Maria Piotrowska. Dziewczyny z instytutu

Spis treści numeru 2/2022

Dziewczyny z instytutu

Elvire

Do Instytutu Panien Polskich dostałam się niedługo po jego założeniu, w 1845 roku. Miałam dwanaście lat. Zwykle przyjmowano dziewczyny w wieku dziesięciu lat, ale zdarzały się wyjątki, były dziewczyny nawet trzynastoletnie. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Ta szkoła, jak i cała polska emigracja, to zlepek różnych grup społecznych Polaków, w każdym wieku. „Trzeba było trzymać się razem” – jak mówił mój ojciec swoim generalskim tonem.

Ojciec był starszy od mamy i na pewno dużo smutniejszy. Był wymagający, ale zapominający. Na przykład zapominał, że miał córkę. Właściwie nie wiem, kim tak naprawdę był. Ale wiem dużo o Polsce. Polityka była jego pasją, więc historię Polski znam dość dobrze. Ojciec przed nieudaną rewolucją z 1831 roku mieszkał w Warszawie. Znał zatem la société i wydarzenia, które doprowadziły do końcowej katastrofy. Wiem, że chciał mnie uwrażliwić na swoją ojczyznę, a także wyrobić we mnie szacunek do kraju, ale zawsze miałam wrażenie, że nie mówił tego do mnie, tylko snuł opowieści o wielkim państwie, którego dziś nie ma. To zawsze mama bawiła się ze mną i pokazywała ciekawe miejsca. Pewnie dlatego mówię tylko po francusku.

Ojcu z pewnością odpowiadała moja szkoła. Sądził, że ktoś nauczy mnie w końcu jego języka. I miał rację, madame Szokalska, nasza pani dyrektor, też pochodziła z Warszawy i tak jak ojciec kultywowała w nas pamięć o Polsce. Rozumiałam jej tęsknotę, jej syn został w Warszawie, a ona była tu sama. Miała tylko nas.

Francuski madame Szokalskiej był dobry, ale nie idealny, czasami było to dość zabawne. Nikt jednak jej nie wyśmiewał ani nie poprawiał. Sama mówiłam w jednym języku, co było moim kompleksem. Kiedy księżniczka Iza mówiła do nas po francusku, uczyła nas angielskiego i tłumaczyła nam podstawy polskiej gramatyki, brałam się do roboty, by nadgonić braki. Była ode mnie starsza zaledwie trzy lata, a czasami miałam ważenie, jakby była naszą matroną.

Często jej zazdrościłam, kiedy widziałam ją samotnie czytającą książkę. Mimo że bardzo cieszyłam się z możliwości uczenia się i rozwijania swoich pasji, to brakowało mi swobody i wolnego czasu tylko dla mnie. Dni były zaplanowane od rana do wieczora i nie miałyśmy czasu na buszowanie w bibliotece w poszukiwaniu lektury, która oderwałaby nas od obowiązków. A wiem, że taka istniała. Moja kochana mamusia zamykała się w pokoju i z wypiekami na policzkach i szerokim uśmiechem na ustach zaczytywała się w powieściach George Sand. Niestety my nie miałyśmy na to czasu… Nie byłam najlepsza z arytmetyki, średnio mi też szła fizyka, pomimo że bardzo lubiłam astronomię. Szczerze mówiąc: to moim ulubionym zajęciem było śpiewanie. Nasz profesor śpiewu, monsieur Soliva, rodowity Włoch, był niskim i chudym mężczyzną o żywiołowym usposobieniu. Miał śniadą cerę i intensywnie czarne oczy, elegancki wąs. Mówił po polsku i po francusku z tym fantastycznym, mocnym włoskim akcentem. Bardzo oryginalny, porywczy, szorstki, szczery do bólu, czasami wręcz obcesowy. Nieskrępowany, nader utalentowany muzyk i niezwykły nauczyciel. Był profesorem w Conservatoire de Saint-Pétersbourg, gdzie dawał lekcje córce cara Mikołaja, księżnej Oldze. Dobrze, że udało mu się przyjechać do Paryża. Dzięki niemu moje życie w instytucie nabierało sensu.

