Hinde Ester Kreitman: Taniec demonów – U dziadka w Biłgoraju

Spis treści numeru 3/2003

Taniec demonów – U dziadka w Biłgoraj1

 

U dziadka w Biłgoraju

 

(…) Babcia była nieustannie zajęta swoimi przetworami, sokami, wekami i powidłami. Całymi dniami paliła w piecu, ogień nie gasł w kuchni nawet na minutę.

W domu niczego nie brakowało, lecz nie wolno było niczego ruszyć. Wszystko trzymane było na zimę: czereśnie, agrest, maliny, jagody. Również śliwek i borówek nie można było jeść latem. Jakby każdy owoc rósł na cześć zimy, a ludzie nie mieli prawa latem łasować. Wydaje się, że babcia jest całkiem dobra, przynosi wszystko, co najlepsze: rybę, mięso, zupę – a jakże! Oczywiście, ależ oczywiście, z największą przyjemnością! Jest bardzo szczęśliwa, że jedzą. Jeśli nie – czyniła z tego dramat. Byle tylko nie łasować! Nie to, co chcesz, co lubisz bardziej niż inne potrawy, które daje ci ze szczerego serca. Jeśli weźmiesz agrest, nie jesteś człowiekiem, jesteś łasuchem, źle wychowanym nicponiem, czym wtedy nie jesteś… A gdy ci mało? Każdego ranka, idąc przed drugim śniadaniem do bóżnicy na modlitwę, zabiera ze sobą cały pęk kluczy. Tak więc, choćbyś miała zemdleć, nie możesz niczego ruszyć. Twoje szczęście, że tak postępuje, bo kiedyś przyłapała służącą na złym uczynku… Dlatego musisz pościć, czekać, aż wróci. To prawda, że potem daje ci królewskie śniadanie, śmietanę z jagodami, gotowane grzyby, świeże bułeczki z masłem i serem oraz wspaniale pachnącą kawę, ale samej nie wolno ci nic ruszać. (…)

 

Dwojra przygotowuje się do zamążpójścia

Pewnego dnia reb Zelman obwieścił rodzicom Dwojry, że znalazł dla niej narzeczonego. Był nim mieszkający w Antwerpii pobożny młodzieniec imieniem Berysz, z zawodu szlifierz diamentów. Gdy rabin Abram Ber i jego żona Rejzele zaakceptowali kandydata, zgodę wyraziła również sama Dwojra, widząc w tym szansę na uwolnienie się od rodziców.

Dwa dni później przyszła okrągła kobieta, niska, ubrana w czarny sukienny żakiet, obszyty licznymi jedwabnymi tasiemkami. Na głowie miała czarny tiulowy szal w szerokim, arystokratycznym rozmiarze. Razem z nią zjawiła się inna, wysoka, o czerwonej twarzy, również w sukiennym żakiecie, lecz z mniejszą ilością tasiemek i węższym szalem. Obok nich dreptała mała, chuda kobiecinka, także w czarnym żakiecie, lecz już zupełnie pozbawionym tasiemek, z wąziuteńkim szaliczkiem na głowie i z jeszcze cieńszym noskiem, z drobną, zapadniętą buzią, parą wodnistych, maleńkich oczek i jeszcze mniejszymi, ściągniętymi usteczkami. Tak oto przybyły – aby obejrzeć Dwojrę – przyszła świekra, jej siostra i szwagierka.

W domu było starannie wysprzątane. Rejzele włożyła czarna suknię. Skóra na jej policzkach zaróżowiła się. Dwojra „kwitła”. Jasny blask lampy jakby po to na nią padał, żeby podkreślić jej urok jako narzeczonej.

Matce narzeczonego z trudem udało się wdrapać na krzesło, które było dla niej za wysokie – wydawało się, że została do niego przygwożdżona w pochylonej pozie. Dzięki temu pod stołem zostało wystarczająco dużo miejsca dla długich nóg wysokiej siostry. Szwagierce natomiast nóżki zwisały jak dziecku.

Dwojra dostrzegła to wszystko i roześmiała się w głos. Trzy kobiety popatrzyły po sobie zdziwione i pewnie doszłoby do zerwania zaręczyn, gdyby nie to, że potem Dwojra odpowiadała im na wszystkie pytania rzeczowo, taktownie i skromnie, a Rejzele wyjaśniła, że dzisiaj rano przydarzył się im komiczny incydent, którego córka nie może w żaden sposób zapomnieć i który wciąż wywołuje u niej ataki śmiechu.

Dwojra zrobiła dobre wrażenie. Kilka dni później odbyły się zaręczyny.

Ojciec narzeczonego, wysoki Żyd o płomiennej brodzie, tłustawym ciele i błyszczącym obliczu (prawie nie było widać oczu), wprost rozpływał się w zachwytach nad Dwojrą. Nie odrywał od niej wzroku, podobnie jak matka narzeczonego, która za nic w świecie nie mogła porządnie usadowić się na stołku. Gdy założono Dwojrze na szyję długi, pleciony łańcuch, dotyk zimnego złota i myśl, że można by nim przywiązać największego psa, wywołały w niej dreszcz. Nie słuchała ani rozmów przy stole, ani życzeń. Myślała tylko o jednym: zemści się na rodzicach, na Szymonie, na sobie samej. Wiedząc, że Szymon nawet o niej nie myśli, cieszyła się, że zrobi mu taki kawał.

Lecz gdy rzucono talerzem o ziemię i zaczęto wołać: „Mazl-tow!” – „Na szczęście!”, ogarnęło ją takie straszne przygnębienie, że dostrzegli to goście obecni na uroczystości. Zaczęto wypytywać, co jej jest, czy, broń Boże, nie czuje się źle, może zrobiło się jej niedobrze? Nie ma się czego wstydzić. Zapewniła ich, że nic jej nie dolega, jedynie bladość na twarzy i wyraz oczu mówiły, że jednak coś się z nią dzieje.

W końcu goście rozeszli się. (…) Pogaszono lampy.

Dwojra leży w łóżku i wpatruje się w ciemność. Umysł nie pracuje. Dziewczyna nie myśli. Niczego nie rozważa. Niczego nie czuje. Nie cieszy się. Niczego nie pragnie. Właściwie nie wie, co się z nią stało dzisiaj wieczorem. Zegar wybija już piątą. W pokoju wszystko robi się coraz mniejsze, mniejsze, aż niczego już nie widzi. Zasnęła. (…)

Tysiące razy mówiła sobie, że ostatecznie można zerwać zaręczyny. Przecież nie musi się poddawać. I tysięczny raz powtarzała sobie, że jeśli chcą się od niej uwolnić, nie powinna tu dłużej przebywać. I postanowiła, sobie samej na przekór, nie nalegać na zerwanie zaręczyn. A może nadarzy się jakaś okazja i będzie mogła się sama utrzymać – ale jak? Za co? Co ona potrafi? Czego ją nauczono? – milczała zawzięcie, z goryczą i uporem. (…)

 

przełożyła z jidysz Magdalena Ruta


1 Fragmenty powieści. Podstawa przekładu – E. Kreitman: Der szejdim-tanc. Warszawa 1936, s. 106-109 oraz 201-221. Śródtytuły pochodzą od tłumaczki.

 

Więcej w papierowym wydaniu „Akcentu”.