Andrzej Jóźwiak. Rondo

Spis treści numeru 3/2006

Rondo

 

To, czym się jest zgodnie z doświadczeniem introspekcji
i czym człowiek zdaje się być sub specie aeternitatis,
można wyrazić tylko przez mit.

Carl Gustav Jung

0. Dom

Dom znajdował się w ogrodzie i był nieco przyciężki. Rozłożył się, podparty z jednej strony stertą desek, wśród krzewów bzu i drzew owocowych, jakąś nieforemną szarą bryłą, która zdawała się za obowiązujące mieć wyłącznie prawa statyki i – jakby gdzieś obok zmieniających się mód, a może im na przekór – dostarczał mieszkańcom tego, co uważali za najważniejsze, czyli wygody przytulnego miejsca, w którym nie dba się o przesadny ład, a komfort utożsamia z tym szczególnym rodzajem nonszalancji, polegającym na niezawracaniu sobie głowy układaniem czegokolwiek w logicznym czy przewidywalnym porządku i pozwalaniu rzeczom na autonomiczne i naturalne znajdowanie miejsc spoczynku. Wysoka, nie znająca kosiarki, trawa w ogrodzie tłumiła kroki mieszkańców, łaskocząc ich łydki, gdy szli, by usiąść przy okrągłym stole, na nim zaś zawsze spoczywała misa – w zależności od pory roku – to z truskawkami, to z czereśniami, to ze śliwkami, to wreszcie z porzeczkami lub strąkami świeżego zielonego groszku. Z uliczki – pełnej zagłębień, w których w czasie deszczu zbierała się woda – wchodziło się tam pokonując oporną z natury furtkę, ta bowiem – wiecznie zacięta – wymagała nie lada pomysłowości od gościa, który spróbowałby nieopatrznie sforsować ją w konwencjonalny sposób. Nieobliczalny ten twór ludzkiego geniuszu należało bowiem najpierw przyciągnąć do siebie, by potem – co wymaga szczególnego podkreślenia – w odpowiednim momencie pchnąć lekko do wewnątrz. Co ciekawe – dom nie miał jakiegoś szczególnego zapachu – ot, gdy gotowano w kuchni grochówkę, pachniało grochówką, a gdy żur – po prostu żurem. Nie rozbrzmiewał też dom jakimiś szczególnie charakterystycznymi dźwiękami, słychać tam było wieczorami kocie pomiaukiwanie, muzykę dobywającą się z urządzeń odtwarzających płyty czy gwar rozmów, toczonych przyciszonym głosem przez domowników.

Był to więc dom zwyczajny i jeśli występuje w tej opowieści, a nawet – co trudno przeoczyć – otwiera ją swą przysadzistą bryłą – to z jednego tylko powodu: w domu tym, jak podejrzewał pan Boski, znajdowało się PRZEJŚCIE.

I. Rozbłyski

Na placu Róż stał kiosk z gazetami. Rozpierał się też bank, przycupnęło kino – rzadko odwiedzane z powodu bezprzytomnej rozbudowy multipleksów – tłoczyło się kilka sklepików spożywczych, jedna drogeria i salon Vero Mody. Na placu Róż spacerowało się powoli i statecznie, niespiesznie oglądając nudne wystawy i pozdrawiając znajomych. Na placu Róż czas płynął powoli.

Placem Róż spacerował pan Derkacz. Niespiesznie oglądał nudne wystawy i ćmił papierosa marki West. Papieros był z tych lekkich, a więc zdecydowanie bardziej szkodził, choć pan Derkacz o tym nie wiedział. Sądził wręcz, że oszczędza swe zdrowie, paląc ten właśnie rodzaj papierosów, choć lekkość ich powodowała, że nigdy nie czuł się dość napalony. Producenci, dążąc za wszelką cenę do obniżenia poziomu nikotyny i substancji smolistych w papierosach lekkich, wprowadzali w ich skład nowe substancje chemiczne, równie nieobojętne dla zdrowia. Pan Derkacz o tym wszystkim nie wiedział. Wiedział natomiast, że wesela mają wielkie znaczenie dla pobierających się par. Uśmiechał się, oglądając oczami wyobraźni młode pary otoczone rodziną i znajomymi, pełnymi dobrych uczuć i dobrych chęci. Owo skumulowane dobro, zdaniem pana Derkacza, otaczało młodą parę, ta zaś – inhalując się owym dobrem – nabierała sił do długiego i pełnego zasadzek wspólnego życia.

