Joanna Clark. Rok Miłosierdzia

Spis treści numeru 2/2017

Rok Miłosierdzia

– Nie musisz odpowiedzieć.

Wzruszyłam się. Zawsze tak mówiła. Mija życie, ale nie wszystko się zmienia. Ta sama miła grzeczna dziewczynka, wie, że należy zapytać, okazać zainteresowanie, ale bez nacisku, bez, broń Boże, wścibstwa. Zwolnić zapytaną osobę od obowiązku obszernych wyjaśnień, a zarazem, delikatnie, i siebie od ich słuchania. Nudziły ją długie rozmowy. Chodźmy, idziemy, szkoda czasu – w tym była cała Krysia. I nadal jest! Nadal ładna, ładna starsza pani, wyraziste niebieskie oczy, głowa do góry. Tylko już bez warkocza w kolorze i z połyskiem trzcinowej pałki, którego jej zazdrościłam. Byłam ruda i wiele się z tego powodu nacierpiałam. „Rudy wlazł do budy. Rudy dziadek, ruda babka, rudy ojciec, ruda matka, jedno im się urodziło i to, psiakrew, rude było”. Rudy, więc fałszywy. Judasz. A Krysia mnie pocieszała. Że to jest piękny złoty kolor. Inny. Że dobrze być innym, nawet jak mu z tego powodu dokuczają. Bo są głupi. Większy kłopot miała z moim okropnym imieniem – Letycja. Lecia. W przezwiskach tyka i tyczka. W sumie wszyscy się podśmiewali. Kto cię tak nazwał? W pijanym widzie? Wiedziałam od mamy, że ojciec, gimnazjalny nauczyciel łaciny i greki. Tak się z mamą umówili, że ona będzie wybierała imiona dla chłopców, on dla dziewczynek. Chłopców nie było, jedna dziewczynka. Do ojca, bohatera, nie mogłam mieć krzty żalu. Ani o imię, ani odziedziczoną po nim rudość, nierozpoznawalną na czarno-białych fotografiach przedwojennych klas maturalnych. Twarz też na tych zbiorowych fotografiach niewyraźna, ale widać, że uśmiechnięta, w odróżnieniu od poważnych min pozostałych kolegów z grona nauczycielskiego. Tata był tam najmłodszy.

Jej pytanie „Dlaczego tu i teraz?” było tyleż zdawkowe, co oczywiste. W rodzaju: co ci nagle przyszło do głowy? Przyjechałyśmy do Podkowy Leśnej na spacer, pomysł z poprzedniego wieczora w reakcji na zapowiedź ładnej po deszczowym tygodniu pogody. Miło będzie pochodzić tak zwanymi śladami wspomnień. Krysia mówi, że wieki już nie była w Podkowie. Nie było powodu. Pójdziemy sobie do parku, potem laskiem do Głównej i Wiewiórek, żeby spojrzeć na dom, jeśli jeszcze stoi. – Dom lat dziecinnych – mówi, sprawdzając rozkład jazdy kolejki. – Sześć i pół. – Nie od razu chwytam, że to liczba jej lat dziecinnych w Podkowie. Wtedy żeśmy nie liczyły, dorośli liczą. Decyzja, jedziemy. Szkoda czasu. Dzień, ósmy maja, Stanisława, mało ładny: upojny. Wysiadłyśmy z kolejki WKD (dla nas wciąż EKD!) na Zachodniej, więc najpierw park, są płaczące wierzby, jest staw, stawek, śmiejemy się, że się skurczył. Góry też skurczone, teraz ledwie pagórki, ale dzieciarnia pewnie tak samo w zimie zjeżdża na sankach. Przekwitają gencjany, zaczynają kwitnąć konwalie. Trzeba powstrzymać dawny impuls, żeby zerwać bukiecik, zwiędłyby przed powrotem do Warszawy. Z Głównej idziemy kawałek Brwinowską, ale droga do naszego domu na skróty przez laski (nasze Brzózki!) i łączkę nie istnieje, w przetrzebionych laskach duże nowe wille, niektóre już nie bardzo nowe. Solidne płoty, za płotami psy różnych ras, nie byle burki, mało który szczeka. Krysia mówi: nażarte.

