Ewa Dunaj. Śpiewamy dalej?

Spis treści numeru 2/2007

Śpiewamy dalej?

 

Tytuł zaczerpnięty z przeboju grupy Vox, jednego z najpopularniejszych (dziś zapewne należałoby powiedzieć – kultowych) estradowych kwartetów wokalnych lat 70., naśladującego amerykańskie „bandy” i niosącego powiew „Zachodu”, dobrze współgra z jadowicie żółtą, „bananową” okładką (autor – Piotr Jezierski). Na tle owej żółci, niczym nalepki (np. popularna „Chiquita”), umieszczone zostały fotografie, które później znajdą się w tekście jako ilustracje poszczególnych haseł-rozdzialików. Podtytuł „moje lata 70.” akcentuje osobisty, „pamiętnikarski” charakter wypowiedzi, ale też – zawierając sugestię, że każdy, kto sam pamięta te lata PRL-u, ma „swoje”, „własne” lata siedemdziesiąte – zachęca do porównania, konfrontacji, weryfikacji wspomnień. I tak na przykład w tytułowym haśle Masłoń przypomina, oprócz bananów, „bananową młodzież”. Ja pewnie dorzuciłabym jeszcze wspomnienie o „bananówach”, noszonych do koturnowych sandałków charakterystycznych spódnicach, szytych z ukośnych klinów, będących marzeniem każdej dziewczyny, chociaż bezlitośnie ujawniających wszelkie wady (a zwłaszcza nadmiary) sylwetki.
Już we wstępie, na pierwszej stronie, uderza swobodny, „młodzieżowy” język, przesycony kolokwializmami i wulgaryzmami („burdel”, „cholera wie”), co w intencji autora ma zapewne – jeżeli dobrze rozumiem – stworzyć wrażenie „szczerości”, „prawdziwości” przywołanych wspomnień. Można by w tym miejscu się spierać, czy tak rozumiana „prawda” idzie w parze z prawdą artystyczną. Język jest jednak także swoistym wehikułem czasu, funkcjonując na zasadzie autocytatu, stanowi kolejną „pamiątkę”. Takim właśnie językiem mówiliśmy przecież wówczas my, licealiści i studenci, wyrażając swój bunt wobec pokolenia konformistycznie nastawionych „starych”, wobec indoktrynacji przesyconej propagandą szkoły i mediów (bo przecież każdy wiedział, że „prasa kłamie”), wobec marazmu i braku życiowych perspektyw.
We wstępie Masłoń tłumaczy, że jego książka powstała w odruchu spontanicznego sprzeciwu wobec obserwowanej w mediach i poświadczanej badaniami socjologicznymi narastającej sympatii do epoki Gierka; napisał ją „rozeźlony gloryfikacją gierkowskiej dekady”. Autor stawia tezę (niezbyt oryginalną), że owa gloryfikacja ma źródło nie tyle ideologiczne, co biologiczne (pokolenie Masłonia – i moje – w latach siedemdziesiątych wstępowało w dorosłe życie, stawiało pierwsze kroki zawodowe, zdobywało kwalifikacje, przeżywało pierwsze miłości, zaznawało pierwszych rozkoszy i goryczy samodzielności). To tłumaczenie jednak w moim odczuciu rodzi wątpliwości. Być może prawda leży pośrodku, a może jest jeszcze gdzie indziej. Może motywacje owej „gloryfikacji” są nie tylko ideologiczne i biologiczne, albo – nie są ani takie, ani takie? Może odpowiedzi na pytanie należałoby szukać w konfrontacji obietnicy, jaką temu pokoleniu złożono kilkakrotnie – po raz pierwszy w latach 70. właśnie, ale potem jeszcze w roku 80., a dalej – w 89.? Obietnicy niespełnionej? Nieco żałuję, że Masłoń w swoich rozważaniach i pokoleniowych diagnozach nie sięgnął głębiej i zarysował jedynie uproszczony, czarno-biały obraz „swojego” czasu i „swojego” pokolenia, chociaż zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju pretensje do autora są niesprawiedliwe, gdyż książka nie miała być socjologiczną dysertacją.
