Jarosław Sawic. „Kind of passion” – jazzowe opowieści Piotra Jagielskiego

Spis treści numeru 3/2022

„Kind of passion” – jazzowe opowieści Piotra Jagielskiego

Jeśli miałbym posłużyć się jakimś słowem-kluczem oddającym najtrafniej charakter książki Piotra Jagielskiego Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie, byłoby to słowo „pasja”. Pasja, którą – jak w porządnej jazzowej solówce – czuć w każdej frazie. A nie jest to wcale oczywiste, bo w niektórych publikacjach dotyczących rodzimego jazzu, skądinąd bardzo cennych, takiej ekscytacji brak. Dotyczy to zarówno kierunku „akademicko-intelektualnego”, w którym jazz podaje się „na sucho”, odmierzając go ilością synkop w takcie (np. Historia jazzu Andrzeja Schmidta), jak i „reportażowo-benedyktyńskiego”, gdzie tytanicznej pracy włożonej w jak najwierniejsze odtworzenie detali z biografii artysty nie towarzyszy (a przynajmniej nie widać tego na kartach książki) fascynacja jego twórczością. I to do tego stopnia, że można powątpiewać, czy autor w ogóle muzykę bohatera lubi (vide twórczość Krzysztofa Komedy w ujęciu Magdaleny Grzebałkowskiej).

U Jagielskiego jest zupełnie inaczej. Od pierwszego rozdziału, który przekornie poświęcony został muzykowi praktycznie nieznanemu – freejazzowemu saksofoniście Kalaparushy McIntyre’owi (przyznam się, że od razu zajrzałem do internetu, aby się upewnić, czy postać o tak przedziwnym imieniu nie jest przypadkiem wymyśloną przez autora kreacją apokryficzną) – czytelnika uderza gęsty, osobisty styl narracji. Jest feeling, są blue notes, słychać emocje! Jagielski nie skupia się wyłącznie na analizowaniu muzyki – równie dużo miejsca zajmuje mu opis skomplikowanych, często tragicznych biografii jazzowych mistrzów. Nie unika także dygresji literackich, filmowych czy społeczno-politycznych (np. odnosi się do kwestii rasizmu w USA, tak ważnej dla ukształtowania ideowej tożsamości czarnoskórych jazzmanów w latach 50. i 60.). Nie ulega jednak wątpliwości, że fundamentalnym powodem, dzięki któremu powstała ta książka, jest muzyka – jazz jako taki: jego harmonia, struktura, sposób improwizacji, niewyczerpane pokłady wrażeń estetycznych, jakich dostarcza słuchaczowi.

Święta tradycja… obejmuje kilkadziesiąt krótkich esejów, z których większość to zamknięte fabularnie formy, a pozostałe mają charakter otwarty i zyskują rozwinięcie lub uzupełnienie w kolejnych rozdziałach. Choć Jagielski zrezygnował z porządku ściśle chronologicznego, to jednak całość układa się w rodzaj swobodnej (i siłą rzeczy migawkowej) gawędy na temat historii jazzu: od nowoorleańskich początków poprzez Armstronga i Ellingtona, cool jazz i hard bop, Mingusa i kolejne płyty – kamienie milowe w dziejach jazzu – nagrywane przez Milesa Davisa z różnymi składami aż po free, awangardę i narodziny fusion (właściwy czas opowieści kończy się właśnie u źródeł jazz-rocka, gdzieś na początku lat 70.).

Opowiadając te historie, Jagielski korzysta z aż czterech rodzajów narracji, które – choć często przenikają się wzajemnie, tworząc rodzaj mozaiki – pozostają wyraźnie zdefiniowane.

Pierwszy typ narracji odnajdziemy we wspomnianych już opisach muzyki i biografii bohaterów. Styl jest tu eseistyczny, miejscami mocno zbeletryzowany, obfituje w epitety i porównania. Można go nazwać tyrmandowsko-cortazarowskim (zresztą autor odwołuje się wprost do jazzowych tropów w dziele argentyńskiego noblisty, cytując w odpowiednich miejscach Grę w klasy). Taka „barokowa” narracja niesie ze sobą ryzyko przeszarżowania, ale Jagielski rzadko schodzi na manowce, serwując czytelnikowi mnóstwo celnych porównań. Kiedy czytam, że Bill Evans, nagrywając z sekstetem Milesa Davisa słynny album Kind of Blue, przypominał kujona okularnika z astmą w szatni atletów z drużyny futbolowej, albo gdy Jagielski porównuje wrażenia z koncertu niemieckiego freejazzowego radykała Petera Brötzmanna do uderzania żelaznym prętem o beton oraz okopu, na który sypie się grad bomb,to od razu przychodzą mi na myśl klasyczne frazy Tyrmanda o muzykach Modern Jazz Quartet: czterech wytwornych Murzynów o twarzach nubijskich książąt krwi po studiach w Oxfordzie.

