Morderstwo
To nie bicie było w tym wszystkim najgorsze. Bił rzadko. Początkowo, jakby to powiedzieć, nieśmiało. Trzepnął w twarz w reakcji na wulgarne przekleństwo. Potrząsnął i popchnął na ścianę, kiedy szczególnie głośno krzyczała. Był człowiekiem kulturalnym. Nie znosił przeklinających i krzyczących kobiet. Sam rzadko podnosił głos.
Zresztą, prowokowała go. Potrafiła celnie wypunktować niekonsekwencje i wykręty. Ale oczywiście zawsze umiał się wybronić, jak wtedy, kiedy znalazła ubrania tamtej w samochodzie, którym wrócił z delegacji. Nie tylko wszystkiego się wyparł, ale jeszcze zmusił, by pojechała z nim do jej domu, żeby „jej mąż nie nabrał głupich podejrzeń”. Bo to przecież było głupie – podejrzewać o romans z koleżanką z pracy.
Była silna. Potrafiła też oddać, w twarz, na odlew. Tylko że on był dużo silniejszy. A kości miała kruche – ta przeklęta osteoporoza. Pękały jak zapałki. Śródręcze, palec, dwa, przegub ręki, raz nawet obie. Zawsze wiózł ją do lekarza i prosił, żeby coś nakłamała, więc kłamała, w końcu zdana na niego. Bo kto by ją przywiózł na pogotowie? Kto potem przez długie tygodnie zostawiałby jej na stole w kuchni pokrojony chleb? Kto by wyjmował z szafy buty i ubranie, zapinał guziki? Była taka niezdarna w tym gipsie, a jeszcze gorzej – po zdjęciu gipsu, bez ochronnej skorupy na ciągle bolącej, wrażliwej ręce. Więc opowiadała – matce, sąsiadkom, koleżankom w pracy, studentom. O drzwiach windy, o śliskich schodach. Wszyscy chyba wierzyli. W rodzinach ludzi wykształconych nie ma przemocy. Tylko lekarz nie wierzył. Ale mógł jedynie ze sceptyczną miną wydać zwolnienie, zapisując to, co mu dyktowała. Była silna.
Po kilku latach zaczęła potajemnie chodzić na badania do Zakładu Medycyny Sądowej. Blisko miała, mogła wyjść i wrócić, kiedy był w pracy. Przechowywała potem te „obdukcje” w pudełku z pierścionkami, myśląc, że ma tajną broń, żelazny argument na czarną godzinę. Za każdym razem musiała błagać lekarza, żeby nie zgłaszał sprawy policji, bo jeśli uraz powoduje utratę zdrowia na okres dłuższy niż ileś tam – sprawcę ściga się z urzędu. Prosiła, przekonywała, że to tylko jeden raz. Lekarz patrzył z takim zmęczeniem i smutkiem, tłumaczył, że źle robi i wszystkie, które tak postępują, zostają jego stałymi klientkami. Ale ona się upierała. Nie mogła tego zrobić.
Kiedyś w gniewie napomknęła mu tylko, że może pójść na obdukcję. Wpadł w szał. Powiedział, że robi z niego bandytę. Więc szybko się wycofała, przeprosiła. Na parę miesięcy się wyciszył. Może trochę wystraszył. Ale szybko doszedł do siebie. Rozbudował tylko legendę. „Ona jest taka gwałtowna i brutalna, o byle co krzyczy i ciska się, kiedyś rzuciła się na mnie z pięściami i połamała sobie o mnie obie ręce”. Wszyscy wierzyli. Była przecież taka emocjonalna. No i ta osteoporoza.
Ale to nie bicie, gorsze było upokarzanie. Potrafił całymi tygodniami nie dawać jej pieniędzy – bo za dużo wydała. Kupiła szklanki. Tego nie było w planie. A on właśnie kupuje nowe głośniki do samochodu. Za swoje przecież. Więc jej nie da pieniędzy.
Nieprzyjemne było, że podśmiewał się z jej wyglądu, a raz na fotografiach ze służbowego wyjazdu pokazał jej tamtą kobitę z komentarzem: „No, popatrz, a u nas w pracy to dziewczyny potrafią się ubrać”. A przecież czasem w ciuchlandzie trafiała takie fajne rzeczy, że nikt by nie uwierzył, że używane.
Potem zaczął zapraszać do domu tę koleżankę z pracy. Więc szykowała jakieś kanapki, sałatki, żeby nie okazać niegościnności. Potem sama, w drugim pokoju, usiłowała spokojnie czytać książkę lub sprawdzać kolokwia, nie zastanawiając się, co oni robią. Nie słyszeć jej śmiechu i stukania szpilek po podłodze. Zazdrość jest taka nieelegancka. I upokarzająca.
Nieprzyjemne też było to, że w publicznych miejscach zawsze ją krytykował. Ekspedientka źle wydała resztę – „Proszę pani, moja żona tak zawsze”. Urzędniczka źle wypisała kwit – „No przecież pani ci wytłumaczyła, o co chodzi, czemu nie rozumiesz? Przepraszam panią, moja żona jest trochę nerwowa”. Na poczcie zgubiono przesyłkę – „Przestań robić awanturę. Pewnie się znajdzie”. Już wolała iść sama. Na szczęście i on miał coraz rzadziej chęć na wspólne załatwianie spraw urzędowych.
Ale najbardziej się zdenerwowała, kiedy przyszedł z pracy i wyprosił jej studentów, z którymi umówiła się na seminarium w domu. Siedzieli na dywanie, wokół porozkładane książki, skrypty, notatki. Pełne skupienie. Chłodnym tonem oznajmił, że dom to nie uniwersytet i jest zmęczony. Wychodzili w ciszy, już potem nigdy nie umówiła się z nimi w domu.
No i jeszcze to, że właściwie od pięciu lat nie sypiali ze sobą. Cóż, nigdy nie był szczególnie namiętny, nawet romantyczne początki były dość ubogie w zmysłowe szaleństwa. Nie dobrali się temperamentami. Nazywał ją erotomanką, nimfomanką, tłumaczył się zmęczeniem, stresem, przepracowaniem. Wakacje jednak niczego nie poprawiały. Mimo to starała się nie narzekać, cichła. To było drugie małżeństwo, może warto z czegoś zrezygnować w imię wspólnego dobra. Niepalący, niepijący, przystojny, wykształcony – dla jej matki pozostawał wciąż ideałem zięcia, chociaż z odzysku.
Prawdziwa katastrofa nastąpiła jednak, kiedy wrócił z kontraktu w Rosji. Odebrała z lotniska, trochę przecież wzruszona i stęskniona po prawie rocznej rozłące. Wino do kolacji (niewiele, abstynent), świece, ładna bielizna, erotyczny film na kablówce i… nic. Nawet nie pozwolił się dotknąć, położył się do łóżka, mimo lata, w piżamie. Po paru dniach i wielkiej awanturze (nie wytrzymała) okazało się, że całe ciało ma obsypane jakąś wysypką. Ponoć uczulenie. Reakcja na Czarnobyl. Bierze lekarstwa. A seks? Zwyczajnie – nie ma ochoty. I tak już zostało. Czasem tylko budziła się w nocy, gdy pojękiwał, odwrócony do niej plecami i wpatrzony w cycate Murzynki z jakiegoś kanału na RTL-u.
(…)
Dalszy ciąg i kolejne opowiadania w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.