Bogusław Wróblewski. Stańczyk i Kubuś w jednym stali dziele. O twórczości Wojciecha Młynarskiego

Spis treści numeru 2/2007

Stańczyk i Kubuś w jednym stali dziele

O twórczości Wojciecha Młynarskiego

 

Twórczość Wojciecha Młynarskiego jest zwierciadłem, tu i ówdzie pofałdowanym, w którym od ponad czterdziestu lat odbija się skomplikowana i pełna paradoksów polska rzeczywistość. Dlatego trudno o niej pisać, tak jak trudno ogarnąć jednym spojrzeniem najnowszą historię Polski i dotknąć specyfiki jej obyczajowości.

 

Jesteśmy na wczasach

Najpierw lata sześćdziesiąte, czasy gomułkowskiej „małej stabilizacji”, kiedy wystygł już żar polskiego października. Wówczas, na początku swej drogi twórczej, ujawnia Młynarski rzadko spotykany talent: potrafi wyjątkowo trafnie dostrzec i nakreślić specyficzne rysy portretu psychologicznego Polski i Polaków. W jego piosenkach pojawia się polski jedermann – Zdzicho, który przyjmuje różne wcielenia. Zamknięty w granicach swej małej rzeczywistości, gdy ogarnia go nostalgia i tęsknota za wielkim światem, Zdzisiu udaje się na dworzec Warszawa Główna, gdzie komunikaty o odjazdach pociągów dobiegające z chrypiących głośników brzmią dla niego jak zapowiedź odległych europejskich podróży z lotniska pod Paryżem (Niedziela na Głównym). Innym razem Zdzisiu w rozbrajającym monologu opowiada o miłosnym zawodzie, jakiego doznał na skutek zbyt częstego i niewłaściwego użycia słowa „bynajmniej”, które z lubością stosuje w konwersacji, by przydać swojemu stylowi elegancji i światowości (Bynajmniej). Kiedy indziej wciela się w basistę przygrywającego na dansingu „turnusowym” wczasowiczom z Zakopanego – jego spojrzenie na świat i pensjonatową publiczność jest wówczas zaskakująco realistyczne, nawet zaprawione cynizmem; cóż kiedy mąci je… nieprzytomna miłość do panny Krysi, bywalczyni wielu turnusów (Jesteśmy na wczasach). Refren tej piosenki trafił „pod strzechy”, wszedł do języka potocznego, na długo stał się symbolem pewnej postawy wobec świata. Rzadka to nobilitacja dla utworu poetyckiego. Tekstom Młynarskiego zdarzała się ona wielokrotnie także później.

 

Budujemy drugą Polskę

Czas małej stabilizacji dobiegł końca. Z myślą o doświadczeniach 1968 roku Młynarski napisał piosenkę Tak jak malował pan Chagall, jedno z najbardziej wzruszających świadectw pomarcowego exodusu, jakie pojawiły się w polskiej kulturze.
Gdy po przełomie grudniowym kraj wikła się w nieudany eksperyment, zwany „budową drugiej Polski”, powstaje piosenka pt. Przyjdzie walec i wyrówna, oparta na charakterystycznej dla Młynarskiego wieloznaczności: droga budowana „z kumplami częściowo za darmochę”, która „wyszła całkiem prosta, ale wyboista trochę”, to „droga do socjalizmu” z propagandowych przemówień, ale jednocześnie symbol mizernej wydolności gospodarki i życia społecznego w warunkach odgórnego sterowania. Zaś tytułowy walec to zarazem komunistyczna urawniłowka, spłaszczający egalitaryzm, jak również symbol „zwisowej” postawy wobec świata, w którym niewiele zależy od nas samych. To oczywiście nie wszystkie warstwy znaczeniowe wspomnianego utworu – pulsująca wielość sensów dawała niektórym piosenkom Młynarskiego szansę uniknięcia kontaktu z wszechwładnymi nożycami cenzora.
Atmosferę końca lat siedemdziesiątych odnajdujemy m.in. w refleksyjnym utworze Dzieci Kolumba. Jest w nim zaduma nad pokaleczonymi i często przegranymi biografiami dwóch pokoleń: pokolenia Kolumbów, dojrzewającego podczas wojny, oraz pokolenia ich dzieci urodzonych w PRL i pobierających lekcje gorzkiego sceptycyzmu.

 

Róbmy swoje

Gdy zaczął opadać szok spowodowany stanem wojennym okazało się, że Wojciech Młynarski nie zszedł ze sceny. Nowy tom jego utworów, zatytułowany Róbmy swoje, opublikowało w 1985 roku wydawnictwo „Iskry”. Książka stała się od razu przedmiotem niezwykle ostrego ataku ze strony ówczesnego kierownika Wydziału Kultury w centralnych władzach PZPR. Wielu napisanych wtedy piosenek Młynarski nie mógł wykonywać na scenie. Niektóre z nich opublikował kwartalnik „Akcent”, inne znalazły się na kasetach rozpowszechnianych w podziemiu. Klimat tamtego okresu oddają najlepiej takie utwory, jak Smutne miasteczko, 44 na wcześniej, Zdzisiu po latach.
W tym ostatnim tytułowa postać „w rudym misiu”, pojawiająca się na nowo po dwudziestu latach, usiłuje być wyrazicielem tzw. opinii, gdy odwodzi autora od publicznej aktywności, którą reżim mógłby zdyskontować. Natomiast Smutne miasteczko opowiada o przerażająco paradoksalnym przeciwieństwie wesołego miasteczka, które ogarnęło sobą całą rzeczywistość. Byłaby to wizja apokaliptyczna, gdyby nie refren z typowym dla Młynarskiego błyskiem optymizmu:

(…) to nic, sąsiedzie.
To jest tylko smutne miasteczko,
Ono sobie kiedyś pojedzie.