W przyczyny, dla których potrzeba im było – prócz głębokiej zapewne i prawdziwej wzajemnej miłości – aż tyle aż tak skumulowanego dobra, pan Derkacz nie wnikał.

Papieros przestał smakować panu Derkaczowi, włożył go więc do specjalnego pojemnika na pety umieszczonego u obrzeża kosza na śmieci i tam, dla pewności, dokładnie zgasił. Pan Derkacz był porządnym obywatelem tego niewielkiego miasta.

Pani Nathalie wyglądała przez okno. Po dachu naprzeciwko przechadzał się jej rudy kot. Pani Nathalie nie pozwalała kotu spacerować po dachach, jednak tym razem rudzielec uśpił czujność właścicielki, która – pełna niepokoju – obserwowała, jak zwierzę obwąchuje wszystkie nowe ekscytujące zakamarki krytego czerwoną dachówką dachu. Niepokój pani Nathalie był tym większy, że kot złapał właśnie jakąś paskudną infekcję i chodzenie po dachach było dla niego tym mniej wskazane…

Zaś pani Esmeralda traktowała pana Boskiego coraz mniej poważnie, uważając go, może podświadomie, za kogoś w rodzaju epuzera, w dodatku niezbyt chcianego, niezbyt potrzebnego i niezbyt na miejscu. Pan Boski, jakkolwiek coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę ze swojej oczywiście dwuznacznej i niezbyt wygodnej sytuacji, z uporem maniaka wizytował panią Esmeraldę, by łudzić się pozorami rewerencji, a także cieszyć kawą i ciasteczkami oraz atmosferą wspaniałego domostwa. Pan Boski zabrnął już bowiem zbyt głęboko w fikcję, której był jedynym autorem i aktorem, by teraz pod zdaniem uznanym za ostatnie napisać zamaszyste finis i przestać bywać w domu pani Esmeraldy.

– No co ty… – słyszał niezmiennie, gdy próbował dać nieśmiało wyraz swoim bolesnym wątpliwościom. Słyszał to do czasu.

– No co ty – słyszał, gdy sugerował pani Esmeraldzie, że trochę ją drażni. Słyszał to do czasu.

– No co ty – usłyszał od krótkotrwałej przyjaciółki pani Esmeraldy, gdy wyraził przed nią wątpliwość, czy pani Esmeralda pragnie go widywać. Usłyszał to tylko raz. Potem przyjaciółka pani Esmeraldy gdzieś się zapodziała.

– Pozdrów ją bardzo serdecznie ode mnie – poprosił przyjaciółkę pani Esmeraldy, wtedy jeszcze wierząc w szczerość owego no-co-ty.

– No co ty – słyszał więc niezmiennie – choć tylko do czasu – aż sam zaczął rozpoznawać w tych trzech słowach coraz wyraźniejszą kurtuazję i coraz boleśniejszy dlań brak przekonania.

Nawet mała córeczka pani Esmeraldy z ową dziecięcą bezpośredniością dawała już odczuć panu Boskiemu jego całkowitą nieprzystawalność do mamusi.

– Żebyś się tylko nie zakochał… – wyraziła kiedyś swą dziecięcą obawę, gdy sączył swą kawę przy stole w dużym pokoju.

