Joanna Clark. Lepiej o tym nie mówić

Spis treści numeru 1/2019

Lepiej o tym nie mówić

Speak low, if you speak love.

William Shakespeare

Śniło mi się, że szukam adresu Maćka w Warszawie. Jego domu. Pamiętam dom, ale nie pamiętam ulicy. Klnę – sen to lubi – do jasnej cholery, jak mogłaś, idiotko, zapomnieć! Nie tłumacz się starością, nie możesz wszystkiego zwalać na starość. Nie to! I ulga. Przecież Maciek był w Londynie, nie w Warszawie. Ulga mija wraz z snem. W Londynie tym bardziej bym nie znalazła.

Skąd ten sen? Nic od dawna, co mogłoby mi bezpośrednio przypomnieć Maćka. Czyżby rozmowa poprzedniego dnia z miłą mojemu sercu dwudziestolatką o jej rozterkach? Francesca (matka Włoszka) pyta – mnie, siebie – jak rozpoznać prawdziwą miłość. Wróciła z wakacji na Kostaryce, pokazuje mi na smartfonie zdjęcia. Tropikalna przyroda, plaża, osiołek, na plaży i na osiołku boyfriend. Przeciętnej, jak kiedyś się mówiło w mojej rodzinie, urody, ale ładny uśmiech, dobrze mu wpatrzonemu w śliczną Franceskę z oczu patrzy. Paul. (Paolo! Ale czy oni to kojarzą?) Są razem ponad pół roku, od początku stycznia, dokładnie siedem i pół miesiąca – Francesca precyzuje, żeby jak najjaśniej przedstawić sytuację. Od dosłownie pierwszego dnia czuli się ze sobą bardzo dobrze. To samo lubią, na przykład wcześnie chodzić spać i wcześnie wstawać, to samo ich interesuje, a jeśli czasem na jakiś temat mają inne zdanie, nie kłócą się, przedstawiają swoje argumenty. I zgoda. Tylko chwilami – pauza, składa i rozkłada drobne, jeszcze jakby dziecinne dłonie – ogarnia ją niepewność. Czy to jest to? Ta jedna jedyna w całym życiu – waha się – wielka miłość? Mówi powoli, szuka odpowiednich wyrażeń spośród tylu zbanalizowanych, nadużywanych, deklarowanych w światłach sacrum i ciemnościach profanum. Święte słowa, słowa na wiatr. Cudze słowa.

– Totalnie szczęśliwa? Jak na skrzydłach? Nigdy nikt inny dla mnie, inna dla niego? Jak Kate Winslet i Leonardo DiCaprio w Titanicu. Nie chemia, magia.

Opieram się pokusie, żeby jako test zacytować poetkę Wisławę Szymborską: nasze serca świecą w mroku. Ale zostawmy poezję na boku (rym niezamierzony). Coś zanucić z bezkresnego repertuaru miłosnej wokalistyki? Balladę Whitney Houston The greatest love of all groteskowym dyszkantem staruszki? Nieunikniona ironia, pobłażliwie stara do młodej… Mówię à propos Titanica, że przeszkody pomagają. Tristan i Izolda, Romeo i Julia. Kto jeszcze… Nie ma w sławnych romansach miłości bez przeciwności. Czym trudniej, tym goręcej. Tymczasem spokojna (prozaiczna?) miłość bywa (?) najpiękniejsza. Próba czasu… Francesca nie słucha. Mam wrażenie, że widzę w jej florentyńskich oczach ból.

– Rozumiesz, o czym mówię? Czy miałaś w swoim życiu taką jedną miłość? Czułaś, wiedziałaś? Bez zastanowienia? Jak?

Waham się, co odpowiedzieć. Nie chcę kłamać, wplątać tu swoich dwóch mężów, ojca jej ojca albo zbyć ją byle ogólnikiem. Udawać, mącić. Każda miłość jest inna, twoja, wasza… Mówię, że rozumiem i (drgnęło) – że tak, to się czuje, nie trzeba się zastanawiać. Szukać słów. Tylko…

W tym momencie wchodzi jej przyjaciółka Meryl i obie wyfruwają w letni wieczór. Zmęczona długim dniem, obcym miastem, idę spać. Jutro wracam, pożegnalny obiad, jazda na lotnisko. Dobrze, że u nich byłam, dobrze, że do domu.