I rzeczywiście, w 1989 roku pierwsze wozy „smutnego miasteczka” odjechały z Polski, a wkrótce potem z całej Europy Wschodniej.
W ciągu lat osiemdziesiątych towarzyszyło Młynarskiemu przeświadczenie o konieczności ocalenia podstawowych wartości etosu inteligenckiego, niezwykle trafnie wyrażone w piosence Róbmy swoje (za recital pod tym tytułem otrzymał nagrodę podziemnej Solidarności). Taki sposób myślenia podzielało wielu artystów i humanistów starających się twórczo pracować, na przekór presji złego czasu:

Róbmy swoje,
Pewne jest to jedno, że
Róbmy swoje,
Bo dopóki nam się chce
Drobiazgów parę się uchowa:
Kultura, sztuka, wolność słowa – dlatego
Róbmy swoje
Może to coś da? Kto wie?

Manifestowana w tym utworze postawa zachowała aktualność także na początku lat dziewięćdziesiątych. Ale notoryczne wówczas nadużywanie popularnego refrenu dla wyrażenia postaw dalekich od intencji Młynarskiego, osłaniających zwykły konformizm czy oportunizm, skłoniła go do napisania Suplementu, w którym przestrzega: „gdy to samo śpiewa dwóch, to nie to samo znaczy”. Młynarski pozostaje uważnym obserwatorem polskiego krajobrazu społecznego i obyczajowego w epoce gwałtownych przemian. Jego ówczesne utwory traktują o „myślowych farbowańcach”, którzy wciskają się do pierwszego rzędu reformatorów (Kolor skoczył), o chamstwie i nieokrzesaniu panoszącym się „przy okazji” społecznych zmian (Ile ja dopłacam?, Wymiana jelit), o nieumiejętności porozumienia się Polaków na gruzach obalonego systemu (Gruz do wywózki, Czy mi ten zamiar się powiedzie?).
Jak Stańczyk, zatroskany o los kraju, jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych potrafi zirytować zarówno rządzących, jak i część tzw. szerokiej publiczności, gdy bezpardonowo kpi z tych zwolenników nowego systemu, którzy ograniczają się do jego werbalnej akceptacji (Wywalczymy kapitalizm), przestrzega przed arogancją władzy (O tych, co się za pewnie poczuli – rzecz, którą zadedykować można zarówno ekipie Mariana Krzaklewskiego jak Leszka Millera) i potępia masowo podejmowane decyzje o emigracji zarobkowej (Co ma zrobić taki frajer). Jesienią 2002 r. udziela „Rzeczpospolitej” wywiadu, w którym znów mówi rzeczy niepopularne: Nie ma teraz wierszy ani powieści współczesnych opisujących Polskę, których bym oczekiwał. Zacząłem czytać powieść pani Masłowskiej „Wojna polsko-ruska”. To jest bełkot jakiejś biednej panienki. A różne pięknoduchy w rodzaju Pilcha czy Świetlickiego od razu windują ją na piedestał. Żyjemy w kraju kompletnie pomieszanych kryteriów, rzecz zrobiona w miarę poprawnie od razu otrzymuje miano arcydzieła. (…) Jeżeli w Polsce nie zacznie się nowe Oświecenie, rozumiane tak, jak rozumieli je Kartezjusz i Encyklopedyści, będzie z tym krajem bardzo źle (5-6.10.2002). Tymczasem Masłowska dostaje Nagrodę Literacką „Nike” za rok 2005.

 