Nasz dom jest. Nowi właściciele prawie nic nie zmienili prócz dachu, teraz z powszechnie stosowaną czerwoną rurkowatą dachówką. Dawniej duży ogród, rozparcelowany na kilka działek, więc tym razem realne wrażenie, że wszystko się skurczyło, ścieśniło. Kiedy wkrótce po wojnie babcia przywiozła Krysię z jakiejś wsi na Podlasiu, mogłyśmy już mieć dla siebie osobny pokój, bo nasi krewni ze spalonej Warszawy wyprowadzili się miesiąc wcześniej, otrzymali mieszkanie. Zostałyśmy babcia z mamą i ze mną, i bratanica babci, ciocia Zosia, z synkiem Wojtkiem urodzonym w Pawiaku, co do dziś jest tematem rodzinnego żartu, że Wojtek ma wymówkę na całe życie. Wszyscy Krysię natychmiast polubili, a najbardziej babcia, do tego stopnia, że będzie dawała jej do głośnego czytania fragmenty arcydzieł polskiej poezji, choć dotychczas uważała, że nikt jej w tym nie może zastąpić, ani mama, ani Zosia nie mają, mówiła, odrobiny zdolności aktorskich, wszystko czytają na jednym diapazonie, spowiedź Jacka Soplicy takim samym monotonem jak koncert Wojskiego na rogu. A Krysia rzeczywiście miała talent i w późniejszych latach wygrywała ogólnopolskie konkursy recytatorskie, wobec czego namawiano ją, żeby poszła do szkoły teatralnej. Podobno odpowiadała, że ani jej się śni. Wierzę, bo było to jedno z jej typowych wyrażeń. Poszła na matematykę, we Wrocławiu.

Przyznałyśmy, że pielgrzymka do „Małego dworku” (tak dziadkowie nazwali przeznaczony na letnisko, a po wojnie zamieszkany na stałe willowy domek) niezbyt nas poruszyła. O tej porze powinny kwitnąć dookoła bzy, a nie został ani jeden. Krysia powiedziała, że nawet duchy już się chyby stamtąd wyniosły. – Kiedy uschnął ostatni krzak bzu – dodałam.

Wróciłyśmy przez Wschodnią do Głównej wzdłuż torów, idąc coraz wolniej, ponieważ Krysia przystawała, rozbolał ją kręgosłup. Nie skarżyła się, ledwie o tym napomknęła, ale w pewnym momencie musiała przykucnąć, z trudem łapiąc oddech. Szczęśliwie ból minął, albo przynajmniej zelżał i postanowiłyśmy przed odjazdem coś zjeść, obie trochę głodne, a jeszcze bardziej wypić – po dużej szklance „firmowej lemoniady” lub po prostu podkowiańskiej wody. Idąc w stronę dawnej cukierni Koneckich – może tam coś jest? – przechodzimy koło kościoła, przystajemy, bo kościół jak zawsze śliczny, biały w zieleni topoli, w zapachu kwitnących akacji i – są! – różnokolorowych bzów. Mówię do Krysi, co powinnam była wcześniej jej powiedzieć, że chciałabym wejść na chwilę, umówić się na spowiedź, na kiedy to będzie możliwe. I na to Krysia: – Dlaczego tu i teraz?

Ma rację, nie muszę odpowiedzieć. Ale odpowiedź snuje mi się w myślach, ciśnie na język. Może później, kiedy usiądziemy? Znajdujemy kawiarnię, o dziwnej nazwie „Milmoi” – jakiś nowy podkowiański snobizm? W naszych czasach należało się snobować na Anglię, Amerykę, Przeminęło z wiatrem… Naprzeciwko kościoła była kawiarnia „Scarlet”, mama ją lubiła, umawiała się tam z przyjaciółką panią Fibichową, też wdową, później tragicznie zmarłą w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. My z babcią – i o tym teraz mówi Krysia, jakby jednak nawiązując do mojej wzmianki o spowiedzi – chodziłyśmy po kościele do Koneckich na lody. Wobec dużej rozmaitości smaków miałyśmy kłopot, czy druga kulka, prócz murowanie śmietankowej, ma być cytrynowa, malinowa, poziomkowa. Babcia kupowała do domu ciastka – i problem zaczynał się podczas poczęstunku na tarasie, żeby wszyscy byli zadowoleni przy wyborze ciastek, z pierwszeństwem dla niedzielnych gości z Warszawy. Były po dwa ciastka każdego rodzaju: dwie bezy, dwie napoleonki, dwa z makiem, jeden sernik krakowski i jeden wiedeński, dwa ptysie… Przypominam Krysi, jak babcia niby mimochodem oświadczała, że Krysia przepada za bezami, dając tym gościom do zrozumienia, że jedna beza ma zostać dla niej. Krysia akurat tego nie pamięta, ale nie przeczy, do dziś uwielbia bezy. A Wojtek, bo chłopczyk i dziecko urodzone w Pawiaku, dostawał trzy ciastka. Krysia śmieje się, że nikt w tym towarzystwie, łącznie z Wojtkiem, nie grzeszył obżarstwem. Czyli jednym z grzechów głównych, dodaje po zamówieniu sałatki nicejskiej u potężnie zbudowanej Ukrainki, której śpiewny głos zdawał się uspokajać klientów, niech nie lękają się jej groźnej postury. Skoro wspomniała o grzechach głównych, to być może dała mi tym sygnał, zielone światło dla tematu spowiedzi?

