Wasyl Machno. Listy i powietrze

Spis treści numeru 2/2015

Listy i powietrze

 

Każde spotkanie mężczyzny i kobiety zaczyna się tak, jakby było pierwszym takim spotkaniem na świecie. Jakby od czasów Adama i Ewy do naszych czasów nie było miliarda takich spotkań. I doświadczenie miłości jest nieprzekazywalne. To wielkie zło. I wielkie szczęście. Bóg tak to urządził.

Danilo Kiš: Lutnia i blizny, przeł. Danuta Cirlić-Straszyńska

Gdyby nie maj 2013, nie wiedziałbym, że moje listy przechowywane są w pudełeczku z mocnego kartonu. Jest ich tam nie więcej niż dwadzieścia, wraz z kartkami i fotografiami. I jeszcze być może kilka wierszy z początku lat 80. Pożółkłe rękopisy, podobne do zaschniętych owadów. Zatem zajmuję w cudzym mieszkaniu bardzo niewiele miejsca, tak mało jak i w cudzym życiu. Nie jestem pewien, czy zasłużyłem nawet na tyle.

Gdybym chciał z nich ułożyć mosty – to jest ich za mało, jeśli chciałbym dotykać ich powietrza jak poręczy – to są niebezpieczne i niepewne, jak wszystko, co wiąże się z pamięcią. Kiedy je pisałem, wierzyłem jeszcze w ich przeznaczenie i wierzyłem, że pomogą. Pomogły, ale nie wtedy, a teraz, kiedy stać w powietrzu można już tylko samemu.

1.

Leciałem do Europy, kiedy w moim ogródku na patio zaczynały kwitnąć pomidory.

Nie ja je sadziłem, ale przyglądając się ich wzrastaniu, widziałem, że wiosna tego roku spóźniała się nawet dla nich.

Wiosna rzeczywiście była spóźniona, i tutaj w Ameryce, i tam, w Europie.

Ilekroć przelatywałem nad Atlantykiem, zawsze chciałem poczuć w płucach łaskotanie europejskiego powietrza wraz z papierosowym dymem na lotniskach albo zmieszanego z zapachem, który zatrzymują wypalone na słońcu pasma traw lub kwaśna glina i czarnoziem, kiedy pada deszcz.

I gdy na Ukrainie majowe ciepło już nagrzewało ziemię, w Europie nieprzerwanie padały deszcze.

Tydzień przed moim wylotem zaszedłem do pracowni Antona Kandinsky’ego na 23 Ulicy koło Flatiron Building. Gości, jak zawsze, zebrało się sporo: szwedzki fotograf z norweską przyjaciółką, mieszkającą w Hiszpanii, amerykański aktor ze swoją menadżerką i oczywiście kochanką. Jeszcze kilku nowojorczyków, którym europejska pogoda wisiała koło nosa. Ze Szwedem rozmawialiśmy o poezji. Tak się złożyło, że on sam, to znaczy ten fotograf, wspomniał o Tomasu Tranströmerze, który jest jego sąsiadem. Mieszkają w jednym domu w Sztokholmie. Coś piliśmy, coś mówiliśmy, zwyczajny wieczór. Aktor z menadżerką, pożegnawszy się, pojechali do nocnego klubu. Zaświeciły się ognie Empire State Building, zalewając blaskiem skośne okno pracowni, a z 23 Ulicy dobiegały odgłosy wieczornego Nowego Jorku, zupełnie nieprzypominającego Europy, o której każdy z nas, kto jeszcze pozostał przy stole, coś mówił, jakby chciał przekrzyczeć Nowy Jork i być słyszanym w Paryżu. Chociaż Nowemu Jorkowi Paryż też wisi koło nosa.

W ostatniej chwili, kiedy koszule i dżinsy były już spakowane, wrzuciłem do torby przeznaczonej na bagaż podręczny lutowy numer „New Yorkera”, londyńskie wydanie Reinalda Arenasa Ten, kto śpiewa w źródle i korespondencję Ingeborg Bachmann z Paulem Celanem. Książka Ronaldo traktuje o dzieciństwie, o ciężkim powietrzu dzieciństwa, Bachmann z Celanem – o miłości i śmierci miłości. W istocie o jednym i tym samym. O powietrzu, o miłości i o śmierci. W czasie lotu trzeba jakoś zabijać czas: najpierw leciałem do Kijowa, na jakieś trzy dni. Kolejne trzy postanowiłem poświęcić Tarnopolowi, a pięć zostawiłem sobie na Paryż. Przecież nie będę cały czas patrzył na stewardessy ani chodził po sklepach Duty Free?

