Łukasz Marcińczak. Rozmowy Miłosza z Bogiem, czyli Hiob-Poeta

Spis treści numeru 2/2012

Rozmowy Miłosza z Bogiem, czyli Hiob-Poeta

 

Jak powinno być w niebie wiem, bo tam bywałem.
Czesław Miłosz

 

Miłosz. Biografia Andrzeja Franaszka1, choć krótsza i węższa, posiada proporcje cegieł gotyckich, z jakich zbudowano wileński kościół św. Anny – ten sam, który cesarz Napoleon zapragnął przenieść do Paryża. 1 lutego 1951 roku Czesław Miłosz, właśnie z paryskiej ambasady, ucieknie pod dach Giedroycia (w przestrzeni niby niedaleko, ale przecież dalej nie było można) i kościół św. Anny zobaczy znowu nie wcześniej niż za trzydzieści lat.
Czy był to wybór religijny? Pytanie wydaje się absurdalne, ale czy naprawdę? Czy skok w przepaść i zerwanie ze wszystkim w imię wewnętrznej prawdy nie jest aktem wiary przede wszystkim? Nawet gdyby miała to być prawda wyłącznie poetycka, a Miłoszowi chodziło jedynie o ratowanie swojej poezji lub choćby tylko siebie jako poety. Czy noc duszy, jaką przeżył Miłosz przez rok spędzony w Maisons-Laffitte, nie wpisuje się świetnie w regułę Jana od Krzyża, piszącego, że trzeba zaniewidzić, żeby później zobaczyć jaśniej?
Ten najoryginalniejszy z wileńskich kościołów przypomina płomienie, iskrami wystrzelające ku górze, i nie znajdzie się w nim niczego horyzontalnego, bo wszystko dąży wzwyż, każda cegła kładziona jest jakby po to tylko, żeby następna mogła pójść jeszcze wyżej. Chyba nigdzie na świecie nie wymyślono dotąd nic równie przeciwnego entropii. A to przecież była – chciałoby się powiedzieć – królewska obsesja Miłosza, który wcześnie odkrył źródło własnej poezji i, gdy je rozpoznał, napisał: Co jest wymówione, wzmacnia się. / Co nie jest wymówione, zmierza do nieistnienia. Zaś sławne ostatnie zdanie w Traktacie Ludwika Wittgensteina – O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć – pochodzi ze świata Zbigniewa Herberta.
Gdy Andrzeja Franaszka zapytano w Lublinie, skąd w nim tyle czułości – i cierpliwości – dla Miłosza, odparł, że kiedyś, gdy był jeszcze młodszy, wolał Herberta. Łacno po tym poznać datę urodzenia (dwadzieścia lat po „nocy ciemnej” Miłosza), choć jakby zamierzchłe to czasy, kiedy mówiło się Miłosz, a słyszało – Herbert (albo odwrotnie). W niegroźnych potyczkach z miłośnikami Herberta zawsze brałem stronę Miłosza, nigdy tak do końca nie wiedząc dlaczego. Bo to Herbert wybierał najbliższe mi ścieżki: na Forum Romanum, do domu Attyka, ku kaplicy Boimów, do Pietra Franceski, aż do samego końca, kiedy – jak wiadomo – weszli barbarzyńcy. I zawsze miał rację, chociażby przyznawał, że jego jedna noga jest szlachetnie prosta, za to druga – podskakująca. Ale w poezji rację miał Miłosz i, nawet gdy grał znaczonymi kartami, wygrywał.
Mijali się z Herbertem w dziwnej sinusoidzie – Herbert cały w antyku, potem w renesansie, oświecony, klasyczny, z kryzą humanisty (może być Kartezjusz), w najlepszym duchu mieszczański (civitas lwoviensis, ale równie dobrze civitas florentis). A Miłosz z baśni, legend antychrystiańskich, wystawiający świętym wężom miseczki z mlekiem, choć podszyty ciemnością, z gotyckimi brwiami, w serpentinatach baroku sam w sobie skręcony. Stąd pewnie oczy chłodne przy gorącym uśmiechu, nieprzekupna przekupność – daję, abyś dał.
Szkicujemy ten portret dość grubym obrysem, albowiem nikt piękniej niż Herbert nie pisał swego czasu o katedrach gotyckich i Albigensach, a Miłosz w trzydziestym siódmym roku ubiegłego stulecia zachwycał się pracami tomisty Maritaina. No i przy holenderskim malarstwie łączyli się obaj wspólniczo, jak syjamscy bracia, w kontemplacji świata. Niewykluczone wcale, że byli to sobie najbliżsi poeci w całym XX wieku, a przecież coś ich dzieli, co każe ich dzielić. Miłosz zwoływał barokowe chmury zawsze ponoć krążące nad Wilnem – żeby zobaczyć. A Herbert paletę oczyszczał do ultramaryny, do suchego blasku: A teraz widzę jasno / obłoki nad Ferrarą / białe / podłużne / bez żagli / prawie nieruchome/ suną wolno / lecz pewnie / ku nieznanym / wybrzeżom / to w nich / a nie w gwiazdach / rozstrzyga się / los. Do podobnej poezji Diabeł się nie wciśnie, brakuje szczelin w tym spiżu – jak skusić Katona? Nazbyt jest dyskretny ten polski Marek Aureliusz – kobietom przeznaczył odrębny dziedziniec, ale nie w poezji, krew tam nie szumi, wszystko skrywa suknia. Sceptyczny do końca, zatrzymał się na skraju, między boskim i ludzkim, w przyświątynnym portyku, gdzie najczęściej zbierali się filozofowie i skąd do kamiennego Boga równie daleko (i blisko) jak do zwykłego człowieka. A Miłosz siedział w świątyni albo wychodził do tłumu. Spotykali się rzadko.
