Port Amsterdam
Halinie Badowskiej
Czy zauważył pan, że koncentryczne kanały Amsterdamu przypominają
kręgi piekła? Mieszczańskiego piekła, oczywiście, zaludnionego złymi snami.
Albert Camus, Upadek
Wsiadł do tego pociągu w ostatniej chwili, tuż przed odjazdem. Oni byli w środku, jechali już parę godzin, zżyci bardzo ze sobą, mocno rozkręceni. Wszedł do przedziału, wybąkał kilka słów powitania, umieścił bagaże na półce i usiadł. Przywołał na usta coś w rodzaju uśmiechu i spojrzał na to barwne, długowłose towarzystwo. Niektórzy byli jeszcze studentami, inni już nie. Byli młodzi, ale bez przesady, już trochę doświadczeni i solidnie poobijani. Ten ich teatr okazał się niespodzianie ulgowym biletem w lepszy świat, ofertą znacznie ciekawszą od filologii, socjologii czy historii sztuki. Obok niego Olek, jego brat, dalej Marek, szef tej ekipy, czterech chłopaków i trzy dziewczyny. Trzech już trochę znał, przynajmniej z widzenia, tego czwartego i dziewczyny widział po raz pierwszy.
– To jest mój brat Tomek – przedstawił go Olek. Tamci kolejno mówili swoje imiona i podawali ręce. Zawadził o sterczące spod krótkiej spódnicy kolana tej z naprzeciwka.
– Przepraszam – wybąkał.
– Ewa – powiedziała dziewczyna i podała dłoń. Jej palce były kruche i zimne.
– Olek dużo o tobie opowiadał – uśmiechnęła się.
– Naprawdę – spytał ledwo dosłyszalnie.
To ciche mówienie. Wie, że zdradza jego nieśmiałość, ale nie może sobie z tym poradzić. Do ostatniej chwili nie wierzył w ten wyjazd. Wyjątkowy fart w jego niefartownym życiu. Od kilku lat, bez skutku, starał się o paszport. A tym razem, całkiem niespodziewanie, udało się. Duża w tym Olka zasługa. Bajerował Marka tak długo, aż go przekonał.
Gdy pociąg ruszył, Marek od razu wyciągnął butelkę. Potem ktoś wyciągnął następną i ktoś jeszcze. I zaczęła się wielka balanga, ostre chlanie. W miarę jak alkohol wyciekał z butelek, w ich ciasne mózgi i wciąż jeszcze drożne arterie wlewała się tęczowa obietnica zasłyszanego i przeczutego zaledwie życia. Rozgadali się. Każdy chciał natychmiast opowiedzieć, choćby w wielkim skrócie, a czasami zaś pedantycznie i rozwlekle, swoje dni i noce. I tak nawijały się te biedne, zahukane i prowincjonalne opowieści na dudniące koła pędzącej lokomotywy. Byli tak znieczuleni, że prawie nie zauważyli granicy państwowej. Polscy celnicy byli protekcjonalnie wyrozumiali, zaś enerdowscy pedantycznie upierdliwi. Dopiero w Berlinie nastąpiło wielkie otrzeźwienie. Musieli wyjść na peron, gdzie stali mundurowi z automatami gotowymi do strzału i groźnymi psami na smyczy. Obrazy jakby żywcem wyjęte z polskich filmów wojennych, które namiętnie oglądali. Było to niezbyt przyjemne, ale też niespecjalnie bolesne, gdyż szczęśliwie działała wciąż alkoholowa narkoza.
Jechali dalej. Za oknami, przesuwał się w nieskończoność absurdalny mur, który dzielił miasto i cały świat. Mur, który wyrósł niepostrzeżenie pomiędzy ludźmi, a potem także wyrósł w nich samych. Teraz zniknął, tak samo nagle, jak się pojawił. Byli już po drugiej stronie, w wolnym świecie. Mimo wypitego alkoholu był w miarę trzeźwy. Widział usta otwierające się i zamykające. Słyszał słowa bez ładu i składu, coraz bardziej głupawe. Nieznośnie ciążyła tajemnica. Marek załatwił mu paszport, by zarejestrował ich występy, bo może kiedyś to się przyda. Ucieszył się, lubił być przydatny, a poza tym kochał teatr, z którym związał się jego brat. Podziwiał tych ludzi i zazdrościł im, bo byli jak kwiatek do kożucha, jak wół do karety, jak rajski ptak w peerelowskim kurniku. Wszystko wydawało się takie proste. Był przecież absolwentem słynnej na całym świecie szkoły filmowej. Pożyczy kamerę i nakręci to wszystko – próby, spektakle, ich życie codzienne, a potem zmontuje z tych materiałów film dokumentalny. Owszem, wypożyczenie kamery było rzeczywiście proste, pod warunkiem, że się stało w szeregu. Ale on nie stał. Więc ci ważni, od których to zależało, kamery nie pożyczyli, bo pożyczali swoim, a on nie był swój. Więc nie miał kamery, którą obiecał Markowi, ale na razie nikt o tym nie wiedział, nawet Olek. Bał się, że jak powie, to ten wyśniony Zachód diabli wezmą, a przecież tak bardzo pragnął wyrwać się z polskiego grajdoła w szeroki świat.
Otwarte okna w szeroki świat, otwarte oczy młode, otwarte serca, każdy nam rad, radość niesiemy, swobodę… Na odległych peryferiach mózgu, całkiem cichutko, zabrzmiała masowa pieśń z odległego dzieciństwa. I szybko wybrzmiała. Poczuł, że teraz może tę tajemnicę, w miarę bezpiecznie, zdradzić. Marek siedział naprzeciwko, na wyciągniecie ręki.
– Nie mam kamery – powiedział niepewnie.
– Jakiej kamery?
– Żadnej!
Marek zamarł z otwartymi ustami. Widać było, że przekaz nie dotarł.
– To niemożliwe…
– A jednak…
– Miałeś, kurwa, tylko wypożyczyć…
– Chciałem…
– To proste jak drut!
– Tak, proste, pod warunkiem, że jesteś właściwym elementem, a ja, jak wiesz, nie jestem…
– Dlaczego dopiero teraz o tym mówisz?
– Bo się bałem…
– Czego, kurwa, się bałeś?
– Bałem się, że jak ci powiem, to mnie wywalisz.
– Jeszcze teraz cię mogę wywalić!
– Raczej wątpię – uśmiechnął się niepewnie.
Marek spojrzał na niego z wściekłością i bluznął. I choć ten jadowity bluzg ciągnął się w nieskończoność, pozostali biesiadnicy nie odnotowali go na dobre już zakotwiczeni na drugim brzegu świadomości. Pociąg nabierał szybkości. Jechał na zachód, do miasta o obcej, szklanej nazwie – Amsterdam.
(…)