Adam Tomaszewski. Słowa na koturnach. Pisarze emigracyjni, których znałem (fragmenty)

Spis treści numeru 3/2002

Na minowych polach emigracji.

Melchior Wańkowicz (1892-1974)

 

Coś ty Atenom zrobił Sokratesie
Że ci ze zlota statuę lud niesie
Otruwszy pierwej?…

Coś ty Italii zrobił Alighieri
Że ci dwa groby stawi lud nieszczery
Wygnawszy pierwej?…

(C. K. Norwid)

 

Późna pora i zła pogoda wymiotły przechodniów z ulic. Czasem tylko pod murem domów przesunie się lśniący od wody parasol; czasem przejedzie samochód, rozpryskując kałuże na jezdni.

Nieliczna publiczność już dawno poszła do domów. Na początku lat pięćdziesiątych niełatwo zapełnić salę na kanadyjskiej prowincji. Choćby się było sławnym pisarzem.

Na wieczór autorski twórcy na Na tropach Smetka i Bitwy pod Monte Cassino przyszło 20 osób.

Stoimy pod daszkiem osłaniającym wejście do Polskiego Domu. Gumy deszczowców ociekają wodą, niepodobna wejść w lodowate, lejące się z nieba strumienie, trzeba poczekać.

Odprowadzam pana Melchiora do taniego hoteliku. Wstyd mi za miejscową polską społeczność, tak zwykle gościnną i uczynną. Nikt nie pomyślał o kwaterze, kolacji dla gościa, nikt nie zaproponował, że odwiezie go w taką ulewę. Ba, gdyby to był znany generał, polityk, ksiądz kapelan. Ale pisarz? Stara Polonia nie zna się na książkach, ci, co czytają, dopiero przyjeżdżają, urządzają się, zaczynają pracować po farmach i fabrykach.

Rozumiemy to obaj. Ale smutno, ale gorzko, w taki wieczór trudno zdobyć się na optymizm.

Prostokąty oświetlonych okien wtopiły się z nagła w milczącą skamieniałą czerń budynku. To „gospodarz” polskiej „hali” wygasił światła i poszedł spać.

Deszcz zmniejszył się znacznie, przez podartą gdzieniegdzie oponę chmur zaczynają błyskać gwiazdy.

SANDWICZE, HAMBURGERY, COFFEE POT. Czerwony neon krwawą plamą kładzie się na mokrych asfaltach. We wnętrzu kontuar, błyszcząca niklem maszyna do kawy, obok talerzyki, talerze, pudło ze sztućcami, porcelanowe kubki, szklanki i filiżanki, w głębi obity blachą zlew do zmywania naczyń, nad tym wszystkim czarne litery na szarym kartonie: „Nie udzielamy kredytu, tylko gotówka”.

Kilka stolików, „grająca szafa”, mleczne lampy o popstrzonych przez muchy kloszach, niechętnie ustępujący swąd smażenizny, dotkliwy chłód ciągnący od drzwi – typowy obraz restauracyjki-grillu, powielany w opisach Dos Passosa, Faulknera, Steinbecka.

Zajęliśmy stolik w rogu, pan Melchior odstawia pod ścianę teczkę z piżamą i przyborami do golenia oraz rulon mapy niezbędnej do barwnej gawędy o Polsce między wojnami. Obawiam się, że prelekcja nie trafiła do świadomości prostych, wymęczonych codzienną pracą ludzi.

Pisarz opowiada o projektowanej wyprawie na zachód i północ, gdzie chce zebrać materiały do epickiej książki o losach Polaków w Kanadzie. Mówi cicho, zmęczonym głosem, przebijają z tych słów zniechęcenie i troska. „Przed taką wyprawą o trasie kilku tysięcy kilometrów muszę zdobyć trochę grosza, wygłaszając odczyty po różnych miejscowościach Ontario. Po dzisiejszym wieczorze zamiast zarobku przyjdzie dopłacić kilka dolarów…” No i masz pisarzu „niosący oświaty kaganek”… bij siwą głową w ojczystą strzechę…

Znudzona kelnerka sprząta talerze po sandwiczach i kubki po kawie, pobrzękuje kluczami na znak, że zamyka lokal.

Pan Melchior zerka na zegarek, podnosi się ciężko. „Czas przespać się nieco. Skoro świt muszę zdążyć na autobus do Hamiltonu”.

