Michał Paweł Urbaniak. Te sny pietruszki, które nie nadejdą

Spis treści numeru 3/2022

Te sny pietruszki, które nie nadejdą

Czy przeczuwacie ból, cierpienie głuche, niewyzwolone, zakute w materię cierpienia tej pałuby, która nie wie, czemu nią jest, czemu musi trwać w tej gwałtem narzuconej formie, będącej parodią?

Bruno Schulz, Sklepy cynamonowe

Karolina wiedziała, że są takie zdrady, na które można sobie pozwalać. Nie miała wyrzutów sumienia. Jeśli coś w tym wszystkim ją zdumiewało, to tylko fakt, że nadal kochała Arka Adamusa. Oczywiście, to była zupełnie inna miłość niż niespełna trzydzieści lat temu (już tyle czasu!). Karolina poukładała ją sobie wśród innych codziennych spraw.

Oglądała filmy o zdradach, albo historyczne, albo współczesne. Filmy, jak filmy, sprawiały jej przyjemność, wciągała się, wzruszała, ale po seansie zostawał niesmak, wrażenie, że ją oszukano. Uczucia na ekranie wydawały jej się przeszarżowane – żeby tak się poniewierać, cierpieć, nie, już lepiej sobie odpuścić. Nie wszystko musi się udać. Ona zamarzyła sobie, że będzie baletnicą, miała z osiem lat. Przez rok chodziła na balet, ale bardziej się tym męczyła, niż cieszyła, i dała sobie spokój. Przerzuciła się na sport.

Tak samo było z miłością do Arka. Mieszkali na jednym osiedlu. W ciągu roku szkolnego raczej się mijali niż spotykali. Potem nadeszło lato i oboje najęli się jako opiekunowie na koloniach (Arek legalnie, był pełnoletni i skończył kurs, ona – po maminych znajomościach, siedemnastoletnia i bez kursów).

Tamtego wspólnego lata dobrze się poznali. Spędzali razem wieczory, pływali, trochę truchtali (prototyp joggingu). Ona żartowała, a on doceniał jej żarty („Przy tobie trzeba się śmiać”, oznajmił). Wciąż mieli sobie wiele do powiedzenia, nawet jeśli powtarzali to samo. Arek chciał być wielkim sportowcem, lekkoatletą, drugim Korzeniowskim czy Ziółkowskim. Mówił o zawodach, mistrzostwach, kadrze narodowej, medalach, jakby to wszystko już się stało gdzieś w przyszłości i wystarczyło poczekać, aby samo przyszło. Imponował jej. Sama jeszcze nie wiedziała, czego chce od życia (na pewno nie baletu), nie widziała siebie za rok, trzy, za pięć lat. Tamta Karolina jeszcze nie istniała. Lubiła geografię, matematykę, owszem, ale nie marzyła o przeliczaniu bankowych pieniędzy, o podróżach (no, o podróżach może trochę, kto by nie chciał uciec z tej szarzyzny?). Póki co się uczyła. Była kimś bez przyszłości, jak wielu jej rówieśników.

Powiedziała mu, że może coś z pływaniem, dobrze się czuła w kraulu, w żabce. Odpowiedział, że się spotkają na mistrzostwach, i się roześmiali. Już wtedy był przystojny, barczysty, miał długie ciemne włosy związane w kucyk, nadające mu wygląd buntownika. Myślała o nim jak o połączeniu Włóczykija z Michałem z Jeziora Osobliwości (tym o anielskiej twarzy Mirosława Konarowskiego).

Lubił ją nabierać. Raz powiedział, że jakieś stowarzyszenie kosmiczne – nazwa wyleciała jej z głowy – wytypowało go, aby poleciał na Jowisza. Kiedyś zdradził jej, że marzył o tym, aby hodować krety, a ona słuchała z ciekawością, pokonując obrzydzenie. Innym razem oświadczył, że dostał stypendium i jesienią wyjedzie do Izameru. Wmówił jej, że Izamer leży gdzieś za Monako („Ty się interesujesz geografią, Karola, a nie wiesz nic o Izamerze? Jest jeszcze coś takiego jak Afryka czy Las Vegas, znasz?”. Chciała wyjść z tego z twarzą i z humorem: „A, teraz kojarzę, Izamer. Mogłam zapomnieć, przecież świat jest duży”). Akurat z tymi olimpiadami to było całkiem na poważnie.

„W lato to się wydaje, że wszystko się da”, powiedział niedługo przed końcem kolonii. Tamtego lata ją pocałował, potem przeprosił, nie powiedziała, że nie trzeba jej przeprosin, że to jedno wie z przyszłości, że będzie ich wspólna. Nie wracali do tego.

Arek dostał się z listy rezerwowej na socjologię. Stwierdził, że trzeba mieć jakiś zawód, że na sport zawsze znajdzie się czas. Jeszcze przed końcem pierwszego roku zaczął pracować w osiedlowych delikatesach ojca i już nie starczyło czasu na kolokwia, na egzaminy (to działo się zaraz po komunie, takie interesy rozkwitały). Delikatesy splajtowały parę lat później, gdy na osiedlu zbudowano supermarket i ludzie mogli krążyć po sklepie cały dzień, wkładać produkty do koszyków, wyjmować je, a przy kasie dostawać prawdziwe rabaty, a nie, jak tam sprzedawcy humor dopisywał. Ona była rok na geologii, potem poszła na ekonomię, myślała o przyszłości. Miała wrażenie, jakby wkuła materiał, ale jak przyszło do kolokwium, zapomniała. Coś tam kiedyś będzie, skończy studia, pobiorą się z Arkiem i, no, coś tam, jakoś, może.

(…)

Ciąg dalszy w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.