Kelnerka przyniosła napoje, firmową lemoniadę. Krysia milczy, zamyśliła się. Więc ja się odzywam, lekko, na marginesie, że przygotowując nas obie do pierwszej komunii, właśnie tu, w kościele św. Krzysztofa, babcia nie przerabiała z nami grzechów głównych. Owszem, wymieniła je i chyba, jeśli teraz tego sobie nie dopisuję, powiedziała, że jesteśmy jeszcze za małe, żeby się nimi przejmować czy zrozumieć, coś w tym rodzaju. Cały rachunek sumienia zrobiła z nami w oparciu o dziesięć przykazań. Kolejno, od Nie będziesz miał innych Bogów przede mną. Nie miałyśmy nawet pojęcia, że są jacyś inni.

Krysia, dłubiąc w sałatce nicejskiej, zażartowała, że miałyśmy – jednego w Moskwie, ale zaraz umarł i wstąpił do piekieł, potem coraz mniejsi, wstępujący do czyśćca, potem mamona… Co jak co, ale mamona Krysi najwidoczniej nie rzuciła na kolana, ale zanim to powiedziałam, zmieniła temat. Zapytała, czy wracam do Toronto bezpośrednim lotem, czy z przesiadką? Na przykład w Amsterdamie? Chętnie wybrałaby się do Amsterdamu, wieki nie była. Teraz ja żartuję: nie było powodu. Zaczęło się chmurzyć, powietrze z rześkiego przeszło w parne, od zachodniej strony nieba pomruk grzmotu. Burza w maju? Mówimy jednocześnie, że zmiana klimatu i truchtamy do nadjeżdżającej kolejki. W kolejce mało pasażerów, byłby tłok w niedzielę, goście wracają do Warszawy z naręczami bzu, ale w dzień powszedni ruch w przeciwną stronę, z pracy do domu. Siadamy naprzeciwko siebie przy oknie, Krysia mruży oczy. Nikt nas nie żegna na peronie, nie ma do kogo kochanego otworzyć okna, pomachać ręką, odpowiedzieć, że tak, wszystko mamy, bilety powrotne, drobne na tramwaj… Kolejka rusza, Krysia prawie szeptem mówi:

– Drugie: Nie wzywaj imienia, imienia… na daremno. I zasypia.

Nie wzywałyśmy. To raczej dorośli, a nie my dzieci, z byle powodu mówili „Jezus Maria!”. Mama, ateistka: Jezus Maria Józefie święty! Czy wszystkie przekleństwa należy uwzględnić? Słyszę mocny głos babci, tak, wszystkie, i „cholery jasne” i „psia krew”; jej cudzysłów. Ale to znów dorośli, ciocie, wujkowie, goście. Babcia nie tylko nie przeklinała, ale żaden, nawet najbardziej niewinny wulgaryzm nie przeszedłby jej przez usta. Podobnie Krysia, natomiast ja, naśladując starszych chłopców, którym babcia dawała korepetycje, czasem wykrzykiwałam: O rany boskie! Trzeba wyspowiadać. Nic przy Dni święte święcić. Chodziłyśmy z babcią co niedziela do kościoła, wyjątkowe odstępstwa były usprawiedliwione. Pierwszy moment trudności pojawia się przy Czcij ojca swego i matkę swoją. Nie mam ojca, mamę kocham, choć nie zawsze jestem posłuszna. Grzechem nieposłuszeństwa były wyprawy z tymi chłopcami do lasku Warkusów, gdzie Niemcy zostawili w rowie skład amunicji. Brali mnie ze sobą, jakież dla mnie szczęście! Nosiłam chrust na ognisko, po czym chłopcy kazali mi odejść i sami wrzucali do ognia granaty. Zabawa się skończyła, kiedy za którymś razem eksplozja oberwała starszemu z braci Kraujalisów trzy palce. Pomijam to, nie chcę donosić babci na jej uczniów, przysięgłam im, że nikomu nie powiem. Do wszystkiego przyznam się na spowiedzi, a w tajemnicy spowiedzi przysięga nie będzie złamana, zresztą ksiądz Barański może już od nich samych wiedzieć, z ich spowiedzi. Nie w tym prawdziwa trudność, jest to błahe (mama często używa tego słowa) w porównaniu z sytuacją Krysi. Krysia w ogóle nie pamięta swoich rodziców. Była bardzo mała, kiedy ich zabrano z domu na zsyłkę, o czym głośno się nie mówi.

