O pięknie i grozie życia
Prozę Wasyla Machny zebraną w tomie Listy i powietrze można otwierać różnymi kluczami. Można patrzeć na nią przez pryzmat jej autobiografizmu, można akcentować jej zanurzoną w ukraińskim kontekście międzykulturowość, można wskazywać na najważniejsze dla niej motywy: wątki emigracyjne, historyczne, tematy wyobcowania czy pamięci. Można także skoncentrować się na poetyckości tych tekstów – na subiektywnej, lirycznej narracji, wyciszonej, lecz o wielu odcieniach, lub na ciągłości owych opowieści, tworzących jakąś niezwykłą, ulotną całość. Ale w przypadku opowiadań Machny nie tyle chodzi o to, jakie one są, ile o to, czego dotyczą. A dotyczą w moim przekonaniu tego, czego każda największa literatura – piękna i grozy życia.
Machno pisze bowiem o pięknie świata i drugiego człowieka: o uroku galicyjskiej wsi utrwalonym we wspomnieniu i budzącym tęsknotę do rzeczy, które przeminęły, a także o urodzie nowo poznawanego świata, zaskakującej i zarazem jakoś znajomej. Ukraiński pisarz ogranicza swą rolę do uchwycenia tego piękna: wydobywa je ze zwyczajności i jest jego obserwatorem oraz sprawozdawcą. Pisarstwo Machny można zatem porównać do działania obiektywu aparatu fotograficznego. I podobnie jak w przypadku fotografii, gdy migawka utrwali coś, co zdumiewa czystością, prostotą, nie mamy wątpliwości, że to zasługa autora, który potrafił ową harmonię świata zobaczyć i przekazać. Oto próbka, jak działa ten literacki obiektyw: Kiedy Maria siadała w kuchni, opierając się plecami o obitą drewnem ścianę, i piła herbatę, obejmując dwoma dłoniami garnuszek, ja brałem lornetkę i oglądałem statki i jachty. Maria siorbała herbatę, a ja opowiadałem o statkach albo że na jachcie, który od wczoraj stoi na kotwicy, jedzą śniadanie. Wtedy Maria zaproponowała, by nazwać ocean nie wedle pór roku, powiedzmy, zimowy czy letni, a wedle kolorów, bo kolorów i ich odcieni jest dużo więcej. Rano mógł być szaroniebieski jak pióra mewy, przed południem już żółty jak przybrzeżny piasek, a pod wieczór, przy zachodzie słońca, napełniał się fioletem i był podobny do śliwkowego sadu, który kołysał się przed Marii i moimi oczami (Dom w Baiting Hollow, s. 17).
Piękno świata w opowiadaniach Machny objawia się w obrazach wspaniałej i surowej natury, ukraińskiej czy amerykańskiej (choć przecież tylko mocą uzurpacji zwykliśmy postrzegać naturę przez pryzmat państwowości, tak jakbyśmy mieli prawo także przyrodę takim piętnem naznaczać); znajduje wyraz w atmosferze opisywanych miejsc oraz w rzeczach drobnych i ulotnych: skrzydłach ptaka, śladach gryzoni, liściach roślin w letnim ogrodzie, zapachu owoców, ruchu owadów… To piękno w różnych skalach, tak jak chwyta je oko i ucho pisarza rejestrującego świat: W maliniaku, który rozrósł się między agrestem, czarnymi i czerwonymi porzeczkami, chowały się nie tylko kury, chowałem się także ja, przyglądając się mrówkom, które upodobały sobie wilgotny czarnoziem. Mrówki stale coś taszczyły do swojego domu, znikając w popękanej ziemi, to znowu pojawiając się na powierzchni (Kury nie latają, s. 170).
