Tadeusz Chabrowski. Białe nieszpory, cz. IV

Spis treści numeru 2/2009

Białe nieszpory, cz. IV

 

Od rana przytłaczała mnie pustka. Mój mózg jak kot zwinął się w tłusty kłębek i udawał, że drzemie. Nie miałem ochoty na nic. Za oknem padał śnieg. Podmuchy wiatru zderzały wirujące płatki i przyklejały jedne do drugich. Śnieżna zabawa nad klasztorem zaczęła się przed godziną, więc mogłem od początku śledzić jej szaleństwa.
Zazdrościłem przyrodzie, że ma w zanadrzu tyle pomysłów. Dachy w całym mieście zaczęły nagle znikać pod niepokalaną bielą, drzewa wystrojone w puszyste pióropusze szykowały się do wielkiej parady w ogrodzie. Wróble sądząc, że rozbudzone komary urządziły podczas śnieżycy wesele, rozpoczęły swoje napowietrzne manewry w tym samym czasie. Wszystko, co się w sąsiedztwie dzieje, trzeba przecież zsynchronizować, włączyć do jednej kapeli. Na ulicach przechodniom z minuty na minutę bielały kapelusze i kurtki, wnosili śnieg na ramionach do bram, sklepów i kościołów…
Gdyby mój leniwy mózg – myślałem – miał podobną zdolność prószenia białymi sylabami na puste strony w notatniku, miałbym już pół miliona słów, kilka tysięcy zdań, poupychanych w krótkie i długie wersety. Po śmierci moi współbracia mogliby je poukładać w cytaty, nagrać na taśmę magnetyczną, odróżnić rymy od szmerów, przypadkowe dźwięki od tych przypominających melodie gregoriańskie.
Choć podsłuchiwanie cudzych rozmów przeszkadza w patrzeniu, dochodzące zza ściany wysokie tony nie dają mi spokoju. Zwykły pomruk zmienia się w pisk, za chwilę rozkołysze dzwony. Na szczęście nie spoglądam na szczęki mówiących, nadęte powietrzem policzki i języki postrzępione czczą gadaniną. Wolę z takimi odyńcami porozumiewać się na migi i stać w pobliżu instrumentu, który można w sekundzie zmienić na strzelbę.
Padający za szybą śnieg koi moje wnętrze jak utopiona w łyżce miodu aspiryna. Mam chęć wybiec teraz na ulicę i na świeżo zasypanych chodnikach wykaligrafować dużymi literami alfabet łaciński i grecki. Takiego krajobrazu nic nie może ośmieszyć, jest inteligentniejszy od tuzina profesorów w togach z Jagiellońskiego Uniwersytetu, od Papieża, Hegla i Mistrza Eckharta.

 

*

Czy można potępić brata Filipa za to, że nie chce już być Filipem ani bratem Idzim, ani bratem Bartłomiejem, ani ojcem Bonawenturą. Zmieniły się czasy, nie musi liczyć tyle a tyle minut i sekund do tyłu – kiedy zaczął się post, a tyle – kiedy zacznie się karnawał. Nie musi razem ze śledziem połykać kalendarza, żeby przyzwyczaić żołądek do rygorystycznych dań w Wielkim Poście.
Próba nadzorowania każdej minuty w życiu może bardziej zaszkodzić niż pomóc. Nikt przy zdrowych zmysłach nie musi ciągle kodyfikować biblijnych metafor, oddzielać tomistycznych przyczyn od skutków, próbować wyhamować bieg zdarzeń, które jak wartkie górskie strumyki wdarły się do miast i płyną ulicami. Umysł mnicha wzmocniony dyscypliną wieczystych ślubów: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, instynktownie wie lepiej, co jest dobre, a co złe w realnym świecie. Artykułowanie pojedynczych słów, pojedynczych uczynków, to strata czasu. Lepiej oddychać kurzem, który podczas nocnego czuwania przy Najświętszym Sakramencie ćmy rozpylają na ścianach, niż kosztować surowe warzywa i owoce z inspektów współczesnych agnostyków.
Dla mnicha czas płynie we wszystkich kierunkach. Może więc być albo i nie być. Może dzień, który przeżył wczoraj, powtórzyć jeszcze trzy razy w ciągu tygodnia. Wie z praktyki, że nie wszystkie rzeczy daje się ulepszać bez końca. Każda godzina będzie i tak taka sama jak przed miesiącem, skopiowana przez kalkę. Nie będzie można jej podzielić, zamarkować w notesie jako nietypowej ani poprawić. W klasztorze wszystko dzieje się według modułu skopiowanego z niewidzialnej matrycy, którą dla utrzymania boskiej tajemnicy aniołowie przenoszą z jednego bieguna na drugi, a na noc, dla zmylenia pozorów, przysypują górą piachu na Saharze.