I już lecę. Wielka, jedna jedyna miłość? Bez zastanowienia?

*

Londyn, jesień 1963. Wyleciałam do Anglii w połowie lipca jako au pair do rodziny anglikańskiego pastora z trójką małych dzieci, dziewczynek. Dostałam na ten wyjazd urlop dziekański z uzasadnieniem, że nauka angielskiego. Byłam od ponad roku mężatką, ślub ze względu na konserwatywną matkę Tadka; w jej ciasnym mieszkaniu w Kołobrzegu było tylko jedno wolne łóżko, a Tadek nie bardzo miałby ochotę spać sam na podłodze. Ale mój wyjazd do Anglii Tadek zdecydowanie aprobował. Też chętnie by się wyrwał na Zachód, wszyscy chcieli, a było to wówczas nader trudne szczególnie dla młodych mężczyzn, „w wieku poborowym”. Leć, i wracaj w spódnicy w szkocką kratkę! Jeden z asystentów na moim wydziale dał mi numer telefonu mieszkającego w Londynie przyjaciela: kolega z gimnazjum i z powstania. Maciek Branicki. Nie bój się, powiedział, żaden wielki hrabia, boczna gałąź. Tam na Kresach było mnóstwo Branickich, dwory i dworki kryte strzechą. Braniccy Maćka spod strzechy – żartował. Pokaże ci Londyn.

Był to mój pierwszy lot, poprzedzony długim czekaniem na wejście do samolotu. Czekaliśmy spokojnie, nikt z trzydziestu kilku pasażerów nie irytował się. Paszporty w ręku, walizeczki po ich rozbebeszeniu przez celników na powrót porządnie spakowane – trudno, tak musi być, lotnisko jest zbyt wielkim przedsiębiorstwem, żeby wszystko szło jak z płatka. Najważniejsze, że nas wypuścili, że polecimy. Już w powietrzu, nad chmurami, czułam się dosłownie jak w siódmym niebie. Tam przygoda czeka na cię… Czekał mój pastor, po angielsku vicar, Michael Macaulay (ma kolej, ćwiczyłam sobie wymowę), z bardzo kwaśną miną. Samolot wylądował z trzygodzinnym opóźnieniem, co mnie nie wydało się szczególnie skandalicznie, ale – nie byłam Anglikiem. Wysoki, rumiany pan pastor zagulgotał o komunistycznych porządkach. Cieszę się, że zrozumiałam jego angielski, choć przymiotnik communist zabrzmiał mi w tym kontekście zbyt pompatycznie. Komunistyczna władza, partia, wizja przyszłości, a tu błahe spóźnienie samolotu… Bierze moją walizkę, dziwi się, że taka mała. Jedziemy jego autem, mgła. Musi być w Londynie mgła! Mimo mgły próbuję przez szybę zobaczyć coś z tego, co mi już w lepszym humorze wskazuje wielebny Macaulay. Niestety ledwie połowę z tego, co mówi, rozumiem. To nic, nauczę się.

Przedmieście Londynu, w którym znajduje się parafia mojego pracodawcy, nazywa się Hounslow. Wkrótce się dowiem, że jest to dzielnica niezamożna, coraz tu więcej ludności napływowej, kolorowej, Pakistańczyków i innych imigrantów z byłych kolonii, co ma także wpływ na malejącą zasobność anglikańskiego kościoła św. Stefana. Parafianie starzeją się lub wyprowadzają, bliskość rozrastającego się lotniska Heathrow (mój samolot lądował na Gatwick) odstrasza hałasem. Nie moje to będą problemy. Zwalniamy na cieniście zadrzewionej ulicy, wchodzimy przez furtkę w żywopłocie do domu z czerwonej cegły, okna z zielonymi okiennicami. Plebania: vicarage. Nie taka, myślę, jak w powieściach sióstr Brontë na wichrowym wzgórzu, ale, mój Boże, nie wymagajmy za wiele. Przez otwarte drzwi wybiega do pana czarny pies z nadszarpniętym uchem, w drzwiach postawna pani pastorowa Winifred, przy niej dwie dziewczynki: Alison, sześć lat i Nicola, cztery. Dalej, w kojcu, baby Fiona. Mówię (to umiem), że bardzo ładne imiona.