Drugim źródłem narracji są wywiady, jakie Jagielski przeprowadził z bohaterami. To ogromna wartość książki! Legendarnych jazzmanów tworzących w czasach najbardziej dla tego gatunku ekscytujących (lata 50. i 60. ubiegłego wieku – niech fani swingu w tym miejscu protestują!) jest niestety coraz mniej, a z tych, którzy ciągle żyją (a ściślej rzecz biorąc – żyli w okresie, gdy powstawała książka), większość przekroczyła osiemdziesiątkę. Autorowi udało się porozmawiać m.in. z Lee Konitzem, Sonnym Rollinsem, Wayne’em Shorterem, Lennym White’em, Peterem Brötzmannem, a także młodszym od nich o 2-3 dekady Wyntonem Marsalisem. Nie zawsze bohater wywiadu jest zarazem bohaterem rozdziału – czasem występuje jako swego rodzaju komentator wyrażający opinie na temat całego jazzu nieomal ex cathedra (casus Marsalisa, którego wypowiedzi pojawiają się w kilku rozdziałach). Kiedy indziej fragment wywiadu ma charakter incydentalny – dobarwia i uzupełnia jakąś opowieść (wielka szkoda, że w ten sposób, czyli trochę po macoszemu, został potraktowany Hugh Masekela – chyba największy jazzman z Afryki). Prezentując wypowiedzi bohaterów, Jagielski chętnie sięga po chwyty filmowe, posługuje się literacką „kamerą”, maluje kulisy rozmowy (Brötzmann pali cygaro i szeroką dłonią malarza wolno głaszcze siwą brodę,a Marsalis przenosi wzrok na okno prawie obrażony).

Trzeci rodzaj narracji charakterystyczny jest dla fragmentów poświęconych miejscom ważnym dla historii jazzu. Tutaj Jagielski nawiązuje do klasycznych amerykańskich wzorców o(powieści) drogi – niczym z kultowej książki Jacka Kerouaca. Odwiedza m.in. jazzową kolebkę – Nowy Orlean (ta peregrynacja ma wręcz charakter pielgrzymki), kamienicę w nowojorskim Queens, w której zmarł w wieku 28 lat Bix Beiderbecke – legendarny biały kornecista lat 20., paryski hotel La Louisiane, w którym rezydował pianista Buddy Powell, czy łączący Brooklyn z Manhattanem most Williamsburg, na którym grywał Sonny Rollins (co unieśmiertelnił w wydanej w 1962 roku płycie The Bridge).

Ostatni, czwarty rodzaj narracji obejmuje rozmowy, jakie autor prowadzi na temat jazzu ze swoją partnerką (i muzą) Wiktorią. Przyznam, że na początku tę oś narracji (pojawiającą się najrzadziej, za to często w kluczowych miejscach – jako rodzaj wprowadzenia do tematu bądź w roli pointy) traktowałem z dużą rezerwą. Wydawało mi się, że komentarze Wiktorii są doklejone na siłę, że zakłócają naturalny bieg opowieści. Jednak w miarę, jak docieraliśmy do coraz to bardziej wyszukanych jazzowych płyt, zrozumiałem, że wprowadzenie „jazzowego Pigmaliona”, który słucha jazzu bez erudycyjnego zaplecza i komentuje płyty naturalnie, a czasem uroczo naiwnie, ma głębszy sens. Ten dwugłos pozwala ująć jazzowe dzieło sztuki w sposób nieskażony profesjonalną (i nic to, że bardzo płomienną) egzegezą – jakby zgodnie z postulatami Susan Sontag ze słynnego eseju Przeciw interpretacji.

Rozczarowania? Z mojej perspektywy jest ich niewiele i mam silne przekonanie, że miłośnicy jazzu powinni w zasadzie en masse podzielić tę opinię. Każdy rozdział czytałem z ogromną przyjemnością. Nawet ten poświęcony Brötzmannowi, choć jego muzyki nie znoszę nieomal organicznie. Z prawie każdego dowiedziałem się czegoś nowego. Nawet z tego o Kind of Blue – najczęściej recenzowanej płycie w historii jazzu (tu pojawią się bodaj najlepsze w książce opisy samej muzyki: Muzyka zawisa jak chmura na niebie. Nie dąży do punktu kulminacyjnego, rozwiązania, donikąd nie zmierza, bo dokąd miałaby zmierzać?). W zasadzie jedyne zastrzeżenia mam do opowieści o albumie Bitches Brew,która – zważywszy na rangę i dynamikę tematu (przełomowe dzieło fusion, eksplozja rocka, Hendrix, Woodstock, kontrkulturowa rewolucja i kapitalna reakcja Milesa na te wszystkie wydarzenia) – napisana jest nazbyt sprawozdawczo i chłodno (to nie jazzrock, a bardziej cool!), trochę bez pasji, jaka cechuje pozostałe rozdziały. Co nie znaczy, że nie ma w niej fragmentów ciekawych – np. komentarze Lenny’ego White’a są bezcenne!