Uroda świata zewnętrznego w poetyckiej wyobraźni i pamięci autora Listów i powietrza nieuchronnie łączy się z urodą człowieka, a los natury przeplata z losem ludzkim, jest w nim odzwierciedlony. Gdy narrator pisze o swej kochance, wspomina: Schwyciłem spojrzenie jej oliwkowych oczu, które przy silnym świetle nabierały koloru zielonych wodorostów albo stawały się ultramarynowe. Teraz mówię, że jej oczy zmieniają kolor tak samo jak ocean (Dom w Baiting Hollow, ss. 17-18). Wracając pamięcią do dziecinnych obserwacji mrówek, bohater odnotowuje wyobrażenia, które mu wówczas towarzyszyły: Przynosiłem im w kieszeniach cukier i śledziłem w szczelinach chaotyczne życie mrówczego królestwa, wyobrażając sobie, że też jestem mrówką, która razem ze wszystkimi innymi odnajduje pod ziemią szlak do swego domu (Kury nie latają, ss. 170-171).
Najbardziej poruszające w tych tekstach jest jednak piękno świata wewnętrznego, ludzkiej wrażliwości. Objawia się ono w czułości zbliżającej ludzi, lecz także w samotności i poczuciu obcości; w zachwycie nad światem, ale również w nostalgii i smutku. Dwa uczucia zdają się w prozie Machny dominować i oba zyskują w jego opowiadaniach niezwykłe portrety – miłość i melancholia. Szczególnie silnie reaguje zaś ukraiński pisarz na śmierć miłości. Oto dwa fragmenty, w których utrwalił chwile umierającego uczucia. Pozwalają one uzmysłowić sobie, jak przejmujący kształt przybierają zdarzenia, które łatwo mogłyby roztopić się niezauważone w potoku codzienności, gdyby nie czuła klisza pisarskiego aparatu Machny, odnotowującego je z największą starannością:
Ostatnią noc przed odlotem do Kalifornii Nawrikat spędziła u mnie.
Kiedy robiliśmy w kuchni kolację, dotknąłem jej ramienia.
– Nic z tego – mam okres.
Rano zajechaliśmy do Chelsea, żeby zabrała rzeczy i się rozliczyła.
Siedziałem w samochodzie i czekałem, aż wyjdzie z hotelu.
Żegnając się na lotnisku Kennedy’ego, czuliśmy jakąś niezręczność wobec siebie. Doznałem jej wcześniej już na promie. Być może to samo czuła też Nawrikat, kiedy patrzyła na zaciągnięte mgłą brzegi i jaskrawy zachód słońca.
– Wiesz, cieszę się, że spotkaliśmy się w Nowym Jorku. Wybrałam Nowy Jork jako miejsce ostatecznego pożegnania – powiedziała wtedy Nawrikat.
– Dobre miejsce dla pamięci.
– Dla zapomnienia – poprawiła. (Kiedy na szyję zakładają wianek z suchych aksamitek, ss. 100-101).
A oto drugi poruszający obraz: „Mam dwadzieścia siedem lat. Przeżyłam wczesną aborcję i dwa poronienia, jedno, jak wiesz, z tobą. Na dzieci się nie zanosi, byłam dziś u lekarza. Taki egzemplarz. Jeśli będę z tobą, zmienimy się w przegniłe pale. Jeśli mamy jakąś przyszłość, to to jest przeszłość. Słyszysz?” Po tej rozmowie trzymała się z dala od krzewów i przestała opowiadać mi o kwiatach znalezionych w internecie. Czułem jej delikatną, prawie dziecięcą duszę, która wysuwała się z oliwkowego sadu jej oczu jak zbałamucony pies szukający swego pana. Ale nie mogłem już być jej panem, ani przyjacielem, ani kochankiem. Brałem nożyce do przycinania krzaków i wychodziłem z domu. W zimie, naturalnie, one nie są potrzebne, ale musiałem jakoś sam przed sobą usprawiedliwić chodzenie wokół domu w te mroźne godziny. Podchodziłem bliżej do ostrego stoku, za którym cieszyły mnie pordzewiałe, przemarznięte rośliny razem z resztą ubogiego zimowego pejzażu. Przyglądałem się niezliczonym mewom na głazach, jak wystawiały dzioby i chwiejąc się na wietrze, trzymały tutaj ze mną swoją wartę. Patrzyłem na nie z wdzięcznością, bojąc się je spłoszyć kaszlem, który usadowił się w moich oskrzelach: zasłaniałem usta, dusząc się nim. Ocean przypominał rozkołysaną rtęć i zdawało się, że pachnie martwymi rybami. Odwracając się od wiatru plecami, widziałem światło w kuchni mojego i Marii domu, które czemuś oddalało się ode mnie (Dom w Baiting Hollow, ss. 20-21).