– Szkockie – mówi ich ojciec. A mnie przychodzi na myśl, że za starzy, oboje, na takie małe dzieci.

 

Oczywiście borykam się z językiem. Uczyłam się angielskiego w szkole i na lektoratach, co ledwie teraz starczało na wydukanie prostych zdań, i dobrze, skoro skomplikowanych nikt ode mnie nie oczekiwał. Gorzej, że nie chwytam, co do mnie mówią, chodzę ze słownikiem. Oboje pastorostwo są wyrozumiali, ale najbardziej, z cierpliwością wzorowej nauczycielki, pomaga mi Alison. Dziewczynki – Alison niebieskooka szatynka, Nicola rudzielec – są idealnie grzeczne, poddają się bez kaprysów ścisłym protokołom domowej rutyny, która mnie (Polkę warszawiankę) początkowo trochę śmieszy, ale wkrótce zaczyna się podobać. First of all good organization – powtarza pani Winifreda, co brzmi równie kategorycznie jak wszechobecna reklama papierosów Players: Only Players Satisfy. Wszystko ma swoje miejsce i swoją porę, owsianka (porridge) podgotowana wieczorem, żeby do rana zmiękła, także wieczorem stół nakryty do śniadania i przygotowane na dzień ubrania, żeby ułatwić poranny wymarsz w obowiązki dnia. I każdy ma swój stały przydział zajęć, dorośli i dzieci. Malutka Nicola malutką miotełką zmiata ze schodków źdźbła ściętej przez ojca trawy… Przed wysłaniem pierwszego listu do domu skreśliłam zdanie o drobnomieszczańskim stylu życia. Dlatego, że po zaledwie tygodniu pastor Macaulay przyniósł do mojego pokoiku, wraz z rytualną poranną herbatą, gazetę, prenumerowany przez nich konserwatywny „The Daily Telegraph”. Zrobił to, ponieważ zauważył, że gazeta mnie interesuje, że czekam, aż on przeczyta. I tak już zostanie, będzie mi co rano przynosił. Każdemu według jego potrzeb! Nie w bezklasowym komunistycznym niebie, a na ziemi tegoż tu królestwa rumianych Anglików i Szkotów, sprzyjającej soczyście zielonym trawniczkom i obficie kwitnącym różowym różyczkom. Tu i teraz. Tu wake up tea, tu w gazecie cały inaczej niż tam widziany świat, inny Mr. Castro i Mr. Kennedy, bardzo inny Mr. Khrushchev, inne – a są niestety – na własnym rządowym podwórku seksualne skandale, na przykład minister Mr. Profumo z podobno szpiegującą dla Rosjan Miss Christine Kelly… Zawrotna inność dookoła i kojąca swojość domowa, pod solidnym dachem anglikańskiej plebanii. Odwrotnie niż w moim kraju.

Solidnie, ale nie bogato. Macaulayowie muszą oszczędzać na publiczne, czyli prywatne, szkoły dla trzech córek, a pastor skromnej parafii w Hounslow nie zarabia kroci. Był misjonarzem w Rodezji (od niedawna już nie brytyjskiej kolonii, nad czym ubolewał) i tam poznał Winifredę, sekretarkę misji, oboje nie pierwszej młodości. Powiedziała mi, że Mr. Mcaulay (tak go tytułowała, per Mister) chciał się ożenić, mieć syna, urodziły się jedna za drugą dziewczynki. Do trzech razy sztuka. Przykre dla niego, jest ostatnim z rodu. Jedyny brat, Muir, lotnik, poległ podczas wojny z Niemcami. Mówiła mi to przy ścieleniu małżeńskiego łoża, wyrównywałyśmy ciężką brokatową kapę. Druga taka sama kapa w szafie. Miały być w spadku dla dwóch braci; a tak obie są u nas. Powinnam się dziwić nucie zadowolenia w jej głosie, ale się nie dziwię. Bardzo piękne, szkockie imię: Muir. Bardzo piękne te kapy. In-herited. Odziedziczone w spadku. Dla mnie, warszawianki (powtarzam się) słowa bez desygnatów.