 

*

Wstałem z tępym, matowym bólem głowy. Na rozmyślanie do chóru poszedłem wymuszając na sobie każdy krok. Nie chciałem przed przyjęciem komunii świętej faszerować się lekarstwami. W ławce z klęcznikiem siedziałem jak na torturach. Sądziłem, że podczas rozmyślania ból zniknie. Tymczasem nie potrafiłem nawet skupić się na przeczytanym tekście Tomasza à Kempis Naśladowanie Chrystusa o tym, jak „Prawda mówi w sercu bez zgiełku słów”. Moje myśli wędrowały w pustych przestworzach. Próbowałem zastanowić się, czym one tak naprawdę są wypełnione: pęcherzykami dwutlenku węgla, dwutlenku siarki, krzemu czy azotu. Czy pustka, w której nic się nie dzieje, musi być oddzielona od nas ołowianą płytą, bo inaczej jej ssanie wciągnęłoby nas jak czarna dziura wsysa meteory, planety i ich księżyce.
Zaraz po mszy odprawianej dla kleryków przez ich prefekta udałem się do swojej celi, żeby położyć się do łóżka. Nie miałem ochoty na śniadanie, które w tym czasie można było zjeść w refektarzu. Na szczęście była sobota, nie musiałem prowadzić wykładów w 10 i 11 klasie naszego gimnazjum. Prawie natychmiast zasnąłem jak kamień.
Kwadrans po trzeciej ktoś zapukał do moich drzwi. Zerwałem się na równe nogi z uczuciem jakby stało się coś strasznego. Spałem w habicie, nie zdjąłem szkaplerza ani kaptura. Niczym wystraszona antylopa doskoczyłem do drzwi, próbując odsunąć zasuwkę i otworzyć je. W pewnym momencie moja uniesiona prawa ręka zatrzymała się w powietrzu. Całą siłą woli nie mogłem jej nakazać zbliżyć się do zasuwki. Ten bezruch trwał kilka bardzo długich sekund. W końcu zmogłem jej bezczynne zawieszenie, ale wewnętrzny wysiłek sprawił, że na moim czole pojawił się zimny pot.
Kiedy w końcu udało mi się otworzyć drzwi, u progu stał brat Marcin, jeden z bardziej uzdolnionych studentów z jedenastej klasy. Przyniósł mi pięć wierszy do przeczytania i oceny. Zdziwiony moim wyglądem, szybko zniknął w mrocznym rękawie korytarza. Słyszałem jego przyspieszone kroki po skrzypiących schodach na drugie piętro.
Zdeprymowany usiadłem przy biurku mimo woli biorąc się do czytania wierszy. Brat Marcin niejednokrotnie zaskakiwał mnie swoimi tekstami. Miał żywą i chłonną wyobraźnię. Czytał dużo i reagował na lekturę szybko. Na ogół byłem w stanie rozpoznać autorów, których czytał i na których podświadomie modelował swój język.
Na początku był to Stanisław Wyspiański, jego dramaty i bardzo nieregularny, à la staccato, rytm wiersza. Potem Staff humanista, wielki erudyta i klasyk pięknie zbudowanych strofek. Do Bolesława Leśmiana długo nie mógł się przekonać, pewnie odstraszały go jego „zgrozy mgłą roześmianie”. Potem przyszła kolej na poezję powojenną i współczesność. Grochowiak i Herbert przypadli mu od razu do gustu, Przybosia i Białoszewskiego przyswajał sobie z dużym oporem, choć wiedział, że jest to lektura szkolna rekomendowana do matury. Prawdziwe oczarowanie poezją i jej prostotą nastąpiło dopiero przy Różewiczu. Od Różewicza nauczył się, jak praktycznie stosować w wierszu złotą zasadę Przybosia „najmniej słów”. Niewątpliwie duże wrażenie zrobiła na nim proza Ernesta Hemingwaya, jej wartki górski nurt i prostota, o jakiej trudno marzyć w polskiej literaturze.
Wiersze, które teraz czytałem, były owocem tych lektur i niemałego osobistego trudu. Posiadały konieczną we współczesnej poezji klarowność i prostotę. Nie lękały się zahaczyć o tematy z życia klasztornego, były nawet zadziorne i humorystyczne. Rozweselił mnie wiersz o Bracie Sebastianie, który Boga chciał chwalić swoim lenistwem, błogim poczuciem klasztornej ciszy, obojętnością wobec cielesnych uciech i drobnymi jak mak cierpieniami. Kolejny wiersz utrzymany był w podobnej aurze:

 

„Rady brata Wenantego”

Nim rozkwitnie biała róża radości
w twoim wnętrzu, musisz boso, bez pośpiechu
przejść po ścieżce żużlu w naszym ogrodzie,
na czczo wypić wiadro majowej deszczówki,
wspiąć się po krawędzi tęczy
na najwyższy budynek świata,
trzepot tęsknot w sercu ukoić kwaśnym winem,
pożądanie swego ciała skarcić głogową rózgą
i niechlujne kosze grzechów razem z chrustem
i jałowcem w szczerym polu spalić.

Przez niedzielę i poniedziałek starałem oswoić się z bólem lub go ignorować. Nie udało mi się jednak pozbyć wewnętrznego niepokoju, który sygnalizował, że coś groźnego może się stać z moim ciałem. Zawiadomiłem przeora ojca Efrema, że mam problemy ze zdrowiem. Jak zwykle zareagował chłodno, nie udało mi się przekonująco opowiedzieć mu o lęku, który coraz głośniej jazgotał w mojej głowie. We wtorek zdecydowałem się pójść do lekarza, dra Zygmunta Dobreckiego. Był zaciekawiony, co mnie znowu sprowadza do jego gabinetu. Zmarszczył siwe brwi, gdy opowiedziałem o znieruchomieniu prawej ręki na kilka sekund. Nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć tego zjawiska. Skierował mnie do neurologa dra Jacka Sobola na dalsze badania, tego samego, u którego już byłem przed rokiem, kiedy zaczęła mi się trząść lewa ręka.
Najbliższa możliwa wizyta dopiero w poniedziałek. Domyślałem się, że będę musiał poddać się różnym badaniom i że zajmą one cały następny tydzień. Próbowałem telefonicznie skontaktować się z Urszulą, żeby ustalić, jak będę mógł się z nią zobaczyć. Kiedy zadzwoniłem, odezwała się jej siostra Iza. Z miejsca zasypała mnie tuzinem pytań, czemu nie pokazałem się u nich przez ostatnie trzy tygodnie, czemu nie dzwonię. I na koniec dodała, że Urszula wyjechała do babci Anny w Wieliczce, wróci dopiero w piątek.
– Co mam jej przekazać, wielebny panie Prokopie? Tytułowała mnie zawsze w ten sposób, żeby się ze mną przekomarzać. Nie mając jeszcze osiemnastu lat, flirtowała jak panna na wydaniu. Musiała brylować, ilekroć znalazłem się w ich domu w obecności Urszuli i ich matki. Były to błahe słowne igraszki, artykułowane aktorskim akcentem studentki drugiego roku szkoły teatralnej.
Nie mogłem doczekać się poniedziałku. Bóle głowy znikały i wracały jak duża wskazówka na zegarze. W poczekalni u dra Sobola był tłok, przeważali ludzie w starszym wieku. Ze względu na mój strój zakonny stałem się z miejsca obiektem zainteresowania. Tak jakby mnisi nie mieli prawa chorować, a już na pewno nie na schorzenia związane z układem nerwowym. Dr Sobol był bardzo niepokaźnym człowiekiem. Biała lniana koszula była za obszerna na jego chudych ramionach, granatowe spodnie w podłużne prążki luźno zwisały na szelkach wokoło bioder. Szczupłe dłonie, pomarszczona jak u żółwia szyja i mała, mocno już posiwiała głowa robiły na wszystkich wrażenie. Zjawiał się i znikał, zapraszając kolejnego pacjenta do swojego gabinetu.