Lecz po co tak zderzać poetów? Rachunki wyrównane, trumny zamknięte, nagrody przyznane (albo nie). Jednak jest kształt poezji, spór metafizyczny, sport, w którym trzeba wybierać – biali czy czerwoni? Ale czy można inaczej, czy da się żyć, będąc jednocześnie po stronie Lechonia i Gombrowicza (obaj pisali dzienniki)? Każde pokolenie musi wziąć udział w turnieju – Mickiewicz czy Słowacki, Corneille albo Racine, dwaj być muszą geniusze, aby jeden był bliższy, stukiem krwi, zaśpiewem albo kształtem spinek. Tak w każdej epoce wychodzą na jaw dwaj bogopodobni – choć zdarza się czasem, że gdzie dwóch się bije, tam wygrywa Norwid, to jednak jest tak na marginesie będącym domeną uczonych i wyrobionych, natomiast na placu boju wszystko się upraszcza, zbiorową wyobraźnią włada metoda zerojedynkowa. Podobne gry wyobraźni znajdziemy nie tylko w poezji, lecz właściwie w każdej dziedzinie – rozsądny Arystoteles czy fantasta Platon, Stonesi contra Beatlesi, Callas lub Tebaldi, Greta Garbo czy Marlena Dietrich (oczywiście Garbo, ale nogi Dietrich), frywolny Boccacio albo seriozny Dante, Stendhal czy Flaubert? Zawsze – tertium non datur. Z Zachodu jest piękno i forma, ale najdelikatniejsze gemmy rzymskie były w końcu robione z bursztynu. A więc bursztyn czy gemma?
Istnieje ten dziwny, napisany na cztery miesiące przed śmiercią list Miłosza do Jana Pawła II, zwierzający nadzieję, że długowieczny poeta nie odbiegł od katolickiej ortodoksji. I ta kuriozalna, z wdzięcznością przyjęta odpowiedź, że „takie nastawienie jest dla Poety decydujące”. Rozumiemy niuanse – chodzi o tego właśnie poetę, o gest dobrej woli, o sympatię, o wiatyk, o błogosławieństwo. I cóż wiemy – cóż możemy wiedzieć – o sędziwej starości Czesława Miłosza. Był stary i jak każdy na tej granicy poczuł misterium tremendum – to arcyludzkie. Przychodzi jednak do głowy list Dawida Hitchensa, który podyktował przed śmiercią (umierał na raka). Zwierzył się, że gdyby ostateczne cierpienie miało go przywieźć do takiego obłędu, przerażenia i słabości, iż wymówi imię Boga, to już nie będzie on i „należy uznać to za nieważne”. Ostry jak brzytwa Hitchens jest – także jak brzytwa – płaski, jakby po trzystu latach ożywiony został Wolter, ale to właśnie Hitchens na swój sposób pozostał pisarzem szlachetnie wyprostowanym, a Miłosz pochylił kark. Dlaczego tak się ukorzył ten zadziorny i mądry poeta? Po co ta pieczątka? Czy poezja Miłosza nie miała rozmachu, który potrząsa gwiazdy? Czy dotknięta prawda może umknąć Bogu? Czy nie dość często ci właśnie o temperamentach, jak u Miłosza, mistycznych wprowadzali światło – o którym autor Ziemi Ulro pisał tak uparcie – w szare mury kościelnych formuł? Czy nie jest siłą Kościoła stałe poszerzanie strumienia zachwytu, gdzie najczystsze głosy boleśnie kaleczyły uszy kardynałów, by się w końcu „otorbić” w harmonii? Czy niepokój Pascala niesie mniej czy więcej aniżeli na miarę wykrojony traktat? Po co się Miłosz oglądał, kogo chciał przywołać, czy nie czuł, że Eurydyka idzie za nim cicho. Byłby to po prostu ludzki gest Orfeusza?
Ale jest pytanie ciekawsze – czy jego myślenie nie zmierzało ku temu? Może to nie jest, przede wszystkim nie jest, lęk nażytego człowieka przed śmiercią, lecz ostatni, ciśnie się na usta – konieczny, krok ku dopełnieniu tej prywatnej historii, w której i Bóg, i Diabeł, musieli być obecni, bo tak chciał poeta? Głodów metafizycznych może nikt w naszej literaturze nie doświadczał dotkliwiej niż Miłosz, podobny Gargantui chciał w sobie pomieścić wszystko, co da się wypowiedzieć językiem poezji, sięgając po to, po co nikt przed nim nie sięgnął. W tak pojemnej duszy łatwo było się zgubić i trudno się nie zawahać – ale gdy Miłosz się cofał, to zawsze brał rozbieg. Augustyn z miasta Tagasta, z interioru jak Miłosz, popełnił wszystkie grzechy Miłosza, aby zostawić światu wyznanie najintymniejsze z intymnych: Niespokojne jest serce moje, póki nie spocznie w Tobie. Miłosz nie spoił frazy podobnie klarownej, równie jednoznacznej, pozostawiając prześwit, wyraźne niedomknięcie w swojej poezji. Ocalał ją w ten sposób? Być może. Zapewne za jakąś cenę.
(…)

1Andrzej Franaszek: Miłosz. Biografia. Znak, Kraków 2011, ss. 959.