Michał Głowiński. Widoczki z miasteczka

Spis treści numeru 2/2007

Widoczki z miasteczka

 

Starszy pan na rowerze

Mam go wciąż przed oczami, utrwalił się w mojej pamięci zawsze niemal w tej samej sytuacji: gdy powoli, jakby ostrożnie, jechał na rowerze, z reguły w identycznym mocno podniszczonym stroju, w nieodzownym baskijskim berecie, coraz bardziej zdeformowanym i wyszarzałym. Latem, w czas wakacji, wyposażał się w takie lub inne akcesoria malarskie; od kilku dziesięcioleci był nauczycielem rysunków w tutejszym liceum, ale – jak widać – nie całkiem zrezygnował ze swej własnej twórczości. Podobno przed pierwszą wojną światową ukończył z sukcesem jedną z rosyjskich akademii sztuk pięknych, niewykluczone, że petersburską. Nie tylko mnie trudno byłoby wyobrazić go sobie jako młodego człowieka. Patrzono na niego tak, jakby na świat przyszedł od razu w wieku zaawansowanym. Samotny, był uosobieniem starego kawalera, tak jakby zszedł z kart powieści Dickensa lub innego wielkiego klasyka XIX-wiecznej prozy. Kiedy czytałem „Kuzyna Ponsa” Balzaka, na jego wzór i podobieństwo wyobrażałem sobie tytułowego bohatera. Starszy pan dożył wieku sędziwego i przez dziesięciolecia należał do stałego ludzkiego pejzażu Miasteczka. Od jego odejścia w zaświaty minęło już sporo czasu, nie całkiem jednak został zapomniany. Jak słyszałem, jego imieniem nazwano jedną z uliczek. Zapewne jest tak mała, że nie udało mi się jej odnaleźć. Nie pomógł plan miasta.

 

Młodzieniec ze skrzypcami

Zafascynowałem się muzyką wcześnie, choć nie miałem z nią nigdy praktycznego kontaktu, nie czytam nut, moje ręce nie dotknęły żadnego instrumentu, od początku zatem mogłem jedynie słuchać. Przyciągało mnie jednak wszystko, co miało z nią jakikolwiek związek – i dlatego zapewne zapisał się w mojej świadomości trochę ode mnie starszy chłopiec, którego widywałem podążającego ze skrzypcami (zapewne na lekcje). Był uczniem innego liceum, nie znałem go wtedy – i nigdy nie dane mi było go poznać. Myślę, że nie został słynnym wirtuozem, z pewnością też nie grał w filharmonicznej orkiestrze, bo przecież bym go dostrzegł. Wielokrotnie zauważyłem go jednak wśród publiczności, już bez skrzypiec; pojawiał się zwłaszcza na koncertach, wypełnionych utworami rzadko wykonywanymi, trudnymi, nowoczesnymi, od których stronią zwykle wyposażeni w abonamenty słuchacze. Spostrzegłem, że w czasie przerw przebywa w towarzystwie muzyków, gdy ci mieli jeszcze w zwyczaju odwiedzanie sal koncertowych, muzyków, znanych mi z widzenia, bo ich zdjęcia ukazywały się w prasie, a niektórzy z nich szparkim krokiem podążali na filharmoniczną estradę, zapraszani gościnnym gestem przez dyrygenta, by pokłonić się publiczności w podzięce za oklaski. Dawny młodzieniec ze skrzypcami nigdy bodaj nie pojawił się w tego rodzaju sytuacji, a więc z pewnością nie stał się kompozytorem, w każdym razie jednym z tych twórców, których dzieła się grywa. Od dawna go nie widziałem, nie wiem nawet, czy żyje. Pozostał dla mnie osobą tajemniczą i anonimową, a w istocie owym młodzieńcem z futerałem od skrzypiec w ręku, podążającym w nieznane miejsce, tak jakby czas mój i jego zatrzymał się na zawsze.

 

