Paweł Mackiewicz. Świat, którego do kupy złożyć się nie da. „Nieprzysiadalności” kontynuacja

Spis treści numeru 1/2019

Świat, którego do kupy  złożyć  się nie da

„Nieprzysiadalności” kontynuacja

Zwykłą koleją rzeczy po Drobnej zmianie1 przyszła pora na Nieprzysiadalność2. Nie, nie na ową słynną „nieprzysiadalność” z utworu o takim właśnie tytule z 37 wierszy o wódce i papierosach (1996), lecz na nieco inną, rozpisywaną starannie na przeszło sześciuset stronach autobiografii Marcina Świetlickiego. Jej inicjatorem i – jeśli to odpowiednia metafora – dyrygentem został Rafał Księżyk, nie lada fachowiec od cieszącej się niesłabnącą popularnością odmiany gatunkowej, jaką jest właśnie autobiografia w rozmowie. Trzeba się przecież wykazać co najmniej solidnym zacięciem kapelmistrzowskim, by poprowadzić takiego solistę jak Świetlicki. Bo solista to (jak wiadomo) narowisty, niechętny takim, co chcieliby mu dyktować partyturę. Całkiem skądinąd „przysiadalnego” blurba (przedziwnego, w którym autor pośrednio własną książkę zachwala) nie traktuję więc jako wyrazu konwencjonalnej, marketingowej kurtuazji: Każdemu bym odmówił. Oprócz Księżyka. I gdyby dziś, 29 lipca 2018 roku, pytanie takie nie brzmiało niczym boleśnie okolicznościowe kaznodziejstwo, można by zadać je w retorycznym celu: jakże odmówić komuś, kto wszedł w tak bliski kontakt z biografiami samego Tomasza Stańki czy Roberta Brylewskiego3? Rzecz jasna, że gdy jesienią 2017 roku ukazywała się Nieprzysiadalność, nie było jeszcze powodu wspominać tych biografii jako nagle i przedwcześnie domkniętych. Obydwaj znakomici artyści wywoływani są w książce Świetlickiego i Księżyka, Brylewski należy właściwie do szerokiego grona jej pierwszoplanowych bohaterów. Odrzuciwszy upiorny patos, łatwo przypuścić, że z oczywistych zapewne pobudek – nieco ponad pół roku po jej wydaniu – Nieprzysiadalności nie sposób już czytać tak, jak czytało się ją w chwili premiery.

Wracając do blurba: interesujące wydaje się jedno słowo z pierwszego zdania – „odmówiłbym”. Przyczyną odmowy wbrew pozorom nie byłby (jak się domyślam) wydumany problem z zawiązaniem paktu autobiograficznego z jakimkolwiek innym odpytującym. Sprawę należy potraktować zasadniczo: autobiografii, rozmowy o swoim życiu – bo przecież nie o życiu w ogóle – raczej się odmawia. I okazyjna (wypada zakładać) zgoda na udzielenie wywiadu-rzeki niczego w słuszności tego prawidła nie zmienia, najwyżej na pewien czas uchyla, czy może odsuwa, jego wiążące – czytelnika i pisarza – następstwa. Kłopot z autobiograficznością, wiarygodnością rekonstrukcji i analizy swojego życiorysu bohater twórczości Świetlickiego – śmiem domniemywać, że na wzór autora – miewał niejednokrotnie. Kłopot to poważny, skoro nie wystarczy poznać siebie na wylot i umieć opowiadać, łączyć fakty, analizować sprzeczności, by powiedzieć coś prawdziwego o własnym życiu. W Drobnej zmianie znalazł się utwór Podobno, zwięzły, jak wszystkie pozostałe w tej książce, i celny:

Podobno byłem dzieckiem i chciałem mieć psa. I miałem psa, ale miałem go bardzo krótko. Od razu wpadł pod samochód. Wyparłem tego psa. Wszystko, co wyparłem, powraca i żąda świadczeń. A ten pies nie powrócił nigdy4.