***

Wańkowicz jeździł przed wojną po naszych ziemiach kresowych, to, co zobaczył, opisał w cyklu Ziarna po Polsce.

Bystry obserwator i dociekliwy reporter, odwiedzał dwory i zaścianki, kolonie wojskowych osadników, ukraińskie i białoruskie wsie. Chwalił osiągnięcia na tych terenach, doszczętnie zdewastowanych przez obce armie.

Ale i szedł dołem spraw ciemnych, kłopolitwych, haniebnych, odsłaniając błędy rządowej administracji, uchybienia starostów i wojewodów.

Po wojnie, jak dawniej kiedy jeździł po Polsce B. szukając okruchów polskiego losu, po bezdrożach, „gdzie kałamaszka nie przejedzie”, umyślił zbierać polskie ziarna po kanadyjskich preriach, lasach i głuszach. Na szlakach rzek i jezior, noszących imiona sławnych podróżników, po wielkich miastach, gdzie odnajduje się swojskie nazwiska, po pustkowiach zupełnych, gdzie spośród drzew wybłyśnie nagle wieża polskiego kościółka.

Z krzyżujących się tras samolotowych, samochodowych, z tysiąca spotkań, rozmów, wywiadów, kontaktów z ludźmi wielu narodowości, odwiedzin traperów, drwali, rybaków, parków narodowych, rezerwatów Indian, z wielu lektur podpartych encyklopediami, statystykami, górą „fiszek” na temat rolnictwa, geografii, botaniki i Bóg wie czego jeszcze – powstała opowieść o Kanadzie pionierskiego trudu, Tworzywo, w wydaniu angielskim Three Generations. Polscy emigranci, ludzie z trzech zaborów, przyjeżdżali od połowy XIX wieku osiedlać się na preriach, karczować lasy, budować drogi i koleje, wydobywać po kopalniach bogactwa tej ziemi.

Jechali znad Seretu, Horynia i Zbrucza. W galicyjskich miasteczkach i wioskach powtarzają sobie ludzie o dalekiej Kanadzie, gdzie dostaje się ziemię za darmo, gdzie żyje się lepiej, gdzie dorobić się dziw jak łatwo.

Toteż młodzi, którym nie spieszno do „cukania” feldfebli w cesarskim wojsku, ojcowie, którym bieda dojadła do żywego, wyprzedają się, oddają za bezcen ostatnią morgę, wiążą toboły – kto koleją, własnym przemysłem, kto pospołu z sąsiadami całą karawaną, dociera do portów Hamburga, Bremy, Cuxhafen.

Płyną tygodniami w ciemnych, cuchnących lukach żaglowców, lądują w Quebeku i Montrealu, po długiej podróży koleją oszołomieni, wystraszeni, nic nie rozumiejący, wysiadają na jakiejś odludnej stacyjce, gdzie czekają pierwsze doświadczenia na kanadyjskiej ziemi.

Ciężkie przeżycia gotował los polskim osadnikom budującym ten kraj. Przetrwali najgorsze lata, zapuścili mocne korzenie w tutejszą glebę. Nadszedł czas na ściąganie do kupy, budowanie zwartej społeczności; wyciszały się dawne urazy i niechęci, budziła się narodowa świadomość.

Świetnie napisana książka, najlepsza książka polskiego autora o emigracji zarobkowej, kończy się dramatycznym akcentem na polsko-ukraińskim weselu. Radiowy komunikat mówi o napadzie hitlerowskich Niemiec na Polskę. Orkiestra gra hymny polski i kanadyjski. Śpiewają wszyscy biało-czerwone słowa. Zaczyna się Druga Wojna Światowa.

***

Aż do powrotu do kraju (1958) pisarz mieszkał w Stanach. Podróżował jednak całymi miesiącami po Kanadzie, wielokrotnie zjawiał się w Toronto.

Spotykało się go na towarzyskich przyjęciach, gdzie otoczony gronem słuchaczy brylował w rozmowach, w błyskotliwych wypowiedziach pełnych erudycji, intelektualnej lekkości, humoru opartego na ciętej poincie, swoistych składnikach jego pisarstwa, które jeszcze przed wojną zdobyło całe rzesze oddanych czytelników.