Leciałem na Ukrainę po półrocznej przerwie.

Pół roku to w przybliżeniu tyle, ile wystarcza, żeby odczuć potrzebę nowej podróży. Właśnie pół roku temu nasyciwszy się Ukrainą, nie zdołałem niczego napisać o Tarnopolu, Czerniowcach, Drohobyczu czy Lwowie. Pomiędzy którymi miotałem się prawie trzy tygodnie. Być może dlatego, że wśród moich planów było dokończenie innej książki Na rowerze wzdłuż oceanu – tekstu całkowicie nowojorskiego.

Trochę się z nim posunąłem, ale nie na tyle, żeby zaproponować któremuś z wydawnictw. Oto czemu Ukraina, Galicja z Bukowiną przesunęły się w pewnej mierze na drugi plan, a brzegowa linia, która wraz z falami dochodzi do Sea Gate, stawała się moim głównym tekstem. W ogóle ta nieustanna walka Ameryki z Europą odbywa się wedle własnych reguł, to taki bój bez zwycięzcy.

Wówczas, pół roku temu, wrześniowe ukraińskie pola absolutnie nadawały się do kopania kartofli. I towarzyszyły mi wzdłuż wszystkich dróg, po prostu nieodstępnie ze mną podróżowały. Czy nie dlatego wykopki w ogródkach lub na zagonach wzdłuż torów kolejowych zasłaniały miasta, wiersze Paula Celana i prozę Brunona Schulza? W ogóle podobało mi się to przeplatanie się życia i metafizyki, prostego ze złożonym, przypominało prozę i wiersze… Patrząc w okna pociągu, wiedziałem, że wiersze Celana mogą być takie proste jak kopanie kartofli wzdłuż torowiska albo takie przezroczyste jak kolejarz z chorągiewką na przejeździe. Mogły też być takie proste jak czerniowieckie ulice. Jak dom, w którym urodził się Celan, jak pomyłkowo umiejscowiona tablica (bo okazało się, że wcale nie tam i nie w tym miejscu). Jak pogięty relief Drohobycza i prozatorska metafizyka Schulza, która w niezwykły sposób przemawia zapachem cynamonu, jak wieczne deszcze Lwowa i głodne serce Tarnopola, dokładniej: jak moje głodne serce wmurowane w gęste tarnopolskie powietrze, w cegłę jego budynków.

Wszystkie te przybliżenia i niedokładności stanowią w istocie cały mój czas na Ukrainie.

2.

Przed rokiem, w Tarnopolu, kiedy czytałem wiersze w „Bunkrze muz”, nawet się nie domyślałem, że mój wieczór wypełni powietrze trzydziestoletniej dawności. Przyjdzie – w sukience i butach na wysokich obcasach, co prawie było wyzwaniem dla dżinsów i wypuszczonej koszulki.

Patrzyłem na to powietrze, macałem oczami jego subtelne rysy, twarz, pełną wewnętrznej doskonałości. Nie chciałem jej przestraszyć czy zabrudzić pyłem swoich obecnych wierszy. Dobierałem, co czytać i jak czytać. Wieczór trwał ponad godzinę i przez cały ten czas powietrze na wysokich obcasach przyglądało mi się bezgranicznie otwartymi oczami (czułem to jak fizyczną reinkarnację, jak dotknięcie oczami oczu). Potem otoczyły mnie młode studentki, potem – kilku fotografów poprowadziło mnie z żoną do obdrapanej bramy (która o dziwo ocalała), żeby wybrać najlepszy skrót perspektywiczny dla zdjęć.

Wysokie obcasy i sukienka razem z powietrzem trzydziestoletniej dawności zostawiły nas, wesołych i zadowolonych.

Myślałem, że na zawsze.

Wiedziałem, że to prawie milczące przyjście jednak coś znaczyło.

3.