Od piosenki lirycznej do powiastki filozoficznej

Ale powiedzieć o Młynarskim, że swymi utworami towarzyszy historycznym perturbacjom ostatniego półwiecza, to jednak powiedzieć za mało. Określenie „śpiewane felietony”, którego używano w odniesieniu do tych tekstów, również nie wyczerpuje problemu. Wachlarz konwencji i gatunków obecnych w twórczości Młynarskiego jest bardzo szeroki. Znajdziemy tu najwyższej próby utwory liryczne (z najbardziej znanych wymieńmy Tupot białych mew czy Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę), wśród których szczególną uwagę zwracają posiadające niepowtarzalny klimat teksty oparte na zderzeniu autentycznej tkliwości, delikatności uczucia z koślawością otaczającego świata.
Utworem „sztandarowym” jest w tym nurcie Polska miłość. Młynarski wprowadził zupełnie nowy ton do cukierkowych opisów uczucia w polskiej piosence, gdy głosząc pochwałę miłości w ubogich socjalistycznych realiach, zadawał na temat tejże miłości zasadnicze pytania: Tylko czemu, gdy właśnie jest taka, to w piosenkach swych wciąż musi płakać? A gdy patrzą – źle gra wielką damę; a gdy mówi o sobie – to kłamie…?
Drugi nurt – wewnętrznie zróżnicowany, także pod względem stosowanych środków wyrazu – to utwory satyryczne, z ostrzem wymierzonym w stronę obyczajowości lub bezpośrednio w stronę polityki. O niektórych była już mowa. I wreszcie trzeci nurt (jeśli taka próba uproszczonej typologii może tu mieć zastosowanie) to utwory o charakterze uniwersalnych przypowieści (np. Ballada o trzech trubadurach, Ballada o siedmiu nożach, Gdzie Orawa i gdzie Spisz). Na swój użytek chciałbym je nazwać powiastkami filozoficznymi – dowodzą one, że twórczość Młynarskiego, czerpiąc pożywkę z polskiego podłoża, daleko poza nie wyrasta, że dostrzeżony przez autora konkretny problem szybko się pod jego piórem uogólnia, podobnie jak to się dzieje w twórczości naszych najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy – Gombrowicza czy Mrożka. Notabene – nie jest rzeczą przypadku, że to właśnie znakomite kuplety Młynarskiego umożliwiły wystawienie w Ateneum powiastki filozoficznej Diderota Kubuś Fatalista w konwencji musicalu (1993).
Czy obrońcy „literatury wysokiej” chcą tego, czy nie – jest faktem, że piosenka stała się od kilkudziesięciu lat najbardziej skutecznym nośnikiem poezji. Wojciech Młynarski należy do grona najznamienitszych poetów śpiewających, obok Jacquesa Brela, Georgesa Brassensa, Leonarda Cohena, Bułata Okudżawy, Włodzimierza Wysockiego. Każdy z tych autorów jest osobną, wyrazistą indywidualnością. Gdybyśmy jednak szukali pokrewieństw, Młynarski wydaje się bliższy bardom francuskim – nie ma w jego utworach gorączkowości, gwałtownej nerwowości charakterystycznej np. dla Wysockiego. Dodajmy jednak, że Młynarski jako tłumacz „czuje” znakomicie zarówno Brela, jak Wysockiego. Świadczą o tym spektakle oparte na twórczości obu tych autorów, zrealizowane przez niego w teatrze Ateneum.
Jan Borkowski i Janusz Mulewicz, redaktorzy pięciopłytowego albumu Wojciech Młynarski – prawie całość wydanego przez Polskie Radio S.A. w Warszawie w 2001 r. nazywają go wielkim pisarzem, a przede wszystkim wielkim artystą małych form, wielką osobowością, wspaniałym gawędziarzem i interpretatorem swoich tekstów. Tytułowe określenie „prawie całość” jest oczywiście podszyte przekorą – Młynarski napisał przecież około 2000 piosenek! Dwa lata później, w styczniu 2003 r., w ulubionym teatrze Młynarskiego – Ateneum odbyła się premiera recitalu pt. Czterdziecha, nagranego na płytę wydaną w 2005 r. W tym samym czasie Magda Umer przygotowała w Ateneum spektakl „jubileuszowy” zatytułowany Młynarski, czyli trzy elementy z udziałem najwybitniejszych polskich artystów.
Młynarski nawiązuje swą twórczością do najlepszych polskich tradycji kabaretowych, zarówno z czasów dwudziestolecia (Qui Pro Quo), jak powojennych (Kabaret Starszych Panów). W 1987 r., gdy jeszcze trwały nałożone na emigrantów cenzorskie ograniczenia, udało mu się zrealizować spektakl oparty na twórczości Hemara. Można powiedzieć, że przywrócił w ten sposób wybitnego artystę świadomości odbiorców w kraju. Nic dziwnego, że gdy słuchamy uroczych piosenek napisanych przez Młynarskiego dla Hanny Banaszak (Tak bym chciała kochać już, Mam ochotę na chwileczkę zapomnienia), odnajdujemy się nagle w świecie Andrzeja Własta (Ja się boję sama spać), Juliana Tuwima albo wspomnianego Mariana Hemara (Czy pani Marta jest grzechu warta).
O Wojciechu Młynarskim pisali z powodzeniem Lucjan Kydryński i Jacek Sieradzki (by wymienić autorów tylko większych rozpraw). Jednak dorobek Młynarskiego – poety, piosenkarza, tłumacza, autora tekstów śpiewanych przez najlepszych polskich wykonawców, twórcy scenariuszy teatralnych – czeka ciągle na swą monografię. Byłaby to zarazem swoista monografia pełnego komplikacji i paradoksów kraju nad Wisłą, zaczynająca się niedługo po przełomie październikowym 1956 r. i doprowadzona niemal do początków „czwartej Rzeczypospolitej”.

Pierwsza moja próba zmierzenia się z tym tematem (Wojciech Młynarski, czyli jak trafić w sedno) miała miejsce w nowojorskim „Przeglądzie Polskim” z dn. 13.02.1992 r.