Bywał i u nas, w pierwszym torontońskim mieszkaniu na Pine Crest Road. Jeden z takich wieczorów nazywał się potem w rodzinnej kronice „Wieczorem Herminii Naglerowej”.

Zagłębieni w mocno już steranych, lubo wygodnych fotelach pan Melchior i Stach Zybała, owego czasu redaktor „Głosu Polskiego”, ze szklankami whiskacza zacnego w dłoniach, otoczeni kłębami dymu, opowiadali sobie kawały z kręgu Bacchusa i Wenery, z frywolnymi słowami, jakich pensjonarkom i (hm… hm…) młodym mężateczkom słuchać się nie godzi.

Zaintrygowana wybuchami śmiechu Jadwiga – onaże wówczas młoda mężateczka – zajęta przygotowaniem w kuchni michy kanapek – zaglądała niekiedy do pokoju, wszystkie jednak interpelacje zbywano jowialnym zapewnieniem, że „nic ciekawego” (ba, jeszcze jak ciekawego!). Bo niby kogóż interesować mogą takie nieważne detale, jak powojenna Italia, włoskie signoriny, polskie „pestki”, wojskowe perypetie pani… Herminii.

Dość energicznie zbierano wówczas w Kanadzie przedpłaty na Ziele na kraterze. Nie znaliśmy jeszcze pełnego tekstu, książka ukazała się wiele miesięcy później. Czytaliśmy natomiast sporo fragmentów drukowanych w londyńskiej prasie literackiej pod tytułem Dzieje domeczku.

Któregoś wieczora pan Melchior opowiadał o swym bracie Witoldzie. Jak objął rodzinny majątek w Kałużycach w Mińszczyźnie. Jak gospodarował na ojcowiźnie, jak wierny tradycjom kresowych Mohortów trwał czołem do nadciągającej od Wschodu burzy. Wzorem tamtejszej szlachty, która robiła to od wieków, obsiewał pola, z których nie zebrał żniwa, po czym wracał do szeregów. Nie udało się utrzymać tamtej ziemi. Po Ryskim Traktacie Kałużyce i cała Mińszczyzna zostały po tamtej stronie granicy. Kresowy ziemianin otrzymał od młodziutkiego polskiego państwa skromną rekompensatę. Oddano mu w dzierżawę państwową domenę w Jerce, w kościańskim powiecie. W ekonomskim domku na skrzyżowaniu szos schroniły się rodziny braci Wańkowiczów, w ciężkich zrazu warunkach rozpoczynających życie w wolnej ojczyźnie.

Ileż to razy – i wtedy, i później – rozmawialiśmy z panem Melchiorem o tamtych stronach, o ludziach, o Kościanie… Bywał tam, a jakże, jeździło się kolejką albo „kałamaszką”. Do doktora, na zakupy, na szkolne „wywiadówki”.

W połowie lat trzydziestych bobrowano dużo po tamtej okolicy. Ze świetnej trójkolorowej mapy, polskiej „setki”, wyłaniały się szlaki harcerskich wycieczek. Chwiały się tornistry na plecach piechurów, brnęło się po piachach polnych dróg. Rowerowe ścieżki prowadziły ku coraz wyraźniejszej, coraz bliższej sylwecie lubińskiego klasztoru.

Ekonomski domek… Jerka… Mój Boże… Łączy mnie z tamtym miejscem i tamtym czasem pewien radosny fragment. Także mojej młodości… […]

***

„Puławska 10”? upewniamy się raz jeszcze, telefonicznie. „Tak jest. Możecie zaraz przyjechać? Świetnie. Czekam” – odzywa się w słuchawce znajomy głos pana Mela.

Zaraz za wylotem Rakowieckiej ogromna kamienica-landara, nadpalona w czasie powstania. Najpierw wyremontowano parter, potem odbudowano piętra… na piątym piętrze mieszkanie nr 35. Melchior i Zofia Wańkowiczowie.

Winda nieczynna. Pniemy się w górę po zabłoconych schodach. Z mieszkań snują się kartoflano-kapuściane zapachy, słychać głosy rajcujących sąsiadek, krzyki bawiących się dzieci.

Otwiera uśmiechnięty pisarz, zaprasza gestem do środka. Piękny salonik, obrazy, dywan, fotele, kanapa, tu i tam stoliczek, sekretera, stylowe mebelki „z epoki”. Gabinet. Biurko, półki pełne książek, aż do sufitu, fotografie, portrety wszystkich członków rodziny, mnóstwo pamiątek i dziwności przywiezionych z wędrówek po świecie.

