Marcin Klimowicz. Smak jabłek i moreli

Spis treści numeru 1/2016

Smak jabłek i moreli

 

Niezręcznie jest nazwać debiutantem Macieja Płazę, bowiem ten niespełna czterdziestolatek to ceniony tłumacz literatury anglojęzycznej oraz autor naukowej rozprawy o Stanisławie Lemie. Ponadto Skoruń, choć pod względem formalnym stanowi debiut prozatorski, jest na szczęście grzechów debiutanckości zupełnie pozbawiony. I nie tyle chodzi w tym wypadku o uniknięcie szarż banału i wyważania drzwi dawno otwartych, co często staje się udziałem początkujących pisarzy, ile o rzecz dalece istotniejszą – o zachowanie czystości spojrzenia, świeżości, a zarazem dystans i pewną oszczędność środków wyrazu. A przecież nie zapominajmy, że Płaza – teoretyk literatury, mający na podorędziu cały arsenał „izmów” – mógł dać się skusić efekciarskiemu „wodzeniu czytelników za nos”, które często kończy na tworzeniu literatury o literaturze i niczym więcej.

Nie warto owijać w bawełnę: Skoruń jest olśniewający, a jego autor imponuje literacką dojrzałością, smakiem i stosownością. Proza Płazy – cykl opowieści powiązanych postacią głównego bohatera – skrojona jest bardzo tradycyjnie, w najlepszym sensie tego słowa. Autor nie popisuje się wysilonymi eksperymentami narracyjno-genologicznymi, nie mizdrzy się do czytelników, nie zachowuje się jak prowincjonalny prestidigitator, który każe podziwiać się za małpią zdolność żonglowania kolorowymi kulkami. Mało tego: dzisiaj, gdy tak modne są narracje hołdujące rozmytym, efemerycznym czy też fantomowym tożsamościom, Płaza raczy nas pełnokrwistą męską prozą inicjacyjną o braniu się z życiem za bary, o sprawdzaniu się, pełnym trudu i niełatwym krzepnięciu chłopaka w mężczyznę. Fakt, że Skorunia określiłem mianem tradycyjnej męskiej prozy, nie oznacza bynajmniej, że mamy do czynienia z książką prostacką, łatwą i po junacku dziarską. Nic z tych rzeczy. Już słowa motta ze Wspomnienia MacGaherna nie pozostawiają złudzeń: Te wczesne lata jasności po trosze również są ciemnością, bo nie mamy wtedy jeszcze żadnej władzy, nie rozumiemy świata i jesteśmy wobec niego bezsilni. Jest to jedno z największych nieszczęść dzieciństwa (s. 5). Płaza idzie dalej – przekonuje, że dojrzewanie to bolesne zdobywanie samoświadomości, której uzyskanie nie daje ukojenia.

Główny bohater i zarazem narrator przezywany jest w rodzinie „skoruniem”, czyli nicponiem, urwisem. Jego dojrzewanie na różnych płaszczyznach obserwujemy w serii opowiadań. Ośrodkiem każdego z nich jest interakcja – najczęściej o charakterze konfliktu – między Skoruniem (dla ułatwienia użyję tego określenia jako nazwy własnej) a kimś innym, będącym swego rodzaju katalizatorem przemian wkraczającego w dorosłość chłopaka. Konflikty przyspieszają ów proces dojrzewania, ale nigdy poprzez proste wygaszanie nagromadzonych emocji, innymi słowy: nie są rozwiązywane w oczywisty i łatwy sposób. Właściwie każde opowiadanie to mikroświat innego konfliktu, a najważniejszym z nich jest – jakżeby inaczej – ten z ojcem. Archetypiczna relacja syna z ojcem w książce Płazy opiera się na jednoczesnym podziwie i niechęci; ucieczka od ojca jest zarazem powrotem do niego; desperacka próba odróżnienia się prowadzi do utożsamienia się z rodzicem i mimowolnego powtórzenia jego losu. Skoruniowi chodzi po głowie – nie do końca uświadomione, ale we śnie pełgające – ojcobójstwo, które stałoby się aktem ostatecznego wyzwolenia: Potem przemknęła mi przez głowę kolejna myśl, jeszcze dziwniejsza, że to moje bycie synem gospodarza-wścieklicy, więźniem i spadkobiercą jego wszechmocnych rąk, tak naprawdę nie jest moje, że dostałem je, niechciane, okulałe, i że można je zetrzeć jednym ruchem ręki: wystarczy, że pozwolę, by burta wyśliznęła mi się z opuchniętych palców i spadła ojcu na głowę (s. 35).

Jednak do żadnej ostateczności – co charakterystyczne dla Płazy – nie dochodzi. Gest nienawiści staje się gestem ocalenia i bliskości. Ojciec – jego po trosze tajemnicza biografia i roztaczana przez niego aura nieprzejednanego dziwaka – fascynuje Skorunia. Straganiarz z opowiadania Stary – postać o diabolicznych rysach mędrca-ironisty – wyjaśnia: W głowie masz pamięć o ojcu. Ojciec robi tam swoje, robi nieźle, nawet gdy jeszcze żyje. Kiedyś go pochowasz, ale i tak się od niego nie uwolnisz. Najwyżej będziesz trochę lżejszy. Rozumiesz? Lżejszy. Do diabła, nie umiem ci tego wytłumaczyć. Pamięć o matce to zupełnie inna sprawa. Matkę pamiętasz brzuchem. Matkę masz w brzuchu. Rozumiesz? Nie? Pewnie, że nie rozumiesz. Zapamiętaj to albo i nie, jak sobie chcesz. Ojca ma się w głowie, matkę w brzuchu (s. 47).