Nim przyszła kolej na mnie, miałem okazję przyjrzeć się siedzącym pod ścianami chorym. Na ogół nie różnili się od pacjentów w innych poczekalniach. Nikt nie miał zabandażowanego kolana lub ręki ani zielonego plastra na policzku lub nosie. Naprzeciwko młody chłopak mamrotał coś do siebie, przymrużonych oczu nie otwierał nawet, gdy rozmawiał ze starszą kobietą siedzącą obok. On jeden mógł być przykładem patologicznego zachowania, ale do końca nie potrafiłem wywnioskować, czy jest hipochondrykiem, gastrykiem, czy krótkowidzem.
Zrozumiałem nagle ironię sytuacji. Pewne zewnętrzne cechy naszego ciała nie zawsze zdradzają nasze samopoczucie, sprawność umysłową czy skojarzenia roznamiętnionej wyobraźni.
Lekarz, na którego czekałem, po wysłuchaniu kilku moich mało precyzyjnych zdań, będzie w stanie zdecydować, do jakiej podłączyć mnie maszyny. Nie interesuje go to, że wielokrotnie uginały się pode mną nogi i traciłem przytomność na kilka minut. Powtórzy, co mówił już wielokrotnie ojciec przeor: padaczka jest powszechną chorobą, w Polsce cierpi na takie zaburzenia około pół miliona ludzi.
Po wejściu do gabinetu dra Sobola nie mogłem nasycić oczu widokiem świątków i figurek z całego świata. Najwięcej było ich z Afryki i Ameryki Południowej. Patrzyłem też na przeróżne gry z metalu, drewna i plastyku: do labiryntu pod szkłem należało wprowadzić kulki w odpowiednie pola, odseparować duże od małych, jeden kolor od drugiego. W elipsy ze srebra były powkładane trójkąty i kwadraty, koła zamontowane jak globus na jednej igle, popchnięte palcem, mijały się i spotykały wielokrotnie. Na ścianach wisiało kilka ciekawych współczesnych obrazów i półki z medycznymi książkami i atlasami. Po lewej stronie biurka, tuż przed oczami siedzącego pacjenta, stała naturalnej wielkości plastikowa czaszka, na powierzchni której były zaznaczone pola i węzły, sterujące funkcjonowaniem naszego organizmu.
Uświadomiłem sobie nagle, jak ważną rolę spełnia mózg. Czerpiąc informacje ze środowiska zewnętrznego, które prawie bezbłędnie percypują nasze zmysły, w ułamku sekundy analizuje nadesłany materiał i odpowiednio przekodowany natychmiast odsyła do punktu, z którego został przysłany. Mózg pracuje przysłowiowe 24 godziny na dobę i jeżeli spóźni się z odpowiedzią, dzieje się to, co stało się z moją ręką w ubiegły piątek.
Gdy dr Sobol wchodził do pokoju, w którym mnie posadzono, plastikowa czaszka była już na moich kolanach. Pomagałem sobie palcem zlokalizować odpowiednio ponumerowane miejsca, żeby na drewnianej podstawce czaszki odczytać ich pełną nazwę: 12 par nerwów czaszkowych, 31 par nerwów rdzeniowych, kłykcie potyliczne, otwór słuchowy i tak nerw po nerwie, jak na mapie szczegółowej małego powiatu ścieżka po ścieżce, drogi główne i poboczne.