Z okien mieszkania widok na pętlę tramwajową, kino „Moskwa”, odcinek ulicy Puławskiej, dachy Mokotowa, ryglującą horyzonty wstęgę Wisły. Tęsknota za Polską, za ludzką przyjaźnią, za tym co było, a nie wróci. Obawa przed umieraniem na obcej ziemi, przywiodła tę parę starych ludzi do bytowania w codziennym prymitywie, gdzie każda drobinka życia staje się problemem, ale… wśród swoich, pod warszawskim niebem.

Przez silne zeissowskie szkła widać białe trójkąty żagli, widać jak w ostrym skręcie łódź kładzie się na burcie…

Wisła. Ta sama rzeka, która w czasach zdobywczej, junackiej młodości niosła na swej fali „piosnkę o Belinie”, ta sama niepodległa rzeka niepodległych ludzi. Skąd sławna „Kuwaka” ruszyła na spływy rzekami i jeziorami całej Polski, gdzie na przystaniach rozlegał się śmiech Krystyny i Marty.

– A gdzie to pani Zofia?

– W Stanach. U Marty i wnuczek.

– Rozpuszcza pannice. Jak to babcia…

Zakrzątnął się żwawo. Zrobił kawę, wyciągnął jakieś ciasto, niesie z kredensu butelczynę. Przyglądam się nieufnie, jako że to nigdy nie wiadomo.

Wzorem kresowych bałagułów, pana Melchiora zawsze trzymają się psikusy i jak twierdzi towarzyszka życia, onże „Królik”, „dla kawału własną żonę byś sprzedał”.

Butelka jak butelka. Nalewka jak nalewka. Ale… A nuż to sławne Tres Divinis? Przygarść dwudziestu siedmiu ziół zalanych spirytusem? Kieliszek tej nastojki do wyborowej wlales, a na to miejsce do ekstraktu dolewałeś kieliszek spirytusu i tak mialeś co popijać po sam kres życia (Tędy i owędy).

Łykało się oną wódkę pono gładko, goście chwalili, jowialny gospodarz dolewał, skutki były straszne. Ofiarami Tres Divinis bywali w domeczku na Żoliborzu Antoni Bogusławski, Arnold Szyfman, Witold Hulewicz, Ksawery Pruszyński, powracający z Ameryki pisarze sowieccy Ilf i Pietrow, którym podsunięto sprytnie zdradliwy trunek jako… koktail. Zalani w pestkę rozrabiali na przyjęciu w rosyjskiej ambasadzie, zanim dyskretnie wyprowadzono ich z salonu. Podsłuchał pono ktoś, jak pewien radca szepnął ambasadorowi: „Ot i pasztet, wykończyli się u Wańkowicza”.

Przy kawie i wcale grzecznej wiśniówce nawiązuje się ożywiona rozmowa. Pisarz pyta o znajomych w Toronto, Ottawie i Montrealu, o emigracyjną prasę, mówi o Nowym Jorku, Londynie, Paryżu, o własnej pracy, o książkach, nieznacznie rozmowa przesuwa się ku realiom krajowej egzystencji.

– Jak się pan czuje w Polsce, po powrocie z emigracji?

Długie milczenie. Wreszcie pisarz zaczyna mówić: „Moi drodzy, przyjechaliście z Zachodu i innego świata. Poznałem go dobrze, jakżeby, po tylu latach… Odpowiem wam szczerze, jak przyjaciołom, niewielu ich miałem na emigracji. Jestem w kraju dopiero od dwu lat, żyje się intensywnie, dzieją się rzeczy wspaniałe. Odbudowa kraju, pęd młodzieży do nauki, budowa przemysłu, zagospodarowanie ziem zachodnich, awans społeczny milionów chłopów i robotników, wzrost oświaty, czytelnictwo, powstają wybitne dzieła kultury, choć to nie jest zasługa ustroju, lecz twórców.