Przez chwilę sens tej wypowiedzi nie docierał do jego świadomości, puścił nawet w jej kierunku swój niezbyt poradny uśmiech. Ale po chwili, gdy już zrozumiał, zdobył się tylko na ironię pogłębiającą jeszcze absurdalność całej sytuacji i palnął:

– W kim? W tobie…?

Kiedyś bowiem zapytał córeczkę pani Esmeraldy, w impulsie tkliwości, czy kocha swoją mamusię.

– U-wiel-biam – usłyszał.

Pani Esmeralda zaś, gdy jej o tym powiedział, uśmiechnęła się czarodziejsko i potwierdziła:

– Tak, ona mnie bardzo kocha. Zawsze mnie broni, nawet gdy ja sama jeszcze nie rozpoznaję ataku. Dziś spała wtulona we mnie przez całą noc. Mam całe ramię zdrętwiałe.

– Bo dziecko czuje intuicyjnie, że jesteś dobra – odparł pan Boski, patrząc uważnie przed siebie.

Za to mama pani Esmeraldy twierdziła, że dziecko jest zbyt przywiązane i rozpieszczone. Ale mama pani Esmeraldy była osobą normalną, cokolwiek ta norma w tym wypadku oznacza. Mama pani Esmeraldy bardzo się o panią Esmeraldę martwiła.

– Dziecko jest zupełnie inne pod nieobecność mamusi – wyjawiła kiedyś panu Boskiemu. – Jest wtedy posłuszne, dobre, miłe…

– Więc to był ten frajer, który cię wypuścił z rąk? – tak pan Boski skwitował krótki kontakt z panem Julianem.

– Poznajcie się. Mój mąż – przedstawiła ich sobie pani Esmeralda.

– Julek – pan Boski uścisnął podaną dłoń i szybko wyciągnął z kieszeni coś zupełnie tego dnia zbytecznego, by zademonstrować całkowicie oficjalny charakter swej wizyty. Miał zamiar natychmiast opuścić dom, nie bacząc nawet na potencjalnie znajdujące się w nim PRZEJŚCIE. Jednak wszystko skończyło się jak zwykle kawą, rozmową na tematy jakże obojętne i wyprawą do przedszkola po córeczkę pani Esmeraldy.

– Może pójdziesz po nią sam? – usłyszał. Bardzo chętnie by to zrobił. Wszelka pomoc pani Esmeraldzie sprawiała mu niepokojąco wielką, niemal fizyczną przyjemność. – Pewnie by ci ją nawet wydali, tam taki bałagan…

– Ale musiałbym im chyba pokwitować – zaśmiał się.

Żarty. Pani Esmeralda potrafiła czasem żartować. Gdy żartowali, widział PRZEJŚCIE niemal w zasięgu ręki. Choć ciągle nie wiedział, gdzie się konkretnie znajduje i jaka do niego prowadzi droga.

– Wejdziesz tam z nami, czy poczekasz? – spytała pani Esmeralda, gdy znaleźli się pod szkołą.

– Zostanę – rozstrzygnął, nie chcąc nadmiernie narzucać się dwóm kobietom, z których jedna tak szybko go rozszyfrowała, a druga tak umiejętnie wodziła za nos.

Paląc papierosa cały czas zastanawiał się, czy dobrze zrobił, nie towarzysząc pani Esmeraldzie podczas oględzin szkoły. Może powinien tam wejść z nimi? Okazać zainteresowanie sprawami dziecka większe niż pan Julek?

Niż pan… Tobiasz?

– Śniło mi się, że łapałam raki, dużo raków… i byliśmy w namiocie… z panem Paszczyńskim.

– Pamiętasz to?! – UCIESZYŁA się pani Esmeralda.

Pan Paszczyński – postać, która na zawsze dla pana Boskiego miała pozostać mityczna – mógł zrobić z panią Esmeraldą wszystko, o czym pan Boski miał prawo tylko marzyć. Mógł z dnia na dzień zaproponować jej odległy wyjazd i plan natychmiast zrealizować. Mógł zabrać ją z tą jej latoroślą nad jezioro i spędzić tam o wiele więcej czasu, niż pan Boski sobie tylko wyobrażał w swoich zwariowanych snach.