– Mademoiselle Marianne! – krzyknął nagle z przerażeniem monsieur Soliva. – Słoń ci nadepnął na ucho, moje biedne dziecko, ale tak mocno niestety, że musisz opuścić salę. Przykro mi, ale nie mogę znieść tego fałszu. Każda nuta w inną stronę. Wszystko poza rytmem. Aller, prendre les leçons de Sultan – powiedział profesor, wypraszając Mariankę z lekcji. Naszły mi łzy do oczu. Uwielbiałam Mariankę, smutne, że natura nie obdarowała jej ani ładnym głosem, ani chociaż zdolnością czystego czytania nut. Z lekko ściśniętym gardłem kontynuowałam moją partię. Wiedziałam, że muszę coś zrobić. Jeśli Marianka nie będzie mogła przychodzić na zajęcia ze śpiewu, zostanie wykluczona z przygotowań do koncertów. A to właśnie był największy przywilej w instytucie. Po pierwsze dlatego, że próby często odbywały się w kościele św. Ludwika, a obok kościoła była école des garçonsi można było minąć chłopców, którzy się tam uczyli. Ale przede wszystkim z udziałem w koncercie wiązało się uczestnictwo w balu wydawanym przez księżną Annę. Jej bale były znane na cały Paryż. Zapraszano całą śmietankę towarzyską. Wybitnych artystów, inteligentów i zasłużonych Polaków. A my mogłyśmy założyć nasze odświętne, muślinowe suknie i poczuć się jak damy dworu. Bardzo mi zależało, żeby Marianka mogła wziąć udział w koncercie. Lekko zmieszana, ale odważna i zdeterminowana, podeszłam na koniec zajęć do maestra Solivy.

– Szanowny panie profesorze – odezwałam się lekko drżącym głosem.

– Och, moja bellissima, dziecko, ty śpiewasz jak anioł, ty się marnujesz w tej szkole, ty powinnaś śpiewać arie na scenie w operze. Brava, brava! – pochwalił mnie profesor, ale nie dałam się zwieść.

– Bardzo dziękuję za te miłe słowa, staram się śpiewać całym sercem, sprawia mi to dużo satysfakcji.

– To się czuję, bella, twój głos to jest twoje i moje błogosławieństwo – odpowiedział i już chciał odejść, ale nagle w nerwach złapałam go za rękę. On stanął wystraszony, a ja zaczerwieniłam się i szybko wybuchłam: – Maestro, ja mam taką ogromną prośbę, ja rozumiem, że to może być dla maestra niewygodne, ale ja tak bardzo pragnę i bardzo bym chciała maestra poprosić o…

– Dziecko, wysłów się wreszcie, co cię naszło – odpowiedział.

Nie powstrzymałam jednak łez i wyjąkałam:

– Marianka nie umie śpiewać, to prawda, fałszuje jak koza, ale musi maestro jej dać szansę! Marianka musi wystąpić w koncercie!

– Ach, dziecko, nie ma co płakać ani się tak unosić. Każda z wychowanek śpiew zaliczyć musi. Już moja w tym głowa, żeby świat się nie dowiedział, jak niektóre z naszych kóz wyć potrafią. Mademoiselle Marianne wystąpi w koncercie w roli sobie zasłużonej. Librettem tej nocy zająć się chciałem. Arrivederci.

I poszedł, a ja stałam jak zdębiała. Otarłam łzy. Poczułam się jakoś głupio. Monsieur Soliva był zdolny do realizowania bardzo dziwnych pomysłów. Ciekawe, co tym razem przyjdzie temu szaleńcowi do głowy. Och, zaraz się spóźnię na kolejne zajęcia!

Minęło kilka dni, a ja nieustannie rozmyślałam o nadchodzącym koncercie. Prawdziwy bal miał się odbyć w okolicach Bożego Narodzenia, ale monsieur Soliva postawił sobie za punkt honoru zaprezentowanie mszy Haydna w naszym wykonaniu. Wymagało to od nas dużego wysiłku i wielu prób. Profesor, żeby nas oswoić z występami przed publicznością, ogłosił, że zaśpiewamy pierwszą partię koncertu podczas kwesty charytatywnej organizowanej w październiku, czyli już za miesiąc. Kwesta była jednym z wielu pomysłów księżnej, żeby wspomóc finansowo polskich emigrantów w tych ciężkich dla nich czasach. Najczęściej sprzedawałyśmy nasze hafty i robótki ręczne, które przygotowywałyśmy wieczorami wspólnie z nauczycielkami. Byłam bardzo podekscytowana, ponieważ miałam wrażenie, że to właśnie na scenie czuję się jak ryba w wodzie. Wiedziałam, że to moje miejsce. Jednak cały czas rozmyślałam o tym, co się stanie z Marianką.

(…)

Dalszy ciąg w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.