Równocześnie dzieją się rzeczy złe, groźne dla naszego narodowego bytu. W PRL-u rządzi nie parlament czy rząd. Rządzi partia, jej Biuro Polityczne i Komitet Centralny. Czyli Kreml. Jest ustrój totalitarny, porządkujący i kontrolujący całe życie społeczne, gwałcący wszystkie podstawowe prawa człowieka. Odebrano prawo do wolności słowa, myśli i opinii, prasy, informacji, wolności religijnej. Narzucono społeczeństwu niechcianą orientację marksistowską, ateistyczną. Ideologię tę wsącza się w umysły młodzieży przez wszelkiego rodzaju indoktrynację, szkołę, prasę, telewizję, rządowe jedynie tolerowane organizacje. Znacie 1984 Orwella. Krok za krokiem idziemy ku takiej przyszłości. Chcą nas zniszczyć, unicestwić, wymazać z naszej pamięci własne dzieje, w końcu zabić i strawić. Myślicie zapewne, jeśli jest tak źle, po co on do tej Polski wracał?”

Pan Melchior zapatrzył się w róg serwety. Mijają długie sekundy. „Widzicie moi drodzy – mówi z widocznym wysiłkiem, z przymusem – powiedział ktoś, że istnienia ludzkie – to jakby mijające się pociągi. Krzyżują się, przeskakują z torów na tory, pędzą po różnych orbitach. Wreszcie ostatni peron, ostatni pociąg. Może to lux-torpeda, może odrapane lory o przegniłych dnach. Nieważne… Gdzieś niedaleko gwiżdżą lokomotywy. To nowe pociągi czekają, aż uniesie się ramię semafora na znak, że droga wolna. Długi, przenikliwy gwizd. Milczący, mroczny pociąg wysuwa się z omglonego peronu, by zaraz schować się w czarnym jak kir tunelu. Nie rozbłyśnie w nim gdzieś daleko wyjście – jasna słoneczna smuga. To tunel, skąd żaden pociąg nie wraca… Otóż postanowiłem – zanim przyjdzie czas na mój ostatni pociąg – jeszcze coś napisać, coś stworzyć, daj Boże o jakiejś wartości. Dla Polski, dla Polaków… Tam, gdzie mieszkacie, skąd przyjeżdżacie, Bóg mi świadkiem, nie dano mi szansy. Nie było końca napadom, pomówieniom, złej kundlowskiej radości, kiedy nie mieliśmy co jeść… Zamykano przede mną drzwi redakcji, łamy pism, ignorowano mą twórczość, całymi miesiącami nie było recenzji z mych książek, próbowałem się bronić. Na zarzuty „ten zawsze potrafi się urządzić”, „jak kot spadnie na cztery łapy”, „nigdy nie brak mu jaj” – opublikowałem swe zdjęcie z kurzej farmy zięcia, z koszykiem jaj w ręku. Podpis głosił „Wańkowicz zawsze ma jaja”. Ale żarty na bok, bolesne żarty… Nie miałem już sił, nie mogłem żyć w takiej atmosferze, bez czytelnika, krytyka, odrobiny ludzkiej życzliwości. Z minowych pól emigracji wróciłem do kraju. No cóż, czas pokaże. Może jednak odjadę z tego ostatniego peronu, tym ostatnim pociągiem w niebyt – z bagażem, który coś znaczy”.

***

Minowe pola emigracji… Ktokolwiek atakował kardynalne wady narodowe, wypominał snobizm, zakłamanie, pretensje ćwierćinteligentów, przypisywanie się do nie swoich zasług, ktokolwiek narażał się zwartym środowiskom Termopilskich, Papkinów, różnych „kulturalnych” Ćwierciakiewiczowych, rozrzuconych po całej Wyspie i emigracji – ten był wrogiem numer 1, którego należało zniszczyć. Oto list Melchiora Wańkowicza do Jadwigi Jurkszus-Tomaszewskiej:

Droga Pani
Przeczytałem Pani recenzję w „Dzienniku dla wszystkich” i z głębi serca dziękuję. W wyniku tak dużego wysiłku (chodzi o „Ziele na kraterze”) ma się milczenie w „Wiadomościach”, „Orle Białym”, „Życiu”, a w „Kulturze” ukazuje się poklepująca po ramieniu recenzja JEDNOSTRONICOWA p. Sołowija, w której przez cały czas mówi się nie o książce, ale co on, Sołowij, myśli o Kanadzie, aby na zakończenie powiedzieć, ze ponieważ nie ma kwalifikacji do sadów literackich, więc osadza książkę jako źle napisaną.