W pociągu pospiesznym, który przedzierał się przez noc, przez węzłowe stacje i województwa Ukrainy ze wschodu na zachód, jechałem do Tarnopola. Pociągiem szarpało, a na nocnych stacjach kolejarze stukali w metalowe koła. Między stacjami słyszałem przemowy dyspozytorów. Pachniało koleją – taką, jaką znałem z dzieciństwa. Nie mogłem spać i odsłoniwszy firmową firankę, patrzyłem przez okno. Piłem herbatę. Pociągiem huśtało, huśtała się moja wystygła herbata, chwiały się stacje i pasażerowie. Gdzieś koło piątej rano, kiedy ostrożne światło odgarnęło mgły z pól i okolic wsi – zobaczyłem, że zieleń jak deszcz pokryła polne drogi. Parowały jeziorka i rzeczki, ciemne srebro mgły grubymi nitkami wlewało się w czarne smugi dróg.

„Ta polna zieleń – myślałem – to najlepsza metafora tymczasowości”. I przypomniałem sobie moje pomidory na patio, które być może już wzmocnionymi pędami poszły w górę i zakwitły żółtawymi kwiatkami.

Na dworcu kolejowym Tarnopola znów stałem się rybą tego miasta, może tylko moje płetwy były teraz przeznaczone nie dla wody, a dla powietrza, ale mimo wszystko były poetyckie i przejrzyste, mogłem nimi zaczerpnąć i niebieskiej emalii, i prochu tej ziemi.

Kiedy w „Kozie” z „Nejmlesami” przeczytaliśmy i zaśpiewaliśmy wiersze z książki Chcę być jazzem i chce być rock’n’rollem, wydawca Jurko Zawadzki i „Koza” urządzili nam niewielkie przyjęcie z winem i serem. Wyciągnąłem litrową butelkę martini, którą tachałem z Nowego Jorku, sądząc, że nawet w ukraińskich supermarketach handlują podrobionymi napitkami. Nasza kompania, siedząca przy dwóch zsuniętych stołach, była pstrokata i rozmowy już po pierwszych kieliszkach toczyły się w grupkach. Zależało mi na tym, żeby zobaczyć kogoś, z kim trzydzieści lat temu oddychałem tarnopolskim powietrzem.

I ona znowu przyszła, tak samo jak w ubiegłym roku. W białych pantoflach na obcasach i sukience, w innych oczywiście pantoflach i w innej sukience.

Te kasztanowe włosy, gryf wydłużonej szyi i malachit zielonych oczu – wszystko było pod ręką i wszystko było przy mnie. Butelki szybko pustoszały.

Powietrze kawiarni stawało się zielonymi oczami, jakby ten stolik był zamówiony tylko dla dwojga. Trzydzieści lat temu to były oczy mojej muzy. Teraz ona zarzucała głowę, jakby łowiła strumienie powietrza tamtego czasu, do którego ja i ona co raz to wracamy, ale w którym nie możemy jedno drugiego spotkać.

Powietrze nas przydusza, jest nadzwyczajnie ciężkie, szczelniejsze niż woda.

4.

Mieszkaliśmy w prowincjonalnym mieście i studiowaliśmy na prowincjonalnym uniwersytecie.

Czułem to miasto jak ciśnięta w trawę ryba, którą po prostu złapano i wyrzucono. Nas napompowywano powietrzem, które potem, może nawet i do dzisiaj, wyrzucamy po prostu z siebie wśród ulic tego miasta. Powiedziano nam, że życie nic nie jest warte, a bohaterowie umierają młodo. I nikt nas nie uczył, że ciało – to wszystko, co jest z tobą, że twoje płuca przeznaczone są do powietrza, że rybie żebra podobne są do kolczyka w uchu, bo są srebrne, czyli czernieją, kiedy ryba w trawie dusi się od powietrza.

Wiedziałem, że można pośród ulic albo wprost na ulicy znaleźć kogoś, kto chodzi z takim samym kolczykiem z rybiego żebra i tak samo dusi się nie od tlenowego głodu, a od powietrza. Ale kiedy powietrze zamienia się w słowa, staje się poezją. Powietrze stawało się naszymi przezroczystymi ciałami i mogliśmy przelatywać ulicami. Po co to nam? – nie wiedzieliśmy i dopiero teraz, kiedy w powietrzu można stać samemu, grzęznąc po same żebra, podejrzewam, że wysokie obcasy przyniosły mi kolczyk z rybiego żebra, żebyśmy się nie rozminęli ani w mieście, ani w powietrzu.

