Marek Danielkiewicz. Epitafium dla Zygmunta Mikulskiego

Spis treści numeru 2/2011

Epitafium dla Zygmunta Mikulskiego

 

Pan Zygmunt kochał wiersze i koty. Zewsząd otaczali go młodzi poeci, którzy żalili się na swój los. Pan Zygmunt cierpliwie ich wysłuchiwał, przyjacielsko obejmował i na otarcie łez recytował utwory Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
Poeci zwykle byli pijani albo na kacu. Koty były trzeźwe, chociaż wygłodzone. Pan Zygmunt zabierał śmietnikowce do domu, gdzie karmił je czym popadanie. Koty natychmiast akceptowały nowego właściciela. Pan Zygmunt głaskał je z włosem i pod włos, gdy pisał recenzje debiutanckich tomików wierszy.
Młodzi poeci niecierpliwie czekali na jego dobre słowo. Pan Zygmunt nie skąpił pochwał. Poeci byli mu wdzięczni. Wdzięczność najlepiej wyrazić przy alkoholu. Sklep monopolowy był tuż za rogiem ulicy Granicznej. Kieliszki stały za kotarą obok tomików wierszy umarłych poetów. Na ścianie wisiał obraz Zenona Kononowicza, zapomnianego dziś kolorysty.
Pan Zygmunt był człowiekiem skromnym. Nie podnosił głosu. Znał swoje miejsce w szeregu. (…) Wchodzę w dnie, w ulice, w wiek Matuzalema,/ ale wciąż nie dla mnie Luwry ani Prada./ Koło się nie toczy, co jest, tego nie ma,/ milczy najciekawiej ktoś, kto opowiada.
Pan Zygmunt czuł się poetą spełnionym, chociaż niedocenionym. Zarzucano mu „niebezpieczne związki” z twórczością Gałczyńskiego. Trzeba przyznać, że istotnie, pan Zygmunt szedł tą samą ścieżką poetycką, co autor Zaczarowanej dorożki. Ale z perspektywy wieczności jest to bez znaczenia.
Pan Zygmunt źle się czuł w okolicy poetyckiego establishmentu. Unikał go z wzajemnością. Dlatego znalazł sobie niszę – miejsce bezpieczne. Pracował w piśmie „Kamena” pod kierunkiem Kazimierza A. Jaworskiego, Marii Bechczyc-Rudnickiej, Marka A. Jaworskiego. Znane mu było dzisiaj zapomniane słowo kindersztuba. Solidnie prowadził Pocztę literacką. Był przyzwoitym człowiekiem. Nie szkodził. Wiedział, że życie poetów jest pełnie upokorzeń. Uśmiechał się do nich smutno. Był to uśmiech człowieka znającego prawdę, że wcześniej czy później wszystko zamieni się w proch.
Niektórzy nazywali go Mistrzem. Mówili o nim: Mistrz Mikulski lub po prostu: Mistrz. To wystarczyło.
Młodzi poeci pijąc wino mimo uszu puszczali jego taktowne przestrogi. Dzisiaj dawni młodzi poeci posiwieli, przytyli, ich twarze pokryły się siecią zmarszczek. Dzisiaj już wiedzą, czego nie chcieli wiedzieć wczoraj: (…) Dzień jak co dzień ciemny, chociaż nie ponury./ Chwila, co przychodzi zawsze bywa nie ta./ Stąd się nie wyjeżdża do Estremadury/ i tu nie powraca z Santa Margareta (…).
Jest obok śmierć nieustająca. Każdy dzień nas do niej przybliża, chociaż w pobliżu bawią się roześmiane dzieci. Ktoś przeklina. Ktoś inny się modli. Dlatego nieistotne, kiedy nastąpi ta chwila ostatnia. Ważne są wiersze. Ważne, że koty wygrzewają się na dachówkach Starego Miasta. Ważni są młodzi poeci, którzy beztrosko piją z gwinta za pomyślność literatury.
Zawsze trzeba uważać, by (…) ciszy podwórka nie potrącić krokiem,/ raczej na deszcz czekać, któremu to wolno./ Okna rzędem szare są i niewysokie/ na ulicy co jest Dolną, albo Solną.
Należę do tych szczęśliwców, którzy pamiętają starą dorożkę i podpitego furmana na ulicy Narutowicza w Lublinie, jakby żywcem przeniesionych z wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Był rok 1977 albo 1978 – jakby wczoraj…

2011


W swych ostatnich latach Zygmunt Mikulski (1920-1998) publikował wiersze w „Akcencie” (2/1987, 2/1994, 1-2/1998) oraz w „Twórczości” (6/1991) – stąd zaczerpnąłem fragmenty wykorzystane w felietonie.