Pełen oburzenia list Jadwigi Jurkszus ukazał się w „Kulturze”. Wprawdzie zaakcentował, że nie wszyscy oceniają książkę tak jak p. Sołowij, ale niechętnego, nawet wrogiego nastawienia wielu osób do Melchiora Wańkowicza w niczym nie zmienił. Tyle że wdzięczny autor ofiarował recenzentce egzemplarz Ziela na kraterze z dowcipną dedykacją:

Obroniłaś Cara Mia
od Jastrzębia-Sołowija
węsząc znowu cios zdradziecki
od razu chwytam się kiecki

Oto wyjątki z listu pisarza do tej samej autorki, listu jakże znamiennego dla naszej emigracyjnej rzeczywistości:

Szanowna i Droga Pani
(…) Sprawę zgodnego przemilczenia moich książek, które ukazały się w zeszłym roku, dokładam do schlastania przez „Dziennik Polski” i „Orla” mego „Ziela na kraterze”.
Nie jest wykluczone, ze wszystkie te książki mi się nie udały. Ale Kuncewiczowa, która tu przyjechała, mówi, ze o „Zmowie nieobecnych” miała 44 recenzje obcych i 2 polskie. Można by sądzić, ze prasa w ogóle nie umieszcza recenzji. To już byłoby rewelacyjne, skoro Pani słusznie zauważyła, że rolę literatury dyskutuje się kilometrami. Ale i to wyjaśnienie nie jest słuszne. Niech Pani na przykład przeczyta w „Kulturze” bodaj pięcio- czy sześciostronicową recenzję o „śladzie bosej stopy” Zajączkowskiego jako o „ambitnym zamiarze”. Ta sama książka miała dobrą recenzję w „Wiadomościach”. Jest więc miejsce na recenzje.
Jeszcze inny sprawdzian. Przyznano na emigracji 43 nagrody literackie. Na tej liście nie ma ani Kossak, ani Kuncewiczowej, jeśli już mówić o wspomnianych pisarkach, ani mnie. Trudno mi się zgodzić, ze choćby ta trójka jest niżej niz 43 pisarzy na emigracji (…) Grydzewski oświadczył, że nie ma kto pisać recenzji, że umieści, jeśli ktoś nadeśle – zwróciłem się do Was, jako do kanadyjskiego środowiska z prośbą o recenzję. Przecież Sołowij otrzymał od Giedroycia mandat napisania o książce jako „kanadyjczyk”.
Do Kanady przyjechałem, aby zebrać materiały do „Trzeciego Tomu”. Jego akcja odbywa się w Albercie, wygłaszałem odczyty, by dotrzeć do Edmonton, bo nie stać mnie było na pokrycie drogi. Otóż Edmonton odmówił mi urządzenia odczytu.
Jak mi pokazywano list konfidencjonalny, powołano się na „Kulturę”, że nie jestem dobrym pisarzem. Zjawił się ktoś, kto chciał dotrzeć do ich obiezy, ale Edmontonowi nie wystarczy, ze średniej klasy reportażysta poświęci im czas. W rezultacie – nie mogłem pojechać. Nie szło już o koszt, ale nie sposób zebrać materiały w atmosferze uderzającej niechęcią. I zupełnie nie wiem, co dalej robić. (…)
Jak Pani rozumie to wszystko? Jeszcze raz dziękuję – bardzo

M. Wańkowicz

 

***

Po śmierci Janty i Wańkowicza, w tym samym roku 1974, na emigracji ukazało się kilka artykułów zdecydowanie niechętnych Wańkowiczowi.

Szczególnym nagromadzeniem złości wyróżniały się szkice Tadeusza Katelbacha w „Kulturze” oraz W. A. Zbyszewskiego w „Wiadomościach”. (nr 44/1493)

Pan W. A. Zbyszewski uważa na przykład, że z całego przebogatego dorobku Wańkowicza największym arcydziełem są… Szczeniece lata. Innych książek nie czytał, nie zna, w ogóle to nuda i rzecz nie do dyskusji (?!). Autor ten to „minor writer” swego pokolenia, który nowych oryginalnych czy ciekawych myśli nie miał…

Oboje z żoną napisaliśmy w tej sprawie listy do redakcji „Wiadomości” (niestety, już nie Grydzewskiego, a pani S. Kossowskiej). Listy nie zostały zamieszczone, „bo nie może być dwugłosu małżeństwa w tej samej sprawie”. Druga zasada „Wiadomości”, licząca ponad pięćdziesiąt lat: „nie atakuje się personalnie współpracowników” (ejże?, a p. Zbyszewski jest wyjątkiem? ma specjalne przywileje?).

