Mykoła Riabczuk. Saturday Night. Przerwa w podróży

Spis treści numeru 2/2005

Saturday Night

Przerwa w podróży

 

Kiedy usiłuję sobie przypomnieć dławiące uczucie wolności, jakie zdarzyło mi się przeżyć, na myśl przychodzą mi przede wszystkim epizody z dzieciństwa – bezkresne trzy miesiące letnich wakacji, które spędzałem nieodmiennie z bratem, kuzynami, a czasem i z rodzicami u dziadka i babci w maleńkiej wiosce koło Łucka. To był czas szczęśliwej beztroski i nieograniczonych możliwości: każdy dzień był wielką radosną przygodą, każda chwila – chwilą improwizacji, wędrówką w nieznane; i całe życie było wielkim genialnym performancem, w którym sami byliśmy scenarzystami, reżyserami, aktorami i publicznością.

Co prawda, z formalnego punktu widzenia, nasze możliwości były dość ograniczone: rzeka, łowienie ryb, rower, zbieranie grzybów czy jagód, gra w piłkę, budowa latawca… Wtedy jednak nie interesowała nas forma, nas ciekawiła treść. Sami byliśmy formą, giętką i zmienną, rozlewaliśmy się jak woda, wypełniając szczeliny, rozgałęziając się, rozpryskując, zlewaliśmy się w potok, nie myśląc o nurcie, którym płyniemy i o zagadkowym zbiorniku na końcu, do jakiego wpadamy. Żyliśmy w czasie, który miał wyraźne cechy wieczności; rozwijał się głównie cyklicznie, a nie liniowo, ukazując w swoich codziennych powrotach niewiarygodną wariantowość, cudowną witalność.

A jednak ten czas nie był wiecznością, jego linearna składowa, prawie niewyczuwalna, niewidoczna, nieuświadamiana, powoli rozwijała swoją sprężynę, zbliżając wakacje do końca, wiek szkolny – do zakończenia, infantylne życie – do dorosłego zdania sobie sprawy z obowiązków, odpowiedzialności i tego, co zazwyczaj uważa się za konieczne i nieuchronne jak, powiedzmy, małżeństwo, rozstanie, śmierć. Właściwie jedyną prawdziwą nieuchronnością, nieodwracalnością na tej liście jest śmierć; wszystko inne to tylko usiłowania by ją oszukać, czyli oszukać siebie, zimitować pewną cykliczność czasu i zignorować jego nieubłaganą linearność. To daje czasami poczucie szczęścia, ale chyba nigdy nie daje poczucia wolności.

Wolność potrzebuje pewnej infantylności, nieodpowiedzialności, wykroczenia poza granice dobra i zła – w czystą, by tak powiedzieć, istnieniowość, spontaniczność, bezrefleksyjność. Taka wolność nieuchronnie wchodzi w konflikt z wolnością innych ludzi, więc musi siebie w pewien sposób ograniczyć, a wtedy przestaje być wolnością, albo – ostatecznie musi się wyrzec „człowieczego, zbyt człowieczego”, stając się tym samym znakiem „nadludzkiego” (czy „niedoludzkiego”), czego z ludzkiego właśnie (etycznego) punktu widzenia nie można rozróżnić. Lęk przed wolnością w tym znaczeniu – to strach przed wykroczeniem poza ludzkie granice, strach przed utratą swojej (ludzkiej) tożsamości. Nie każdy przecież może powiedzieć o własnej matce: „Nie znam tej kobiety”, i nie każdy ma odwagę, by żyć jak ptak niebieski, nie siejąc, nie zbierając i nie dbając o chleb powszedni.