Żebyśmy rozpoznali jedno drugie.

Było tylko kilka kawiarń, gdzie chodzili studenci, by przy kawie i miętowym likierze posiedzieć w towarzystwie – w tej siedziały pary, które wyznaczały sobie spotkanie, i kilku miejscowych pijaczków, bez których koloryt takich zakładów nie ma wyraźnego charakteru. Pewnego razu patrzyłem na jej dłonie i zastanawiałem się, co zapisane jest w rowkach ich linii. Ona czemuś chowała ręce pod stół. Nasze skromne studenckie zamówienie – dwie kawy, dwa razy po sto gramów likieru i dwie gorące kanapki z kiełbasą i serem – tylko drażniło nam młode żołądki i podsycało głód. Likier i kawa wprawdzie nieco go tamowały, ale przecież dotyczyło to tylko głodu ciała, który na dotyk był uszyty z jedwabiu jej białych dłoni, przenikliwych powietrznych oczu i wilgotnych ust, których szukałem na jej twarzy. I kolan, których szukałem pod spódnicą, ciągle przez nią poprawianą tak, by je zakryć. W różnych kątkach kawiarni siedziało wiele par – to było miejsce spotkań. Ale dla nas stanowiło ono miejsce przeznaczenia, dopiero teraz rozumiem, że naszym przeznaczeniem było przełamać ściany powietrza, wymienić się żebrami do oddychania, ale coś w tym nam przeszkodziło. Może dlatego, że nie byliśmy typową parą, która prowadzi się za ręce i co wieczór zapada się w jednej z tanich kawiarni i całuje się w ciemnych miejscach. Nam zdarzały się długie okresy niewidywania się, rozpadu relacji, potem wyjaśnień i przebaczeń (po każdym takim rozstaniu dawałem jej zestaw moich nowych wierszy). Czasami trafiały mi się inne dziewczęta, czasami za nią włóczyli się rozwodnicy albo wdowcy. Z nimi wszystkimi chciałem się rozprawić. Wszystkie moje dziewczęta ona jakoś znosiła. Wszyscy wiedzieli, że się spotykamy albo spotykaliśmy się kiedyś, więc coś nas ze sobą wiąże, jeśli nie przyszłość, to przeszłość.

Niewielki antykwariat naprzeciw dworca kolejowego w moich studenckich czasach wypełniony był powietrzem głodu. Tutaj schodzili się podziemni handlarze wyjątkowymi publikacjami i my, zwykli czytelnicy, przyciągani przez głód deficytowych książek. Dwie sprzedawczynie, które przywykły do tego, że książkowy głód jest w mieście nieustanny, jak zapach w ryb w dziale rybnym sklepu spożywczego, i niczym się go nie przebije, wypełniały równym pismem formularze zamówień, będące też sygnałem dla książkowych spekulantów. Spekulanci przekazywali te zamówienia w międzymiastowych rozmowach do Moskwy czy Kijowa i za jakiś czas paczki z książkami w przedziale konduktorów przybywały do stacji przeznaczenia. Za takie książki płacono niemiłosierne pieniądze. Czasami trafiały się zagraniczne publikacje – polskie kryminały, niemieckie wydania rosyjskiej poezji i albumy ze sztuką. W antykwariacie można było spokojnie pogadać o Andrieju Biełym czy Annie Achmatowej, marząc, że kiedyś uda się przebiec oczami tajemnicze linijki Petersburga czy Poematu bez bohatera. Zachodziłem do tego sklepu gnany takim głodem, jaki można odczuć tylko wśród książkowych półek, wśród kurzu zależałych wydań. Czułem, na sto procent wierzyłem, że książki, których nie pozwalają nam czytać i na które nie można trafić w normalnych księgarniach, przetrwały właśnie tutaj, w tych antykwarycznych zakamarkach. A te dwie pergaminowe ciotki nie mówią całej prawdy. W piwnicach antykwariatu ukrywają przede mną świeże powietrze słów, którego nie wypłoszy żadna kontrola. Każdego razu, przychodząc tutaj, badałem nie tylko wypełnienie półek, ale i je, sprzedawczynie, które patrzyły na mnie rybimi oczami, pustymi, bez powietrza. Papierowe, przepisane na maszynach do pisania kopie zabronionych powieści i wierszy kazały nam trzymać język za zębami. Najczęściej pisano przez niebieską kalkę, wkładając pięć kartek białego papieru i cztery kalki. Ostatnia kopia rozpływała się jak strumienie powietrza. Z takich maszynopisów przeczytałem powieść Bułhakowa Mistrz i Małgorzata, wiersze Wysockiego i wiersze nieznanego mi poety i muzyka, zdaje się, Zołotariewa. Jednak każda książka przeze mnie przeczytana była z powietrza i każda kupiona książka zmniejszała ilość powietrza w mieszkaniu. Miasto i kraj też zmniejszały się proporcjonalnie do liczby książek, jakie połykałem niczym marmoladę posypaną cukrem, myśląc, że kiedyś miasto zniknie w książkach.