Natomiast z perspektywy laika, „niedzielnego” słuchacza jazzu, osoby, która porusza się w zawiłych meandrach tej muzyki znacznie słabiej niż Wiktoria (bo brak jej przewodnika), a w książce szuka po prostu interesującej opowieści o ludziach z nadzwyczaj barwnej epoki, o wiele bardziej atrakcyjne będą rozdziały z pierwszej połowy tomu, mniej więcej do opowieści o kwartecie Dave’a Brubecka zatytułowanej Audrey (chodzi oczywiście o Audrey Hepburn, w której kochał się Paul Desmond – saksofonista kwartetu). Dlaczego? Bo są najbardziej literackie i fabularyzowane, często skonstruowane wręcz jak mininowele z punktem kulminacyjnym i zaskakującą pointą (np. bezbłędna od strony dramaturgii i formy miniatura poświęcona Bixowi Beiderbecke’owi Młody człowiek z trąbką czy filmowo zarysowana opowieść o Billie Holiday – Najsmutniejsza piosenka świata). Druga połowa książki, dotycząca w dużej mierze post-bopu i free, adresowana jest bardziej do jazzowych fanatyków niż laików (choć nie myślę, aby był to świadomy zamysł autora – po prostu z biegiem czasu zmieniał się bardzo charakter jazzu, więc siłą rzeczy musi ewoluować i język, który go opisuje).

Na koniec warto postawić pytanie, czy w książce Jagielskiego zabrakło opowieści o jakimś jazzmanie albo niezwykle istotnej dla gatunku płycie? Naturalnie swobodna forma dzieła w żaden sposób nie obliguje autora do umieszczenia konkretnych nazwisk, nawet tych najsławniejszych. Co więcej, nieobecność wielu postaci można łatwo uzasadnić. Na przykład przyczyna braku rozdziałów poświęconych Hancockowi czy Corei jest oczywista, ponieważ autor programowo rezygnuje z głębszej eksploracji fusion. Można też zadać pytanie, dlaczego znalazł się tu akurat Brötzmann (jedyny europejski jazzman w tej książce, w której podtytule figuruje bądź co bądź zdanie Opowieści o amerykańskim jazzie), a nie np. ogromnie wpływowy z perspektywy rozwoju awangardowych nurtów jazzu Anthony Braxton? Uderzający jest też brak rozdziału poświęconego jednej z kilku najważniejszych płyt w historii jazzu, czyli A Love Supreme Coltrane’a. Naturalnie album pojawia się w książce, podobnie jak sam Coltrane, ale zawsze na marginesach, jak duch jakiegoś wielkiego guru, który nobliwie krąży po jazzowych scenach. Szkoda – zwłaszcza, że kiedy Święta tradycja… powstawała, żył przecież jeszcze McCoy Tyner – fantastyczny pianista z kwartetu nagrywającego A Love Supreme. Mnie osobiście najbardziej doskwiera jednak brak opowieści o Pharaohu Sandersie, który nie dość, że żyje, to pozostaje aktywny twórczo i wydaje – co w wieku 80 lat jest rzadkością – znakomite płyty (vide Floating Points nagrana z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną w ubiegłym roku).

„I to już wszystko?” – pyta zawiedziona Wiktoria po tym, jak Bix Beiderbecke urywa frazę w standardzie I’m Coming Virginia z 1926 roku. Wiele lat temu kupiłem dwupłytowy box z kilkudziesięcioma utworami Bixa. W zasadzie tylko dlatego, że Cortazar pisał o nim porywająco w Grze w klasy. Box kosztował grosze. Bixa od tej pory praktycznie nie słuchałem i chyba nawet świeżo po zakupie nie dotrwałem do końca pierwszego z dysków. Właśnie ze względu na te urywane frazy, tę fatalną jakość nagrań powodującą, że muzyka tonie w szumach i trzaskach. Teraz historia się powtarza. Czytając Młodego człowieka z trąbką,ponownie szukam na półce boxu Bixa. Trwa to dobre pół godziny, bo okazuje się, że CD wylądował pod komodą – obok CD-ROM-ów i składanek. Wycieram kurz, którym pokryła się elegancka, laminowana tekturka, i wkładam dysk do odtwarzacza. I znów nie udaje mi się dosłuchać pierwszej płyty do końca. Ale książkę Jagielskiego przeczytałem od deski do deski. Jak mawiał Miles Davis: „That’s pretty good shit right there, my friends!”.


Piotr Jagielski: Święta tradycja, własnym głosem. Opowieści o amerykańskim jazzie. Czarne, Wołowiec 2021, ss. 300 + 4 nlb.