Wyzwolenie, jakie proponują wszystkie religie świata, jest, w istocie, próbą pogodzenia wolności i konieczności, życia poza (czy ponad) światem i życia w świecie, jest próbą pogodzenia ludzkiego z nadludzkim i jednocześnie zabezpieczenia się przed upadkiem w nieludzkość i potworność. Nie mając żywej więzi z chrześcijaństwem, w młodości, w połowie lat 70. szukaliśmy sobie niezbędnej strawy duchowej u klasyków tao i nowoczesnych tłumaczy zen, u teoretyków tantry i praktyków jogi, zachwycaliśmy się Hermanem Hesse i Yasunarim Kawabatą, i z gorliwością neofitów czytaliśmy egzotyczne starochińskie powieści i starojapońskie wiersze. Nikt z nas nie został wyznawcą Kryszny, buddystą czy prawdziwym joginem (choć zwyczaj stania na głowie zachowałem do dziś jako część swej porannej gimnastyki – ot taki element duchowej, nie tylko fizycznej higieny, bardzo zdrowy, stoicko optymistyczny pogląd na świat), przypuszczam jednak, że również dla wielu moich przyjaciół to „orientalne” doświadczenie nie było daremne. Bez wątpienia pozwalało lepiej rozumieć główne problemy filozoficzne i religijne. Nawet nie przestąpiwszy niewidocznej ściany, nie wyszedłszy poza granice ludzkiego „ja”, nie pozbywszy się swojego „ego”, nie odważywszy stać się kim innym – Nikim i Wszystkim, wiedzieliśmy jednak, że jest ściana, którą ktoś pokonuje, jest „ego”, którego niektórzy się pozbywają i jest „ja”, którego można się wyrzec, jeśli tylko odważysz się zrobić krok w próżnię (a naprawdę poprzez nią – do Wszechbytu). Wszystkie religie na swój sposób przygotowują człowieka do takiego kroku, podobnie jak wszystkie systemy filozoficzne.

Cztery święte prawdy, które poznał Budda po dwudziestoletnim przebywaniu w lesie, niczym istotnym nie różnią się od tego, co wiedział chrześcijanin Hryhorij Skorowoda: człowiecze życie jest cierpieniem, przyczyną cierpienia jest pragnienie, żeby pozbyć się cierpień, trzeba pozbyć się pragnień; pragnień pozbyć się można na drodze Buddy (czy, odpowiednio, Chrystusa, Mahometa – listę „technik” można wydłużać). Właśnie ostatnia prawda okazuje się najbardziej złożoną, najbardziej sprzeczną i najtrudniejszą dla praktycznego przyswojenia.

W jednej z przeczytanych przeze mnie książek tantrycznych całkiem słusznie (w duchu nowoczesnej psychologii społecznej) wyjaśniano, że człowiek to tylko suma wyobrażeń o nim innych ludzi, wykonawca przypisanych mu ról, a zatem, aby pozbyć się tego fałszywego „ego” i dojść do swej prawdziwej istoty, musi z tych wszystkich cudzych wyobrażeń o sobie siebie oczyścić, jak cebulę z łuski, odkrywając niepokalaną jak u niemowlęcia bożą istotę. Ta sama książka uczyła jak pozbywać się myśli, osiągając całkowitą czystość („bezchmurność”) świadomości. Do tego nie trzeba walczyć z niezliczonymi myślami, które oblegają człowieka; trzeba tylko patrzeć na nie, jak na chmury, które przepływają po niebie, starając się skoncentrować przede wszystkim na przerwach między nimi; te przerwy z czasem powinny się zwiększać i wreszcie wypełnić sobą całe bezchmurne niebo. Ten stan niemyślenia o niczym jest jednocześnie stanem myślenia o wszystkim i wszechrozumienia, absolutnie boskim stanem zlania się z wszechświatem, stanem całkowitej błogości, po osiągnięciu którego wątpliwe, czy komuś zechce się wrócić do zwyczajnych myśli i zwyczajnego świata, do swego codziennego istnienia.

To jakby obietnica absolutnego szczęścia na innej planecie – bez możliwości powrotu na Ziemię. Taka obietnica kusi, ale i przeraża, tylko jednostki mają odwagę wyruszyć w podobną podróż, stając się mnichami, ascetami, anachoretami. I tylko jednostki spośród tych jednostek zostają świętymi, buddami i innymi wędrowcami, którzy tę planetę (jakoby) osiągają.

O wolności wiemy tylko tyle, że istnieje, i opisujemy ją jak ślepcy słonia, obmacując części ogromnego i niewidocznego dla nas ciała. (…)

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.