Forma „alfabetu”, jaką wybrał dla swojego pamiętnika Masłoń, została w ostatnich latach spopularyzowana do granic banału (najczęściej przypominany jest Alfabet Urbana, ale warto pamiętać, że wcześniej był Alfabet wspomnień Słonimskiego). W moim odczuciu to uporządkowanie – od ABBY do ZSMP – poprzedzone dyskusyjnej urody rymowanką, może być odczytane jako wyraz trudności w systematyzacji materiału, w tworzeniu spójnego portretu PRL-owskiej rzeczywistości. W efekcie otrzymujemy nieco asekurancko skomponowany kalejdoskopowy obraz, „subiektywny dokument”, złożony z luźnych skojarzeń. Jest to przecież „dekada jak ze snu”, a logika snu pozwala na wszystko.
Alfabetyczna wyliczanka uzasadnia na przykład dobór haseł, na pierwszy rzut oka dość przypadkowy (przy „dyskotece” brak mi chociażby wzmianki o NON-STOP-ie, legendarnym sopockim namiocie). Dla czytelników nieznających tej dekady większość haseł Bananowego songu brzmi obco. Natomiast odbiorcom zaliczającym się do tego samego, co Masłoń, pokolenia mogą się one niekiedy wydawać mało interesujące, gdyż albo nie pokrywają się z ich indywidualnymi wspomnieniami (nie dając okazji do radosnego okrzyku „ja też, ja też”), albo pokazują szare i ciemne momenty, które należałoby opatrzyć cytatem „precz z mej pamięci” (jak na przykład „swetry w barwach wymiotnych”). Dowcip czy anegdota pojawiają się tu rzadko, Masłoń przedstawia raczej opisy osób, zdarzeń i sytuacji. Ale zdarzają się i perełki, jak choćby znakomite Olśnienie, eleganckie i syntetyczne, warte tego, by je w tym miejscu przytoczyć w całości: To był rok 1974. Na zajęcia drugiego roku polonistyki nazwane „współczesnym życiem literackim”, zwykle średnio ciekawe, prowadzący magister Marian Śliwiński przyszedł jak zwykle z książką pod pachą. Mruknął: „Dzień dobry” i od razu zaczął czytać. Wiersz po wierszu. Od początku do końca przeczytał całą książkę, niezbyt długą zresztą. Potem popatrzył na te 20-30 osób siedzących w sali, postukał palcem w okładkę tomiku i powiedział:
– Jest życie literackie i jest literatura. To pierwsze jest nic nie warte, ta druga… – zawiesił głos – może być właśnie taka. Nic więcej nie mam wam do powiedzenia.
Wieczorem pojechałem do księgarni. Miałem szczęście, kupiłem ostatni w Białymstoku egzemplarz „Pana Cogito” Zbigniewa Herberta (s. 134).
Podobnie jak Masłoń, uznaję lata 70. za dekadę niedającą okazji do przeżywania serdecznych uczuć. Powinnam więc może wyjaśnić, dlaczego w ogóle sięgnęłam po tę książkę, jakie miałam motywy, poza sympatią dla dotychczasowego dorobku autora. Z pewnością zadziałało tutaj „prawo inżyniera Mamonia”, głoszące, że najbardziej lubimy czytać to, co już znamy. W jakiejś mierze kierowała mną chęć konfrontacji, a także zachęciła uroda okładki. Jednak głównym powodem była bez wątpienia świadomość zjawiska, o którym autor mówi we wstępie. Dostrzegam bowiem również istnienie swoistego zespołu stereotypów, „obiegowej opinii” o latach 70. i podzielam niepokój dotyczący tej „gloryfikacji”. Początkowo jednak książka Masłonia rozczarowywała mnie ze strony na stronę coraz bardziej. Oczekiwałam podjęcia dyskusji, tymczasem miałam wrażenie, że rzecz jest pisana „obok”, mimo idealnej – wydawałoby się – dla refleksji polemicznej formy „miniaturowego eseju”. Czytałam więc z narastającym poczuciem złości i zniechęcenia. Nie da się ukryć – myślałam szydliwie – Masłoń to nie Eco, który w „zapiskach” zdołał zawrzeć syntezę świata popkultury i jeszcze trochę więcej. W dodatku – z uwagi na niedostatek anegdoty (Masłoń prezentuje bowiem raczej „incydenty”, jak chociażby kryminalny w swej istocie passus niejakiego Folcika z rozdziału zatytułowanego Legitymacja), rzecz cała wydała mi się wręcz nudna… I wtedy dopiero dostrzegłam to, co najistotniejsze w książce Masłonia i co powoduje, że może ona stać się lekturą pasjonującą. Portret pisarza z czasów młodości… Masłoń-licealista, potem student i działacz studencki, a następnie początkujący dziennikarz – nudzi się, boi, dziwi, denerwuje, ulega rozmaitym presjom i naciskom, a po latach otwarcie pisze o braku odwagi, konformizmie, małych etycznych kapitulacjach. Cóż – mówiąc słowami pewnego znanego aktora – „nie wszyscy mogli być bohaterami”, ale Masłoń pokazuje, że pomiędzy bohaterem a świnią czy zbrodniarzem jest jeszcze dużo miejsca na człowieczeństwo. Być może konstatacja ta wyda się czytelnikowi oczywista, ale sądzę, że warto ją przypominać.