We fragmencie tym widać wyraźnie, jak piękno wiąże się w opowiadaniach Machny z grozą. A nade wszystko ze śmiercią: jej wspomnieniem oraz przeczuciem, z pamięcią i tęsknotą za tym, co przeminęło bez nadziei na powrót, z kresem bliskości i pragnieniem bliskości trwałej i niezmiennej, ze słabością i oporem wobec nieprzyjaznego świata, a wreszcie – z nieuchronną samotnością i lękiem przed nią.
W szczególny sposób grozę życia oddaje los emigranta. Emigracja bowiem to brak stałego miejsca, wykorzenienie, tęsknota za światem, do którego nie ma trwałego powrotu, i pragnienie domu, którego nie sposób na dobre zbudować, stworzyć czy choćby znaleźć. Emigracja to wieczne poczucie utraty bliskości i stałe piętno oddalenia od tego, co najważniejsze. Egzystencja emigranta w sposób dojmująco głęboki oddaje niepewność każdego ludzkiego życia – z jego samotnością i wyobcowaniem. Tak jest – rzecz jasna – również w prozie Machny:
Późnym wieczorem Henryk przywlókł się do Borough Park jak zbity pies. W jego głębokim smutnym spojrzeniu tego dnia uwiła sobie gniazdo taka tęskność, że Zenyk, nudzący się przy stole z dwoma facetami i Nadiją – którą po prostu zwyczajnie zaprosił – przez nieostrożność wylał na biały batystowy obrus czerwone wino.
– A gdzie Gośka? – zapytał Zenyk.
– Nie dała rady…
– Jasne, no, my… czekaliśmy, czekaliśmy.
Nadija, pożałowawszy Henryka, zabrała go tego wieczora do siebie, więc noc minęła mu w głębinach jej ciała, a rano wyszedł z jej mieszkania blady, mówiąc, że idzie po papierosy. Wyszedł z budynku, wszedł w brooklyński deszcz i znikł w nim. I tylko Zenyk, który teraz żył z Nadiją, wiedział, że Henryk w brooklyńskim psychiatryku wciąż szykuje się do swojego wesela (Brooklyn, 42 ulica, s. 46).
Najbardziej przejmująco groza życia ujawnia się w tym, co nieodwracalne – w ludzkich odejściach, pożegnaniach, w śmierci. W opowiadaniach Machny szczególne miejsce zajmują wspomnienia, starannie i świadomie rekonstruowane, wykraczające poza pojedynczą świadomość bohatera. Pisarz wraca do rodzinnego Czortkowa, odtwarza jego klimat, a ponieważ jest dziś od świata dzieciństwa fizycznie i kulturowo oddalony, poszukuje szerszego wymiaru własnej pamięci. To właśnie śmierć stanowi dla narratora opowiadań (i zarazem ich bohatera) największą ze wszystkich tajemnic, wywołuje najsilniejszy lęk, poprzez swą niezrozumiałość potęguje niejasność wspomnienia. Z owej mgły niepamięci śmierć wynurza się jak złowrogi blask, wyrazista i ostra, bo przejmująca i niemożliwa do zapomnienia. Najboleśniejsze wydaje się połączenie pamięci o żywym człowieku i o jego śmierci, która wydaje się z tej perspektywy jeszcze bardziej okrutna i jeszcze mniej zrozumiała. Dlatego tak silna jest u Machny niezgoda na nieuchronność ludzkiego losu:
Fedio oprócz swego szoferskiego fachu i bajana w szczególny sposób lubił rośliny i zwierzęta. Kiedy na wiosnę zaczynały się wykluwać z nasadzonych jajek kurczęta, rozmawiał z nimi i ogrzewał swymi ustami żółty puch skrzydełek, i całował je w dzióbki. Nie pozwalał przypinać psa do łańcucha, dlatego wszystkie nasze Szariki miały głębokie i dobre oczy. Rozmawiał z królikami, krzyczał na starą królicę, która zjadła swoje nowo narodzone potomstwo. Przyglądał się kwiatom kartofli, śliw, grusz i jabłoni, wiedział o naszych mrówkach i naszych kunach, sam był jakąś cienką rośliną, która siedziała za kierownicą ciężarówki i woziła z pola pszenicę, grała po weselach, piła samogon, paliła rano tanie i mocne papierosy, a kiedy ich brakowało, to kruszyła nasz wysuszony tytoń i skręcała skręty z rejonowej gazety.