Młody ksiądz

Na jednej z bocznych ulic znajdował się duży internat (czy przytułek) dla dzieci głęboko upośledzonych umysłowo. Mieścił się za dość wysokim murem, a gmach, przylegający bezpośrednio do chodnika, też robił wrażenie niedostępnej twierdzy. Nie dziwię się, nie było powodu, by ktoś przypadkowy czy ciekawski podpatrywał smutny świat tych nieszczęsnych istot. Z rzadka tylko siostry wyprowadzały podopiecznych na zewnątrz, dbając o zachowanie porządku; nie było wątpliwości, że ten przygnębiający pochód kieruje się ku ośrodkowi zdrowia, mieszczącemu się za przejazdem, a więc względnie daleko. Czasem procesji tej towarzyszył młody ksiądz, z pewnością nieznany nie tylko mnie, ale też wielu obywatelom tych okolic, w tym osobom pobożnym, wierzącym i praktykującym. W dzielnicy popularny i lubiany był inny duchowny, dużo starszy, od dawna w niej pracujący; mówiono o nim po prostu Kanonik, bliższe określenia stały się zbyteczne. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się z jakiegoś przypadkiem przeczytanego artykułu, że ów skromny ksiądz to późniejszy sławny poeta, jeden z nielicznych współczesnych liryków, którzy z ochotą są czytani także przez tę część publiczności, co po zbiory wierszy sięgać nie zwykła. Miałem okazję z nim rozmawiać, kiedy był już sędziwym człowiekiem, doskonale jednak pamiętał lata, w których pracował jako wikary w Miasteczku i to właśnie w tej jego najskromniejszej dzielnicy. Do jego obowiązków należała opieka nad prowadzonym przez siostry zakonne przytułkiem. Były to czasy, w których zaczynałem interesować się literaturą i słowo „poeta” nabierało dla mnie zabarwienia magicznego. Gdybym wiedział, że ów młody człowiek w sutannie pisze wiersze, z pewnością rzucałbym na niego zaciekawione spojrzenie.

 

Obrączka

Widywałem tego srodze doświadczonego przez los chłopaka na Czarnej Drodze, gdy w pośpiechu szedłem na stację, by zdążyć na pociąg. Kulał, chodził tak, jakby „nie mógł iść inaczej, jak tylko w podskokach”, robił wielkie susy, czego nie można było nie zauważyć. Był niski i mocno przygarbiony, miał nieproporcjonalnie długie, nie przystające do reszty ciała ręce, a twarz jego była dziwacznie wykrzywiona, jakby wzorowana na maszkaronach z takiego lub innego architektonicznego zabytku. Kiedy go mijałem, starałem się na niego nie patrzeć, by nie pomyślał, że oglądam go, jakby był jakimś dziwem natury. Wydawał mi się uosobieniem nieszczęścia. Od pewnego momentu wszakże zaobserwowałem zmianę. Towarzyszyła mu dziewczyna, będąca dla niego z pewnością kimś więcej niż przypadkiem spotykaną znajomą lub koleżanką. Z pozoru wszystko pozostało takie, jak było, nadal chodził, robiąc owe dziwne podskoki, na nic innego nie pozwalała fizyczna kondycja, ale na jego zniekształconej, opanowanej przez wieczny grymas twarzy zaczął się pojawiać zarys uśmiechu. A pewnego razu wydał mi się człowiekiem szczęśliwym. Szedł z ową dziewczyną, która – nie mogłem mieć wątpliwości – nie była przygodną znajomą. Wkrótce przekonałem się, że została jego żoną. Zauważyłem, że tak wyciąga on swoją długą rękę, by pokazać przechodzącym lśniącą na palcu obrączkę. Zrozumiałem ten gest, który mógłby się wydawać osobliwy. W ten sposób nie tyle nawet komunikował, ile krzyczał: patrzcie, niczym się od was nie różnię, jestem żonaty, mam rodzinę… Wszystko jest w porządku!

 

„Pydyrasta”

Tym jakże skromnym obnośnym handlem trudniły się zwłaszcza starsze kobiety. Skupowały na okolicznych wsiach różnego rodzaju wiktuały i roznosiły je po domach. Na brak klientów narzekać nie mogły, tym bardziej że sklepy spożywcze coraz częściej świeciły pustkami. Tak zwana baba z cielęciną była nie tylko chętnie widziana, stała się jednym z symboli coraz chudszej codzienności. Kobieta, którą wspominam, nie handlowała jednak cielęciną, w ogóle nie zajmowała się mięsem, jej domeną był nabiał, przychodziła z jajkami, białym serem… Była rozmowna, lubiła opowiadać, a przede wszystkim narzekać na swe marne życie. Pewnego razu żaliła się w ogromnie emocjonalnym tonie, że z młodszej córki ma tylko jednego wnuka i nie będzie miała więcej, bo jej zięć nie chce mieć z żoną nic wspólnego. I po chwili dodała: to „pydyrasta”, co po pracy włóczy się po ulicach z jakimiś strasznymi chłopami. Słowo „pydyrasta” powtórzyła kilkakrotnie, tak jakby mu się dziwiła, ale też nim upajała. A może zastanowiło ją, że w ogóle potrafi wypowiedzieć ten osobliwie brzmiący obcy wyraz?