– Widzę, że brat sposobi się do odegrania roli klasztornego Hamleta!
– Nie rozumiem pytania…
– Rozmawia ojciec z czaszką i najprawdopodobniej na tematy ostateczne?
– Ma pan doktór na myśli dialog ze śmiercią?
– Jeszcze za wcześnie na śmierć, ale na tematy metafizyczne!
Patrzyłem na jego ogromne jak gołębie jajka oczy. Oczy jasnowidza. Wiedziałem, że grzebie w tej chwili w moim wnętrzu jak kucharz w rondelku smażąc boczek do obiadu. W trzech zdaniach opowiedziałem, co mnie do niego przywiodło.
– Nie jestem tylko pewny doktorze, czy to, co mi się przydarzyło, ma związek z padaczką, która od czasu do czasu podcina mi kolana, czy to coś nowego?
– Nie jestem w tej chwili gotowy do postawienia diagnozy. Przejdźmy do następnego pokoju, gdzie znajduje się odpowiedni sprzęt.
Posadził mnie na twardej leżance, kazał śledzić swój palec, który ciągle zmieniał pozycje. Siłował się z moją lewą i prawą ręką, kazał zamknąć oczy i palcem dotknąć czubka nosa, głuchym młotkiem stukał w kolano. Prosił, żebym położył obie dłonie na czubku głowy, zamknął oczy i przeszedł możliwie prosto po niebieskiej linii na podłodze. Po tym wysłał mnie do swojej asystentki, która sprawdzała, po jednej i drugiej stronie szyi, drożność żył pompujących krew z serca do mózgu. Na czwartek wyznaczył mi następną wizytę w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym im. L. Rydygiera. Mają zrobić mi tam badania ultrasonograficzne mózgu.
Długo nie miałem chęci wrócić do klasztoru, przypominającego renesansowy zamek, budowany według wzorów włoskich, ze skarpami obronnymi i narożnymi wieżyczkami. Chodziłem po Krakowskim Rynku zaglądając do księgarń i sklepów ze sztuką sakralną. Miałem chęć wejść do Tygodnika Powszechnego na Wiślnej 12, ale skrzypiące drewniane schody z parteru na pierwsze piętro odstraszały mnie. To sama drewniana akustyka przypominała mi klasztor i starych ortodoksyjnych kawalerów. Wolałem ekscytować się stukającymi o chodnik wysokimi obcasami albo obserwować w parku przygarbionych krakowskich intelektualistów we francuskich beretach. Skręcając w ulice Krakowską i Stradomską mimowolnie nogi niosły mnie do Grodzkiej i do historycznego Kazimierza.
Po drodze często wstępowałem do kościoła św. św. Katarzyny i Małgorzaty i klasztoru oo. Augustianów. W mrocznym, zwykle pustym kościele, mogłem w myślach wracać do wątków wyczytanych w dziełach św. Augustyna. Fascynowały mnie jego spekulacje filozoficzne na temat Boga, w dużej mierze zaczerpnięte od pogańskiego myśliciela Plotyna. Plotyn zajmował ważne miejsce w światopoglądzie biskupa z Hippony i dzięki temu Bóg Ojciec Augustyna był zawsze bardziej Bogiem filozofów niż teologów i nie trzeba było Go stroić w biblijne alegorie. (…)