Natomiast jeszcze jeden mój list na temat Wańkowicza „właśnie poszedł do składania”. Oto w wyjątkach ten właśnie list w złagodzonej formie (czyli ocenzurowany), Wankowicz, Janta i Zbyszewski (Wiad. 1975, nr 2/1502):

(…) Zbyszewski znał Wańkowicza mało, jak sam przyznaje, twórczości jego poza „Szczenięcymi latami” nie uznawał, jako człowieka nie lubił. Dlaczego napisał o wielkim pisarzu źle, nieprzychylnie, złośliwie? Dla samej przyjemności kąsania? (…) „Potrafił się zawsze urządzić”. A choćby nawet. U nas jak pisarz nie zdycha z głodu, nie odwożą go na cmentarz ze składek dobroczynności publicznej, to już zaraz oportunista, karierowicz, lepiej od takiego z daleka?
W rozmaitych sytuacjach, a było ich sporo (miałem zaszczyt znać pana Melchiora znacznie lepiej od p. Zbyszewskiego): Wańkowicz nie miał zawsze jakby udanej słodyczy, nie nadużywał zdrobnień, nie mrużył niewielkich oczek, nie robił wrażenia fałszywego, jak chce W. A. Zbyszewski. To był szczery, fantastycznie dowcipny człowiek, czarujący CAUSEUR i RACONTEUR, błyskotliwy umysł, nadzwyczajnie chłonny, komunikatywny, rasowy, kulturalny starszy pan, wywierający urok na cale otoczenie. Pozostanie na zawsze w literaturze jako twórca tak zwanego WIELKIEGO REPORTAŻU. Obok Pruszyńskiego i Janty. „Nie pisze o biednym Jancie, bo tutaj z Melchiorem nie ma naprawdę żadnego porównania.”
Pewnie, że nie ma. To zupełnie inny sposób pisania, chociaż gatunek literacki podobny.

Na emigracji w czasie powojennym przyznano około setki nagród literackich. Zupełne pominięcie autora Ziela na kraterze i Tworzywa, przy równoczesnym nagradzaniu wielu miernot, jest nie tylko wstydliwą kartą z dziejów polskiego kundlizmu, to zwykły skandal.

Dla nas jest jeszcze jeden smutny aspekt tej sprawy. „Wiadomości” – jak dotąd – w artykułach o zmarłych pisarzach starały się przybliżyć czytelnikom ich sylwetki. Jako ludzi i twórców. Wańkowicz i Janta, którzy odeszli w tym samym czasie, byli pisarzami o ustalonej randze. Należałoby się im poważniejsze, bardziej odpowiedzialnym piórem omówienie ich twórczości. Majestatowi śmierci, wysiłkowi twórczemu, niezwykłemu życiu należy się szacunek. Tak było, gdy redaktorem był Mieczysław Grydzewski.

„Biedny Janta”? Bogatym swym dorobkiem pisarskim, imponującymi osiągnięciami na polu kultury, nieodżałowanej pamięci Aleksander Janta mógłby obdzielić pół tuzina innych pisarzy.

Melchior Wańkowicz od czasu powrotu do kraju wydał szereg książek, pół Polski tłoczyło się na jego salach odczytowych, dziesiątki pisarzy i krytyków dyskutowało o jego twórczości.

W. A. Zbyszewski napisał wiele esejów imponujących erudycją, w tym jednak rzecz, że tę erudycję ciągle kwestionowano. W. A. Zbyszewski nie uznawał słowników, encyklopedii, informatorów, pisał wyłącznie „z głowy”. Stąd ciągłe listy do redakcji czasem rozweselonych, czasem dotkniętych do żywego czytelników.

Melchior Wańkowicz od dawna ma mocne, trwałe miejsce w literaturze. Natomiast W. A. Zbyszewski?

Czy przetrwa w świadomości potomnych choćby w marginaliach, choćby w przyczynku u dołu którejś stronicy? Ja nie wiem…