Skoruń nauczył się od ojca, że bycie mężczyzną to współistnienie „mocarności i kruchości” oraz całego zespołu sprzeczności, które z tej pierwszej wynikają. Właściwie książka Płazy to rzecz o dojrzewaniu do uświadomienia sobie sprzeczności, do zaakceptowania ambiwalencji, ale i do gotowości walki z nimi. Choć Płaza zdaje się twierdzić, że nic nie jest proste i jednoznaczne, istnieje pewna wartość, której nie podważa, ba, której apoteozę głosi – to praca, mozół ciężkiej fizycznej harówy. Ona przynajmniej na moment znosi sprzeczności, konflikty, oddala wszelkie lęki czy wątpliwości i – co tu dużo mówić – jest może nie najbardziej wyszukanym, ale przynajmniej pewnym i namacalnym usensowieniem ludzkiej egzystencji. Robota w sadzie przy jabłkach to właściwie jeden z głównych zworników świata Skorunia. Pobrzmiewa w tym echo filozofii powieści tzw. nurtu chłopskiego w polskiej literaturze XX wieku i wiara, obecna choćby w książkach Myśliwskiego, że bez roboty człowiek – marna efemeryda – rozsypałby się, rozmiękł, rozmienił na drobne. A prawdziwą robotę dać może tylko wieś, i dlatego tak wyraźne są u Płazy antynomie: wieśniacy i mieszczuchy, moc i słabość, twardość i miękkość, prostota i oszukańcza sofistyka. Ale to znów nie takie oczywiste, ponieważ Skoruń zarazem jest i nie jest typowym wiejskim dzieckiem – rodzice jego, rolnicy-sadownicy, są jednocześnie „inteligencją pracującą” podszyci; ojciec to inżynier i nauczyciel, matka – była pielęgniarka. Skoruń nosi na sobie owo inteligenckie piętno, które nie pozwala na jednoznaczne okrzepnięcie tożsamości.

Wiejskość to nie tylko etos pracy. Mocnym fetyszem jest w Skoruniu natura, ale nie ta harmonijnie sielska, oleodrukowa, tylko ta ciemna, po leśmianowsku niesamowita – zaborcza i zagarniająca, nieokiełznana i łypiąca złym okiem; kapryśna jak Wisła, ale i jak Wisła kusząca pierwotnym erotyzmem: Niech woda wymyje mnie od środka, myślałem, potem chwyci za wyprężoną knagę, targnie raz, dwa i pociągnie mnie w dół, w jedną z głębin, które znad powierzchni wody wyglądają jak przyczajone na dnie sumy. Niech pchnie dalej, ku jednej z kęp drzew wyrastających wprost z wody, wciśnie mnie w plątaninę korzeni, traw, trzcin i już nie puści, niech zamieszkają we mnie okonie i ślimaki błotniarki (s. 177).

Płaza demonstracyjnie, lecz bez krztyny pretensjonalności nurza wszystko w chłopskości, jedynym nieśmiertelnym żywiole. Tym żywiołem naznaczone są choćby tętniący akordami wielu idiolektów język, skonstruowany z mistrzowskim poczuciem słuchu, a także Bóg, trochę jak z ludowych bajań – Bóg pokracznych, nieszczęsnych – „wielka święta psuja”, o którą Skoruń stoczy z matką teologiczne, prowokacyjne, po szczeniacku heretyckie boje: Przebiegł mnie dreszcz, bo z siwobrodej twarzy Pana Boga, którą pamiętałem ze świętych obrazków, zaczął przebijać grymas, którego wcześniej nie widziałem, dobrotliwy półuśmiech pociemniał. „Ale – przebiegło mi zaraz przez myśl – może jest jeszcze inaczej, możeśmy Go raczej tym dobrem spętali? Może spętała Go matka, przekonana, że Bóg jest zobowiązany płacić dobrą monetą, i może On też był nim spętany, właśnie jak ona, korna pielęgnica, w którą wszyscy we wsi wkładali całe dobro – nie dawali jej dobra, tylko właśnie wkładali je w nią, bo ktoś musi być dobry, by reszta nie musiała się martwić?” (s. 333). Skoruń tworzy nowe opozycje, nowe sprzeczności i ambiwalencje – czy Bóg, ale nie ten wsiowy biedak, tylko wyspekulowany, jałowy abstrakt – to wszechmocne Dobro, czy też więzień zobowiązań, a więc czysto ludzki konstrukt?

Bohater na każdym poziomie swojego dojrzewania przechodzi kolejne stopnie wtajemniczenia, ale tym samym doznaje spektakularnych porażek. Niby-romans z upośledzoną dziewczyną z sąsiedztwa, Madzią, którą posiadł, ale której nie zawłaszczył, przynosi mu poczucie dojmującej pustki po iluzji spełnienia; dla Skorunia to doświadczenie ma „słodkawo-gorzki smak nadgniłej moreli”. Nic nie jest tylko takim, jakim się wydaje, tkwimy w klinczu przeklętej dialektyki. Jednocześnie błogosławionej – dodajmy dla porządku.

Czy sprzeczności nagromadzone w debiutanckim tomie opowiadań Macieja Płazy znajdą gdzieś swoje ujście, czy jest jakaś szczelina, wyrwa w zaklętym kręgu nieredukowalnych opozycji? Bądźmy pewni, że Płaza niebawem zaskoczy, jak to skoruń. „Abdzia syry”, panie Macieju.


Maciej Płaza: Skoruń. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2015, ss. 349.