali propozycji „Frazy” czy „Tygla Kultury”, albo że redakcja „Borussii” nie podczytywała zeszytów „Krasnogrudy”, „Akcentu”, ignorowała „Pogranicza”. Separatyzm, dostrzegalny zwłaszcza z odległej już perspektywy, przejawia się w innym, zbiorowym zaniechaniu. Po 1989 r. debat, polemik, czasopiśmienniczych dyskusji zebrałoby się jak na lekarstwo, zwłaszcza tych z udziałem kilku – strach rzec: kilkunastu – periodyków z różnych regionów. Uderzający jest (był) brak tematów na tyle poważnych i wspólnych, by wywołały ogólnopolską wymianę zdań, wykreowały postawy, wokół których zawiązałyby się orientacje, zarysowywały obozy. Numer pisma tym różni się od monografii, że jego autorzy/redaktorzy nie powinni aspirować do funkcji jedynego specjalisty od badanej problematyki. Gorzej, gdy – nie mając wyboru, bo niespodziewanie konkurencji (wielogłosu) brak – muszą się na taką godność godzić.
Czy przeszło dwadzieścia lat po „boomie” ocaleją wyłącznie najsilniejsi? Moglibyśmy tak przypuszczać, gdyby w tym segmencie kultury obowiązywały zasady wolnorynkowe. Tymczasem wiadomo, że wydawanie pisma literackiego czy artystycznego to działalność deficytowa i wymaga mecenatu (na granicy opłacalności – tuż przed likwidacją – był podobno „Nowy Nurt”, trudno jednak dywagować, czy dwie dekady później tygodnik lub dwutygodnik kulturalny, prowadzony przez skromną, dwu-, trzyosobową redakcję, miałby dodatni wynik finansowy). Przyjęła się opinia, że spośród czasopism sprzed 1989 r. i powstałych po tej dacie lepiej mają się współcześnie te pierwsze, zwłaszcza pisma patronackie, takie jak „Twórczość”, „Nowe Książki”, „Dialog”, „Akcent”, finansowane przez Bibliotekę Narodową, a od 2010 r. przez Instytut Książki. Polityka ministerialna wyraźnie ma na celu w pierwszej kolejności ocalić substancję wypracowaną najwcześniej; mówiąc inaczej: stawia na tradycję. Łatwo zauważyć, że miejscem, gdzie ta tradycja wzrasta, jest Warszawa (przypadek „Akcentu” trzeba mimo wszystko rozpatrywać w kategorii wyjątku).
Liberalny model kultury w latach 90. okazał się ułudą już w następnej dekadzie. Decentralizacja – choć pożądana i dla kultury korzystna – doprowadziła do rozproszenia, a to osłabiło wewnętrznie obieg czasopiśmienniczy, skutkując jego marginalizacją. Pisma traciły szansę na dotarcie do potencjalnych czytelników i ginęły ze świadomości rzeczywistych (uprzednich) odbiorców, w konsekwencji zaś – zaczęły znikać z rynku, pozbawione zainteresowania tak ze strony czytających, jak i mecenasów kultury. Czy proces ten można jeszcze odwrócić? Wątpliwy jest powrót do dawnej koniunktury, nie powtórzą się okoliczności, w których ona zaistniała. Nie należy jednakowoż zakładać – jak czyni to Arkadiusz Bagłajewski, w sepiowych barwach odmalowując pejzaż po klęsce w szkicu o rozbudowanym tytule Wypalony, rozczarowany, spełniony… (Kilka spostrzeżeń do historii pewnego pokolenia poczynionych przez jednego z wielu uczestników niedokonanej zmiany)1– że po kryzysie nie będzie już niczego. Kondycja czasopism stanowi swoisty barometr dynamiki rynku książki, zainteresowanie nimi można uważać za papierek lakmusowy czytelnictwa w ogóle. Dlatego należy wierzyć, że – jakkolwiek długi i żmudny to proces, a jego przebieg trudno krok po kroku zaplanować – w sprzyjających warunkach możliwe będzie odbudowanie etosu czytelniczego, takiego, w którym pomieściłyby się także pisma kulturalne, postrzegane inaczej niż jako antyteza medialnego bełkotu, nie przeciwstawiane też Internetowi jako medium tańszemu. Czasopismo w „starej”, papierowej formule wbrew pozorom nie ma wiele wspólnego z pismem internetowym czy blogiem książkowym. Pożądana wydaje się sytuacja, w której miejsca (i odbiorców) wystarcza dla obu form aktywności. Jedna nie jest przecież w stanie zastąpić drugiej2. Skądinąd trafnie zauważył Bogusław Wróblewski: Można robić znakomite rzeczy w Internecie, nie zapominając o tym, jak ważnym punktem dojścia jest publikacja tradycyjnej książki (Ideał sięgnął bruku? O sytuacji czasopism literackich bez wtrętów apokaliptycznych, s. 215).
Wszystko zaczyna się od literatury i na literaturze się kończy. W niej samej tkwią przeciwciała do walki z chorobą, która ją toczy – objawem owej właśnie choroby jest uwiąd czasopism. Książka i czasopismo będą cieszyły się powodzeniem wówczas, gdy literatura, którą reprezentują, przestanie być kojarzona z produkcją hobbystyczną, poczytywana za dostarczycielkę rozrywki. Inaczej książka i czasopismo nigdy nie wyjdą zwycięsko z potyczki z wędkowaniem albo serialem telewizyjnym.
Słowo „kryzys” nie odbiera nadziei na przyszłość. Każda bessa kiedyś – i jakoś – się kończy. Jak owo „jakoś” ma wyglądać w perspektywie przyszłości pism kulturalnych? O tym autorzy szkiców zamieszczonych w wartościowej i budzącej zaufanie publikacji Biblioteki „Frazy” na ogół milczą. Nic dziwnego – nie są futurologami, lecz diagnostami, analitykami, programotwórcami. Nadto – stałymi współpracownikami czasopism, byłymi lub obecnymi ich redaktorami. Wbrew sygnałom, jakich mnóstwo w książce, myślę, że nie każdy z nich spodziewa się nieuchronnej zagłady czasopiśmiennictwa.

_______________

1Bagłajewski pisze: skoro „stan rozproszenia” przeistoczył się w „stan opustoszenia”, może nie warto w dalszym ciągu trwać na straży czegoś, co przestaje istnieć (s. 229).
2Interesujące wydają się słowa Bernadetty Darskiej, która w szkicu Czy Internet może być lekarstwem na kryzys czasopiśmiennictwa kulturalnego? O tym, jak nowe powoli zamienia stare konstatuje: Dzięki możliwości stworzenia własnego projektu bloga lub też wykorzystaniu już gotowych szablonów osoba tworząca blog książkowy może odczuwać podobną przyjemność jak ci, którzy tworzyli ziny (s. 69). Ze szczyptą sceptycyzmu zapytałbym jednak: czy „nowe” ma być mutacją internetowych praktyk społecznościowych, uwspółcześnioną odsłoną kultury nieoficjalnej?

Boom i kryzys. Nowe czasopisma literacko-artystyczne i społeczno-kulturalne w Polsce po roku 1980. Red. Magdalena Rabizo-Birek. Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego, Biblioteka „Frazy”, Rzeszów 2012, ss. 253 + 3 nlb.