Wszystko, co o swoim życiu jesteśmy w stanie orzec, będzie opowieścią, narracją, nawet jeśli opartą na faktach z tegoż życia. Chcemy tego czy nie, fakty owe, odpowiednio dobrane i ułożone, przemienią się w lepszą lub gorszą literaturę, a chaos egzystencji w oczach jej uczestnika przeobrazi się w ład i estetykę schematycznych, literackich – wygodnych, bo bezpiecznych dla opowiadającego – wyobrażeń. Byłem dzieckiem, marzyłem o psie i podarowano mi go, lecz krótko potem zginął. Nie pamiętam go nawet, smutną historię jego istnienia poznałem dzięki starszym. Nazbyt poręczny wzór mechanizmu psychoanalitycznego świetnie tłumaczy tamten epizod. Ale czy uzasadnia zniknięcie?

Nie o zwyczajne (zwłaszcza po dziesiątkach lat) niedomagania czy zdrową selektywność pamięci mogłoby tu chodzić, lecz o jej – pamięci lub jaźni – odporność, obojętność poznającego podmiotu na pewne treści, zjawiska, doświadczenia. O bodźce sprawiające, że jakaś część świata, która mogła absorbować zmysły i powodowany nimi umysł, została przez nie zapoznana. Przejawem naiwnego poznawczego optymizmu byłoby formułowanie uogólnień, praw i odtwarzanie procesów rządzących takim zapoznawaniem. Jego skutkiem jest natomiast znikanie, pozbawione (jak nietrudno przypuścić) racjonalnych motywacji zatarcie się niektórych elementów całości. Inaczej mówiąc: chodzi o swoiste studium przypadku, w którym ciekawość studiującego absorbuje bynajmniej nie to, co pozostaje na swoim miejscu, lecz to, co wymknęło się spod kontroli. Nieład, dezintegracja, brak – one wciągają i/ponieważ niepokoją. O tym w pewien sposób niebezpiecznym stanie, w którym świadomość podmiotu mierzy się z przypadkowością, w gruncie rzeczy mówi wiersz Swoja bajka z tomu Jeden. Tak brzmi ów zwięzły, choć pełen autobiograficznych aluzji utwór:

Dzień w dzień układam układankę,

niektóre elementy pasują idealnie,

a inne, wręcz przeciwnie, nie pasują wcale.

Ledwo żywa legenda, stwór bajkowy, wampir,

Pinokio z długim nosem, wymierzonym prosto

w wiatraki5.

Ślady odniesień stają się rozpoznawalne, gdy poznamy kontekst biograficzny wiersza. Znajdziemy go w jednym z rozdziałów (lub – jak kto woli – w jednej z rozmów) Nieprzysiadalności: niespodziewany koniec trwającego kilka lat związku, spowodowane jego rozpadem nagłe i zaskakujące wzmożenie sił twórczych, wreszcie początek intymnej relacji z inną kobietą. Jak sugeruje Księżyk, wiersze Świetlickiego stają się wówczas narzędziem pracy ich twórcy nad sobą, służą oczyszczeniu i przygotowaniu pola na spotkanie z czymś (i zapewne kimś) niewiadomym. Są zarazem – wyznaje poeta – pamiętnikarskimi notatkami, odpowiedzią na ozdrowieńczą potrzebę autentyku. I gdyby na tych uwagach poprzestać, należałoby ująć Jeden w jakąś formułę niepohamowanego życiopisania. Szczęśliwie – jak sądzę – właściwy Świetlickiemu nawyk układania, konstrukcji, a więc także redukcji, reguluje następstwa wybuchu poetyckiej żywiołowości: Bardzo dużo wierszy wtedy napisałem i tylko połowa weszła do „Jeden”, reszta była zbyt osobista. Trzymałem w komputerze kilkadziesiąt wierszy i po jakimś czasie wysłałem je w niebyt. Pomyślałem, że jak ktoś je kiedyś znajdzie, to będzie wstyd. Były bardzo intymne, bardzo. Nazbyt konkretne. Muszę też wyznać, że po raz pierwszy w życiu w tym okresie pisałem coś w rodzaju pamiętniczka. Spisywałem te wszystkie emocje. Mam go, ale coraz bardziej dojrzewam do zniszczenia tego zeszytu. Nie mam żadnej przyjemności w zapoznawaniu czytelnika z intymnościami. Każdego dnia wywalałem z siebie to, co mi się przydarzyło, co pomyślałem. Tam są zaczątki wierszy. Trzymałem te zapiski, myśląc, że może kiedyś przerobię je na coś literackiego, ale nie chcę6.