Jest w domu, na półce przy wewnętrznych schodach skarbonka, ale nie bardzo się orientuję, co kto do niej wrzuca. Na tej samej ocienionej półce stoi słój z suchymi ciasteczkami, obok szczypce, którymi pani Winifreda wyjmuje przysmak jako nagrodę za wykonanie dodatkowych obowiązków, a także dla przychodzących w piątek na partię wista czworga wiekowych gości. Cała ta instalacja – sądząc po ukradkowych spojrzeniach – jest obiektem pożądania i dziewczynek, i pana domu oraz przychodzącej raz w tygodniu sprzątaczki Mrs. Grimshaw – nazwisko i postać jak z Dickensa! Zawartość słoja była podejrzliwie sprawdzana i komentowana przez panią Winifredę, padały hipotetyczne oskarżenia motywowane nadzieją, że winny się przyzna. Raz, mimochodem i z rzadkim na surowym obliczu uśmiechem, Mr. Macaulay orzekł, że mnie trzeba usunąć z kręgu podejrzanych. Janina – powiedział (poprawnie moje imię wymawiał on i Alison) – nie lubi słodyczy: she smokes. Paliłam, oszczędnie i nigdy przy dzieciach, przywiezione z Polski giewonty, dodając raz w tygodniu paczkę playersów, tańszych niż bardziej mi smakujące stuyvesanty. Tolerancyjni pastorostwo nie krytykowali mojego nałogu, ubolewali jedynie, że stanowi marnotrawstwo skromnego zarobku.

Jako au pair byłam tania, trzy funty i dziesięć szylingów tygodniowo. Nie miałam żadnych potrzeb ani nawet zachcianek. Należał mi się opłacany przez pracodawców kurs angielskiego, ale wspólnie zrezygnowaliśmy z tego punktu umowy. Byłby kłopot z dojazdami a nauka języka jest najlepsza w domu. Zachcianki jedzeniowe? Ostrzegano mnie, że kuchnia angielska to marność nad marnościami, straszak na najeźdźcę z Europy. Powiedziałabym, że u pastorostwa nie tyle marna, ile monotonna. Na śniadanie w dni powszednie owsianka, w niedziele jajecznica z bekonem. W południe sandwich z watowatego chleba z szynką z puszki lub bezsmakowym pomarańczowym serem, lub dziwną masą orzechową. Główny wieczorny posiłek: plasterki pieczonej raz w tygodniu baraniny z miętową galaretką (mint jelly), jarzyny z puszki i domowe frytki (ja krajałam kartofle). Deser: owoce konserwowe, też z puszki, z kremem budyniowym (custard). Do picia pulpa pomarańczowa rozrzedzona wodą (orange squash). Dobre. Była jeszcze popołudniowa „tea”, grzanki z dżemem truskawkowym, o którym pani Winifreda mówiła, że jest fałszowany; ziarenka truskawek dodawane do marmolady. Mnie smakował. Baranina nie bardzo, ale kiedy w Polsce jadłam cztery posiłki dziennie!

Odpadł kurs angielskiego, odpadło też chodzenie do kościoła katolickiego, oczywistego dla Polki, w słusznym mniemaniu pastora. I znów problemem była odległość, a także to, że prawie całe niedziele oboje Macaulayowie spędzali poza domem, a przecież do mnie należała opieka nad dziećmi. Miałam, a w każdym razie mogłam mieć, wolne soboty i w jedną z pierwszych pojechałam do Londynu. Koniecznie do British Museum: kultura. Kilka stacji pociągiem, dłużej metrem, krótki spacer i już, udało się. Pięć oszałamiających godzin… Po wyjściu w tłumie innych turystów usiadłam na zewnątrz na schodach, zapaliłam playersa. Podszedł młody Hindus, sympatyczna rozmowa, student medycyny. Poprosił o numer telefonu. Powiedziałam mu, że jestem mężatką, wyjechałam na parę miesięcy z Polski, tęsknię za mężem. Prawda, ale nie całkiem szczera, o czym dobrze wiedział. Chciałam dodać, szczerzej, że to nie ja, tylko moi pracodawcy – anglikański pastor, któremu z powodu takich jak on przybyszów z Trzeciego Świata ubywa parafian. Ja, przybyszka z bezcyfrowego, poniekąd jeszcze gorszego świata. Byłoby więc równanie do dołu… A tak zupełnie naprawdę, mężatka, nie-mężatka, nie chciałam się z nikim spotykać. Było mi dobrze, gdzie byłam, uczyłam się Anglii na jej małym kawałku, a zawsze uczyłam się powoli. Z przyjemnością wróciłam do vicarage.