Drugą, kto wie, czy nie ważniejszą cechą „pamiętnika” Masłonia jest umiejętność odkrywania pokładów pamięci i odsłaniania rzeczywistych postaw i zachowań, tak różnych od ładnych i łatwych mitów i stereotypów: najwyraźniej wyparłem z pamięci spotkanie ze Zdzisławem Żandarowskim, na które wysłała mnie redakcja „Sztandaru” nad Zalew Zegrzyński. Pewnie do Popowa lub Jachranki. Czy w tym spędzie uczestniczyła kadra ZHP, czy urzędnicy oświatowi i dyrektorzy szkół – już nie wiem. Narada poświęcona była – a czemuż by innemu! – wychowaniu w duchu socjalizmu, natomiast końcowa wypowiedź sekretarza KC PZPR w całości dotyczyła osoby Jana Pawła II i spodziewanych reperkusji wyboru papieża Polaka.
Było to coś przerażającego, ale gdybym miał zacytować choć jedno zdanie z tego partyjnego bełkotu – pewnie bym nie potrafił. Zero, nic. Jakby tego spotkania nie było. A przecież miało miejsce i tego, co mówił towarzysz sekretarz, słuchało co najmniej sto osób. W pełnym milczeniu.
Czy ci wszyscy ludzie uwierzyli potem nagle, że zstąpi „Duch Święty i odnowi oblicze ziemi”, czy raczej skłonni byli sądzić, że sowiecka dominacja będzie trwać na „tej ziemi” po wieki wieków? Wcale nie jestem taki pewny, jak wtedy, w końcu lat 70., wypadłby stosowny sondaż, gdyby takie badania opinii publicznej przeprowadzono. Co tu mówić, jaki był stan naszego, polskiego ducha przed 16 października 1978 roku? A w jakim stanie był mój duch? (s. 142-143).
W pozornie chłodne i mało efektowne opowieści wpisana została – czytelna dopiero przy wnikliwej lekturze – mądra autorefleksja. Masłoń unika łatwej syntezy, wylicza i ilustruje swoje (nasze) podłości, małości, słabości, śmiesznoty, grotechy, jakby mówił: a ty sam, czytelniku, zrób sobie z tego własną książkę. Sądzę, że taka postawa może być właściwą receptą – w dobie łatwych uogólnień, efektownych skrótów myślowych prowadzących nieuchronnie do „skrótów semantycznych” – na podsumowanie lat 70.
Udał się Masłoniowi ten portret zbiorowy Polaka PRL-u, inteligenta rodem z satyry Gałczyńskiego, który czasem poważniał, był przeciw, tęsknił, czekał, wpadał w euforię na spotkaniu z Janem Pawłem II, ale potem wracał do codzienności, stał po pralkę, załatwiał papier toaletowy i talon na malucha, raz w tygodniu przyjmował w domu panią Jadzię z wołowiną i „nie był bohaterem”.
Powstał więc autoportret prawdziwy, trochę śmieszny, trochę straszny, imponująco szczery. Bo przecież – z wyjątkiem nielicznych – każdy z nas wzmacniał, utrwalał, uczestniczył (choćby biernie lub przypadkiem) w „seansach nienawiści”, gonił za groszem, załatwiał, podpisywał listę obecności, szedł w pochodzie, a w efekcie – nawet jeżeli „tam w środku” kpił i psioczył – legitymizował system, będąc jego trybikiem, częścią, elementem. Alfabet Masłonia ukazał, jak trudną drogą dochodziliśmy do społecznego, masowego zrywu, jak bardzo byliśmy do niego nieprzygotowani i jak bardzo nieprzygotowanie owo zaważyło na jego (tego zrywu) ostatecznych efektach. Wygląda na to, że jeszcze długo będziemy uczestniczyć w chóralnym wykonaniu bananowego songu…

 


Krzysztof Masłoń: Bananowy song. Moje lata 70. Świat Książki, Warszawa 2006, ss. 224.