Przed wyjazdem do USA zaszedłem do biblioteki uniwersyteckiej, Wiedziałem, że książki teraz uwalniają się od papieru i przechodzą w inną przestrzeń, w inne powietrze, które nazywano Internetem. Jednak to przyzwyczajenie klienta antykwariatu i bibliotecznej sali, to przywiązanie do papieru, nawet do rozmytej kopii tekstu nigdy mnie nie opuszczało. Pamiętam, że nie zamówiłem niczego do czytania, po prostu zaszedłem, żeby pożegnać się nie z bibliotekarkami, a z książkami. Wiedziałem, że książki, które tu przeczytałem, będą mnie pamiętały. W czytelni szeleścili jak myszy gazetami studenci, śmiejąc się, przeglądali jakieś publikacje. W oddali przy ostatnim stole zobaczyłem swoją dawną muzę, która teraz pisała dysertację. Wygrzebaliśmy się z szamba lat 90. każde po swojemu. Nie miałem dla niej słów i tym bardziej nie czułem już wspólnego powietrza, którym wymienialiśmy się wtedy, kiedy czytałem jej dłoń jak powieść. Popatrzyłem tylko na nią w milczeniu i wyszedłem z biblioteki, jakbym czuł ciężar powietrznych potoków Nowego Jorku, które czekały na mnie za kilka dni, żeby zwalić się jak lutowy śnieg i zasypać wszystko dookoła. Zasypać żebra, którymi jeszcze można oddychać.

Oboje przynieśliśmy na swoich skrzydłach ciężkie powietrze, kiedy następnego dnia w tej samej „Kozie” siedzieliśmy i piliśmy białe włoskie wino. „Włochom można wierzyć” – myślałem, zamawiając dla nas wino i jakąś przekąskę. Prawie nic nie wiedziałem o jej obecnym życiu. No, jakieś urwane fragmenty cudzych rozmów. W zasadzie wiedziałem, gdzie mieszka, w którym domu, z kim. Sam tam bywam, kiedy przyjeżdżam do Tarnopola. Tam jest moje puste mieszkanie na ósmym piętrze. Ale w tym budynku nigdy się nie spotykaliśmy, ani w budynku, ani w windzie, ani na podwórzu. To pusty budynek w pustym mieście.

Nie wiem, o czym właśnie ona myślała. Możliwe, że gdyby złożyć nasze szczęśliwe studenckie dni, to uzbierałoby się ich nie więcej niż dwadzieścia czy trzydzieści, a może nawet mniej? Kilka wyjść do kina. Kilka pocałunków. Jedno przyjście do mnie do domu, ale wszystko popsuła moja matka, która wróciła ze szkoły wcześniej, bo się źle poczuła.

Może kilka spotkań, o których zapomniałem?

(…)

przełożył Bohdan Zadura

Fragment tytułowego tekstu z książki Wasyla Machny Listy i powietrze. Opowiadania pograniczne, która ukaże się w bieżącym roku nakładem „Akcentu” w serii wydawniczej „Biblioteka Siedemsetlecia” realizowanej przy wsparciu Miasta Lublin.