Wycieczka do Londynu przypomniała mi, że powinnam zadzwonić do przyjaciela mojego asystenta. Pana Branickiego. Wykręciłam (telefony z tarczą!) numer, odpowiedziało nagranie – po angielsku i jakieś inne nazwisko. Czy przyjaciel pomylił numer? Czy pan Branicki się przeprowadził? W każdym razie przedstawiłam się, łącznie z nazwiskiem i numerem telefonu pastora i I am from Poland. Uff! Załatwione. Następnego dnia wcześnie rano wyruszyliśmy – cała rodzina, ja i pies, który pierwszy wskoczył do auta – na tygodniowe wakacje. Jackson – powiedział jego pan – uwielbia jazdę samochodem. Samochód, bentley, odpowiednio duży, wszyscyśmy się dzięki dobrej organizacji Winifredy wygodnie zmieścili.

Jechaliśmy na północ, do rodziny Winifredy w Walii, ale pierwszy przystanek był u biskupa, bezpośredniego zwierzchnika pastora Macaulaya. O, wyższa klasa! Elegancki biskup, piękna, znacznie od niego młodsza żona, pałac. My, pstrokata gromadka z małymi dziećmi, psem i niańką, zostaliśmy przyjęci (okropnymi sucharkami i cienką lemoniadą) i pożegnani po trzech kwadransach z lodowatą ulgą. U rodziny Winifredy, jej siostry z mężem mechanikiem samochodowym i dwoma chłopczykami (cień zawiści), w ich parterowym domku identycznym z szeregiem domków na tej samej ulicy niewyraźnego miasteczka – kolosalna różnica po pałacu biskupa! Niższa klasa średnia, lower middle class, powiedziałby znajomy profesor socjologii. A jednak półka z książkami. Szekspir, Byron, Robert Burns. Tacyt. Skorygowałam zdziwienie przypomnieniem, że wielu angielskich pisarzy pochodziło z rodzin robotniczych, rzemieślniczych, górniczych, w ich domach były książki, Szekspir… Jedziemy nad morze, miejscowość o śmiesznej nazwie Llandudno. Zatrzymaliśmy się na dwie doby, co mgliście pamiętam, w tzw. caravan (w Ameryce trailer – a po polsku chyba domek na kółkach?). Zimno, mokro, na wąskiej plaży brunatny piasek, pasiaste daszki kiosków na kółkach, z parówkami, z lodami. Tłoczno, głównie rodziny, ale też chłopcy i dziewczyny, zupełnie niepodobni do chłopców i dziewczyn na polskich pięknych plażach. Chudzi, bladzi. Lower middle class? Nikt się nie kąpie, a choć mnie kusiło, Winifreda ostro zaprotestowała: you’ll catch cold. Co ja tu robię, zamiast pływać w Bałtyku?

W drodze powrotnej spędziliśmy porę lunchu w walijskim mieście Chester, które mnie zachwyciło. Więc znów zmiana scenerii, nastroju. Stara urokliwa Anglia. Panowie w angielskich kapeluszach palą fajki, panie też w kapelusikach parami wchodzą do sklepów z wysokimi oknami wystawowymi. W urokliwej restauracji, tea house, doskonała herbata ze śmietanką, pyszne biszkopty z bez wątpienia prawdziwą konfiturą, porcelana i srebrne sztućce. Długa powrotna jazda w deszczu i nagłe przed samym Hounslow rozpogodzenie, jakby dopiero teraz zaczęło tu się lato. Są do mnie, anonsuje Mr. Macaulay, dwa telefony, od tego samego mężczyzny. Mr. Matthew Barnes pyta o Miss Janina, ale jest także kilka słów po polsku. Po polsku: „Pani Janino, koniecznie proszę zadzwonić. Czekam”.

(…)

 Dalszy ciąg w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.