Pamiętam, jak się poparzył, kiedy w jego GAZ-ie zatkał się przewód, a on, ratując auto, ściągnął z siebie kufajkę i usiłując zgasić ogień w motorze, opiekł sobie ręce aż do łokci i twarz. A kiedy zobaczyliśmy go obandażowanego w szpitalu, pytał, czy oddzieliliśmy królicę od królików i czy ona ma wodę, bo jeśli zapomnieliśmy, to przez swoje pragnienie ona znowu je zje.
Przyjechałem z Nowego Jorku i zastałem go w agonii, po kilku dnach umarł. Za domem stał jego nieruchomy GAZ, który dostał od kołchozu, obłożony kukurydzą, a na dachu kabiny wygrzewały się jesienne kury. Kury już zniosły białe jajka śmierci (Kury nie latają, ss. 190-191).
Teksty owe wyrażają w gruncie rzeczy stany ducha pisarza. Narrator z osobistej perspektywy opowiada o tym, czego doświadczył i co przeżył. Inaczej jednak niż w przypadku klasycznego autobiograficznego paktu, opisanego przez Philippe’a Lejeune’a, który dowodził, że „nie pozwalamy” autorowi na fantazjowanie, w tym wypadku chcielibyśmy, by jak najmniej z tego, o czym się dowiadujemy, zdarzyło się naprawdę – by jak największa część owych autobiograficznych opowieści była zmyśleniem. Jest tak chyba po części dlatego, że opowiadania Machny niosą bolesną prawdę o naszym losie, na którą nie chcemy się zgodzić. A trochę pewnie i dlatego, że w naszym odczuciu ich poetycka uroda winna należeć do jakiegoś innego, bardziej niezwyczajnego świata. Mówiąc nieco przewrotnie: poezja tak bardzo miesza się tu z życiem, że pragniemy, by życie nie było do niej podobne. Na koniec przywołajmy jeszcze jeden fragment, zaczerpnięty z mojego ulubionego opowiadania w tym tomie:
Na początku kwietnia Maria kupiła krzaki czarnej porzeczki, berberysu i dwa drzewka: tulipanowiec oraz czerwony klon. Polubiła tę wielką działkę, która przeszła w nasze tymczasowe władanie. Kiedy przygrzewało słońce uwijaliśmy się w ogródku. Ja kopałem dołki pod drzewa i krzewy i widziałem, jak przybrzeżne fale, rozpędzając się, bezsilnie rozbijają się o głazy. Maria w starych dżinsach i gumiakach wyrównywała ziemię pod właśnie posadzonymi drzewkami. Mówiła, że się przyjmą, bo wszystko zostało zrobione zgodnie z instrukcją. Potem jedliśmy obiad na drewnianej werandzie, miejscami przegniłej od wilgoci, i patrzyliśmy na ocean. Na plastikowym stoliku, który znalazłem w piwnicy, stało pół butelki kalifornijskiego merlota i leżały podgrzane na gazowej kuchni lazanie z mięsnym farszem. Nagły podmuch wiatru porozrzucał jednorazowe talerze i przezroczyste plastikowe szklanki. Pozbierałem je, po czym przyniosłem z kuchni znalezione na plaży kamienie i minerały. Maria nawet pochwaliła moją pomysłowość. Powiedziała, że ta przyrodnicza dekoracja kojarzy się jej z japońskim ogrodem i milczeniem (Dom w Baiting Hollow, ss. 11-12).
Wasyl Machno: Listy i powietrze. Przeł. Bohdan Zadura. Wschodnia Fundacja Kultury „Akcent”, Lublin 2015, ss. 209 + 7 nlb. (seria wydawnicza „Biblioteka Siedemsetlecia” pod red. Bogusława Wróblewskiego).