Z westchnieniem: nie traćmy nadziei. Łatwiej czy trudniej czcić nieobecnych? Czy przykazanie pod nieobecność rodziców odnosi się także do opiekunów? Nie pytam, babcia już na wstępie podkreśliła, że każda ma robić swój własny rachunek sumienia, a nie jedna drugiej. W żadnym razie nie chciałabym też sprawić Krysi przykrości. Krysia spokojnie skubie warkocz, nigdy się nad sobą nie rozczula, nawet kiedy ją ugryzł zerwany z łańcucha pies Jakubowskich, nie płakała z bólu. Piąte: Nie zabijaj. Krysia pyta, czy zabijanie dotyczy także zwierząt? Sama nie zabiłaby żadnego żyjątka, ale przecież są polowania, jemy mięso, nosimy futra. Babcia chwilę się zastanawia. Nie, zasadniczo nie dotyczy zwierząt, jeśli nie są zabijane z sadyzmem. Co to jest sadyzm? A chęć zabicia? Bo myślą, słowem i uczynkiem. Jak wszyscy, chciałam zabić Hitlera, w ogóle Niemca, za to, że oni zabili mojego tatę i zburzyli Warszawę. Zemsta, zemsta na wroga, jak w czytanym nam przez babcię utworze Adama Mickiewicza. Przerywają mi głosy z kuchni, mamy i cioci Zosi, kłócą się. Albo Wojtek coś nabroił i ciocia Zosia go broni, albo na tematy polityczne. Mama przynosi babci herbatę, dla nas wodę sodową z sokiem. Od niedawna mamy syfon, prezent od rodziców ucznia. Prawdziwy skarb. Zaczyna się ściemniać, babcia mówi, że dosyć na dziś, idźcie się pobawić albo sobie poczytać, reszta rekolekcji jutro.

Niebo bez jednej chmurki, siedzimy na balkonie. Gdzieśmy wczoraj skończyły?Nie cudzołóż. Nie rozumiemy. Komuś cudzemu nałożyć? W ogrodzie Jan Kapusta ścina trawę, kuka kukułka. Babcia chrząka. – Zrozumiecie, jak będziecie dorosłe. W waszym wieku jest ważne, żebyście się nie onanizowały. – Pytamy jednocześnie, co to znaczy. Babcia odpowiada głosem, jaki znamy z jej lekcji gramatyki: – Dotykanie miejsca między udami dla zrobienia sobie przyjemności podobnej do łaskotania. Może to grozić zaburzeniem umysłu. – Mówię, że nie, nic takiego nie robiłam. Myślę, jaka to przyjemność? Jakaś obrzydliwa. I jaki związek z umysłem? Krysia też kiwa głową, że nie. W ogóle nie znosi łaskotek, jest wściekła, jak ktoś ją próbuje łaskotać. Babcia znów chrząka, pyłki z jaśminów drażnią jej gardło. Nad przekwitającym krzakiem jaśminu brzęczą bąki, pan Jan ostrzy osełką sierp, u Jakubowskich szczeka pies. Głos babci dociera do mnie falami, bliżej, dalej. Nie kradnij. Tak. Porzeczki z ogrodu pani Petrażyckiej. Babcia (nie lubiły się z panią Petrażycką) opowiada o świętym Augustynie, coraz ciszej, wysilam słuch. Że święty Augustyn jako chłopiec razem z innymi łobuziakami zrywał gruszki w cudzym ogrodzie, nie z łakomstwa, niekoniecznie zjadali te gruszki, ale dla… Babcia szuka odpowiedniego słowa, Krysia podpowiada: dla draki. Babcia w półmroku uśmiecha się do Krysi, wstaje z fotela. Nie, jeszcze nie koniec. Coraz większy szum, gwar, zrywa się wiatr. Nie dawaj fałszywego<świadectwa bliźniemu… Co? …bliźniemu swemu. Co? Nie rzucaj oszczerstw. Nie kłam, nie skarż, żeby siebie osłonić od winy i kary. Nie przekręcaj faktów… Krysia mówi, ledwie słyszę, że musi pomyśleć. Ja, wiem, nigdy na nikogo nie skarżę, nie chcę być Judaszem. A zmyślanie? Opowiadanie niestworzonych historii? Mogło się zdarzyć, prawie się zdarzyło, różnice, trocice… Trr. Stukot. Hamulce. …żony bliźniego swego. Chcę dokończyć …ani żadnej rzeczy, która jego jest. Ale kolejka rusza i babcia znika mi z oczu. Krysia się budzi. Odgarnia z czoła kosmyk włosów. – Co?

Warszawa Opaczewska. Kiedyś granica miasta. I zaraz Warszawa Ochota, stacja Krysi. – Zadzwoń!

(…)

Ciąg dalszy w papierowym wydaniu „Akcentu”.