Jacek Łukasiewicz. Pory roku

Spis treści numeru 2/2016

Pory roku

Gdy Pan poczuł miłą woń, rzekł do siebie: „Nie
będę już więcej złorzeczył ziemi ze względu na
ludzi, bo usposobienie człowieka jest złe już od
młodości. Przeto już nigdy nie zgładzę wszyst-
kiego, co żyje, jak to uczyniłem. Będą zatem ist-
niały, jak długo trwać będzie ziemia: siew i żni-
wo, mróz i upał, lato i zima, dzień i noc”
(Gen. 8, 21-22).

Wrzucenie

Nasze cztery pory roku przychodzą po sobie kolejno. Gdzieś są tylko dwie pory: po długotrwałych deszczach następuje jeszcze dłuższa susza. Gdzie indziej słońce w lecie nie zachodzi, bez przerwy przetacza się przez niebo – od horyzontu po horyzont. U nas wiosna, lato, jesień, zima. Po urodzeniu niespodzianie wskakuje się w rytm sezonów. Wyskakuje się z niego też niespodziewanie.

Urodziłem się latem. Gdy dobrze pomyślę, to sobie owo lato przypominam. Czerwcowe słońce świeciło we Lwowie. Wszystkie kolory były w nim mocniejsze. Kopyta koni uderzały w brązową bazaltową kostkę. Moja babcia na rogu Akademickiej otwierała parasolkę. Przez okno kliniki doktora Dauma widać było gałązkę, na gałązce siedziała sikorka. Jeszcze nie wiedziałem, co to jest gałązka, co to jest sikorka, co to jest doktor i co właściwie się stało. Ciągnęły mnie raczej zapach mleka i ciepło, lecz kiedy wytężę pamięć umiejętnie – pamiętam tamto lato. W pewnym momencie zaczął padać deszcz i nie przestawał. Uderzał w szyby i bębnił po parapecie. Nie wiedziałem, co to jest szyba, nie znałem parapetu ani pojęcia blachy, także słowa „bębni”, ale słyszałem i jestem prawie pewien, że ten dźwięk został we mnie na zawsze. Uderzanie kropli o blachę, zapach eteru z korytarza, zapach terpentynowej pasty do podłogi, także lizolu. Nie łączę jednak nadmiernie mojej pamięci z sobą nowrodkiem i z sobą dzisiejszym, moja pamięć jest od nas obu niezależna. To ona obu nas łączy i obu nas dzieli. Obu naznacza zapachami. Zapachem konia, gdy wieziono mnie dorożką, zapachem kwitnącej lipy na rogu Obozowej, zapachem paczuli wydobywającym się w mieszkaniu przy Obozowej 5, z szafy, w której babcia trzymała bieliznę. Ale deszcz padał ciągle, nieprzerwanie, wód przybywało. Była to wielka powódź w 1934 roku; zrywała mosty, nie kursowały pociągi. Nie przyjadą na mój chrzest moi chrzestni rodzice. W deszczu mokra twarz wujcia i cioci, którzy przyszli zobaczyć mnie w beciku. Ciocia Ania patrzyła na mnie ze znawstwem, wujcio Lolo z roztargnieniem. Był młodym mężczyzną, studentem prawa, miał jasne ubranie, kolorową krawatkę, trzymał bambusową laskę, którą wesoło podrzucał w tym lwowskim słońcu albo w lwowskim deszczu. Nie znałem nazw zapachów, nie znałem ich pochodzenia, ale one były. Wszystko było tak oczywiście prawdziwe, że nie znając pojęcia „prawdziwe”, żyłem w prawdzie jak ptak w powietrzu. I ja byłem prawdziwy, dotykałem potem swojego oka, nosa, potem palca u nogi i tak poznawałem siebie. Poznałem nos, oko, palec i słyszałem, że coś burczy w brzuchu. Poznawałem to burczenie, mój płacz i to, co ze mnie wyszło. Trochę później nazwałem to po swojemu. Przyjęli tę nazwę moi rodzice, niania, babcia. Wkrótce bowiem (a wkrótce rozciągało się w dzieje) uczyłem się, że są słowa przyzwoite i nieprzyzwoite, a gdy jesteśmy wśród samych pojęć nieprzyzwoitych, a to się zdarza (zdarzać miało), musimy wymyślać dla nich nazwy przyzwoite. „Szczanie” i „sranie”, całkiem przyzwoite dla moich szkolnych kolegów, było dla mojego otoczenia i dla mnie nieprzystojne. A potem słowo „nieprzyzwoite” nagle zaczynało prowadzić, otwierać nieprzewidziane wrażenie, jakieś odczucie, które nazywa się drżeniem lub słodyczą, choć wcale nie jest drżące ani słodkie, lecz inne. I wiodło do strefy zakazanej, ale pociągającej jak w powieści pani Burnet Tajemniczy ogród, gdzie za murem (ogród za murem! – to było dla mnie wtedy niezrozumiałe, niewyobrażalne, znałem tylko sztachety i plecione płoty) pachnie wiosennie ziemia, fermentują liście, wykwitają pierwsze żonkile, a w wózku siedzi apodyktyczny chłopiec kaleka, który sądził, że wszystko musi być według jego woli, ale nigdy do tamtej pory nie potrafił otworzyć się na nieznane.

Słyszałem więc mój apodyktyczny płacz i przestawałem nagle płakać, bo zaciekawiały mnie zapachy i barwy. Mógł to być kolor światła na murze, korale niani albo błysk na paznokciu mojej mamy.

Kiedyś nastąpił moment – nie pamiętam kiedy, ale było to dużo później, byłem już chłopcem wchodzącym w dojrzewanie – gdy nagle uświadomiłem sobie, a raczej odczułem – jakbym wyszedł na zewnętrz siebie – że jestem jednym z wielu, że mój punkt widzenia jest jednym z milionów, a nawet miliardów punktów widzenia, o których – prawdę rzekłszy – nie wiele innym wiadomo. Znalazłem się więc w tym nagłym odczuciu poza sobą – na chwileczkę – to było jedynie możliwe: na chwileczkę. I aż do dziś, także teraz, kiedy to piszę, wiem, że można tylko na moment wyjść z siebie; takie wyjście na dłużej oznaczałoby chorobę albo śmierć. Trwałą epikę lub trwałą schizofrenię, których nie doświadczyłem i zapewne nie jestem zdolny doświadczyć. Na moment znalazłem się w cudzej prawdzie, czyli w autentycznej bojaźni i drżeniu. Byłem wtedy sam w pokoju, choć nie potrafię określić, jaki to był pokój.

Czytałem później książki pisane spokojnie, uczenie, często niezrozumiale, że podmiotowość jest złudzeniem, że nic takiego nie istnieje. Czy oni tego doświadczyli, czy tylko mieli pomysły?

Nagle więc gdzieś z zewnątrz, a może od wnętrza wrzucono mnie w pory roku.

(…)

Ciąg dalszy w papierowym wydaniu „Akcentu”.