(…)

Miasto ze Złych czasów przywodzi na myśl dawniejsze, opisane w bardzo znanym wierszu Świetlickiego, opublikowanym po raz pierwszy – wraz z czterema innymi utworami – w „Akcencie”7. Dokładnie ćwierć wieku przed ukazaniem się tomu Jeden. Co ciekawe, zestaw ten zaprezentowano w kwartalniku w tym samym roku, w którym napisany został literacki manifest pokoleniowy (choć z perspektywy czasu można by dywagować, czy był to manifest całego pokolenia literackiego czy ledwie jego – najistotniejszej zapewne, lecz jednak – części): Dla Jana Polkowskiego8. Ów słynny wiersz z Zimnych krajów to Jonasz:

Młoda zima, bezśnieżnie. Och, dzisiejszy wieczór

uczynił z tej ulicy wnętrze wieloryba.

Byłbym nie zauważył – lecz w sklepie warzywnym

sprzedawano fragmenty podmorskich zarośli

i neony w tej chwili zaczęły wysyłać

mgłę i wilgoć. Kałuże pełne tranu i krwi.

Przy krawężniku znalazłem muszelkę

i poczułem, że jestem

trawiony9.

„Brzmienie miasta” z opresyjnymi sygnałami karetek, duszności, stopa, którą we śnie (…) na sercu stawia miasto, cały dynamiczny opis „nieżycia” (w Złych czasach) koresponduje wyraźnie z miastem-wielorybem, z jego trawiącym wnętrzem i – jednocześnie – trawionym cielskiem. Bo przecież nie tylko przechodzień jest tu trawiony. Tran i krew w ulicznych kałużach wskazują, że trawienie mieszkańców miasta odbywa się w środku już nieżyjącego organizmu. To umarłe (zabite?) cielsko toczone jest niczym człowiek w jego wnętrzu. I wcale nie musi – może i nie powinien – to być koncept precyzyjnie obmyślony, w wizualiach (których tu mnóstwo – sugestywnych, aktywujących pozostałe zmysły) realistyczny. Do tej swojej poetyki z lat 80. nawiązuje później dojrzały Świetlicki. Nawiązuje, ale jej nie powiela.

(…)

1 M. Świetlicki: Drobna zmiana. Kraków 2016.

2 Tenże: Nieprzysiadalność. Autobiografia. Rozmawia R. Księżyk. Kraków 2017.

3 Przed Nieprzysiadalnością Rafał Księżyk przygotował cztery wywiady-rzeki: z Tomaszem Stańką (Desperado. Kraków 2010), Robertem Brylewskim (Kryzys w Babilonie. Kraków 2012), Tymonem Tymańskim (ADHD. Kraków 2013) oraz Kazikiem Staszewskim (Idę tam, gdzie idę. Warszawa 2015).

4 M. Świetlicki: Drobna zmiana, dz. cyt., s. 36.

5 Tenże: Jeden. Kraków 2013, s. 66.

6 Tenże: Nieprzysiadalność…, dz. cyt., ss. 540-541.

7 Wydaje się, że po młodzieńczych epizodach, takich jak publikacje w „Na Przełaj” czy „Radarze”, druk zestawu wierszy w :„Akcencie” (1988, nr 1, ss. 101-103) można uznać za prawdziwy debiut Świetlickiego. Warto przypomnieć tytuły owych wierszy (niektóre powstały jeszcze we wczesnych latach 80.): Kraków 82, Baczyński, Celebracja wyjazdu, Amnestia. Trzy pierwsze nie weszły do debiutanckiego tomu poety Zimne kraje (1992).

8 Prapremierowo wygłoszony na „NaGłosie” w 1989 roku, pierwodruk miał miejsce w pamiętnym pierwszym numerze „Tygodnika Literackiego” w 1990 roku.

9 Wiersz przepisuję z pierwodruku w „Akcencie” (1988, nr 1, s. 102). Przedruk książkowy nieznacznie różnił się interpunkcją (pauza oznaczona myślnikiem w wersie trzecim przesunięta została do nagłosu piątego, czyli środkowego, wersu; jakby autorowi zależało na wyostrzeniu przejścia od opisu wyobrażeń flory morskiej do urbanistycznego konkretu, wchodzących w interakcję z podmiotem atrybutów miejskiej cywilizacji – neonów).