– Utkwiłaś jakoś we mnie – zaryzykował kiedyś pan Boski, pokonując, całkiem niespodziewanie dla samego siebie, ową barierę, dotychczas zdawało się nieprzekraczalną, ignorując jednocześnie świadomie i celowo całą zdobytą już przez siebie wiedzę o relacjach łączących pana Paszczyńskiego i panią Esmeraldę. Pani Esmeralda odwróciła się całym ciałem do pana Boskiego, popatrzała na niego zza okularów tymi swoimi okrągłymi oczami, które czasem były głęboko niebieskie i lśniące, czasem zaś przygaszone, zmęczone i niemal bezbarwne – nie licząc oczywiście ciemniejszych obwódek wokół tęczówek – i uniosła wysoko brwi: „jaka ja jestem zdziwiona… no, no no…”

– Teraz będę cię musiał usuwać stamtąd jak bolący ząb – dokończył pan Boski z uśmiechem. Choć niczego tak nie pragnął, jak tego, by ząb ów pozostał na swoim miejscu i nadal pobolewał. Wyartykułowanie tej jakże niebezpiecznej frazy wspominał potem długo i z lubością, uznając za swój niewątpliwy sukces zwycięstwo nad zahamowaniem i zerwanie ze strategią, która dotychczas prowadziła wyłącznie do klęsk. „Bagatelizuj swoje pragnienia” – mówiło mu Coś, a pan Boski sam nie wiedział, czy słyszy głos przyjaciela czy wroga. To Coś intonowało również codziennie: „zachowuj się jak mężczyzna”, co brzmiało z kolei jak porada z tandetnego podręcznika dla nieśmiałych i nieszczęśliwych.

Tego samego dnia mama pani Esmeraldy pokazała mu kilka zdjęć wnuczki, wśród których zauważył, bez zdziwienia, także pana Paszczyńskiego poufale obejmującego dziecko mocno poniżej talii. Paradowało ono w zielonej spódniczce, którą niedawno nosiła pani Esmeralda. Nie było w tym nic złego, ot – odrobina perwersji – jednak pan Boski poczuł się nieco upokorzony. Pani Esmeralda zaś pozwoliła mu spędzić ze sobą cztery godziny. Sam na sam. Patrzał, jak pracuje, słuchał, jak mówi. Czasem podszedł bliżej, tak blisko, jak tylko mógł, nie przekraczając jednak tej granicy, której przekroczenie mogło zabić rodzący się mit. Kilka razy przyklęknął przy pani Esmeraldzie, ciesząc się, że sytuacja to usprawiedliwia. Wreszcie podniósł się z trudem z kanapy i wyszedł.

– Pójdę już, bo jesteś coraz bardziej zaniepokojona – rzucił półserio.

Zaśmiała się delikatnie, do wewnątrz. Ni to z niego, ni to z konceptu. A naprawdę – trochę bezradnie. Pani Esmeralda nie wiedziała bowiem nigdy, jak go traktować i czego on właściwie chce. Nie wiedziała też, ku czemu pan Boski zmierza. Co gorsza, nie wiedział tego również sam pan Boski. A zresztą może to właśnie było w owej pogmatwanej historii najciekawsze.

Tak więc choć wizyty w domu pani Esmeraldy kosztowały coraz więcej rozedrganą psychikę pana Boskiego, stawały mu się coraz bardziej niezbędne. Oczywiste więc było, że pan Boski zwariował. Czy jednak istnieje piękniejszy sposób pożegnania się ze zdrowym rozsądkiem, niż uczucie niweczące wszelkie wysiłki rozumu, chcącego odzyskać władzę nad istotą ludzką?

(…)