Bernard Nowak. Choler jasny

Spis treści numeru 3/2006

Choler jasny

 

Babcie są obecne w naszym życiu od zawsze – i zazwyczaj na dość krótko. Czasem na bardzo krótko. Miałem to szczęście, że moje dwie odeszły dopiero wtedy, gdy byłem na studiach.

W przypadku babci ze strony ojca był to jednak ten rodzaj szczęścia, z którego nic nie wynika. Bo pomimo iż była z nami dość długo, to i tak nigdy jej nie zrozumiałem. Ani ja, ani chyba ktokolwiek z rodziny. Pomiędzy nią a nami istniała jakaś szyba. Mur, z którego tylko czasem wypadała mała cegiełka. To niewiele zmieniało, bo przez szparę nie można było nic dobrego zobaczyć. To, co widzieliśmy, powiększało tylko zamęt, bowiem do niczego nie pasowało.

Dotyczyło to nie tylko nas, jej wnuków. Prawdopodobnie takie samo wrażenie odnosił też mój ojciec, tak przynajmniej wynika z opowiadań mamy. I chyba tak samo odbierała ją córka, zwana w rodzinie Mütze.

1.

Zawsze, gdy myślę o tej babci, czuję na piersi ciężar. Wiem dlaczego. Bo zbliżam się do tematu, którego chciałbym uniknąć. Zapomnieć. Nie pamiętać o pewnych rzeczach i sprawach. Ale jednocześnie narasta we mnie przekonanie, że tak mi postąpić nie wolno. Że czas najwyższy załatwić tę dawną sprawę. I im jestem starszy, tym to przekonanie jest silniejsze. Że muszę się z tym zmierzyć. Nie chodzi o święty spokój – chodzi raczej o coś w rodzaju chirurgicznego zabiegu, ważnego dla nas obojga. To przekonanie narastało we mnie latami – i teraz jestem chyba gotów. Powiedzieć, wypluć z siebie wszystko i, choćby na starość, wydorośleć.

Babcia, moja babcia mnie nie lubiła. Dzięki niej poznałem to, co nazywa się dramatem odrzucenia.

Sformułowanie „dzięki niej” nie jest oczywiście najszczęśliwsze. Nie bardzo przecież jest za co dziękować. Dramat mój był ogromny. Przede wszystkim nie wiedziałem, dlaczego. Nie miałem, dzieciak, pojęcia. A najgorsze jest, że ta niewiedza utrzymuje się do dziś. Bo nadal nie wiem. Z tego – myślę – powodu zawsze z łatwością utożsamiałem się z najnieszczęśliwszymi bohaterami bajek i literatury dla chłopców – z różnej maści Jasiami, oczywiście głupimi, a przede wszystkim z Brzydkim Kaczątkiem. Przygniatał mnie ciężar jej niechęci.

I to, że zawsze wiedziałem, że jest to z gruntu niesprawiedliwe. Wiedziałem też, że kiedyś jej to powiem. Nie tylko powiem, ale i przekonam. Iż nie miała racji. A potem jeszcze udowodnię, z pasją i żarem, że właśnie ja będę najlepszy z jej nielicznej grupy wnuków.

Miała nas niewielu. Wydawać się mogło, że powinna nas kochać. Bo poza nami nie miała na świecie nikogo. Nie żył jej syn ani córka, nie żył też mąż, zaś ze swoją rodziną nie utrzymywała żadnych kontaktów.

Nie żył jej syn, czyli masz ojciec. Tym bardziej więc można by się spodziewać, że otoczy nas opieką. Że go będzie chciała w jakimś stopniu zastąpić. Także dla mnie. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Bo niby nas kochała, ale nawet wtedy, gdy mieliśmy takie odczucie, robiła to – że się tak wyrażę – na wyrywki. Raz jedno, raz drugie. Zależnie od humoru. Raz też trzecie, ale nigdy czwartego – zaś tym czwartym byłem ja. Byłem tym czwartym, nie piątym kołem u wozu. Gdybym był piąty, jeszcze bym od biedy rozumiał. A tak „dzięki niej” rozumiałem, że z czterech kół wozu jedno jest zawsze zbyteczne. Patrzyłem na jadący wóz i zastanawiałem się, co by się stało, gdyby jedno z nich odłączyć. Z doświadczenia wiedziałem, że tak naprawdę nie stałoby się nic. Bo te trzy, naprawdę potrzebne, nawet by nie zauważyły, że to z tyłu, odpadłszy, poturlało się do rowu.

2.

Pamiętam wiele epizodów, ale najważniejsze są dwa. Mają też w sobie dwa z trzech elementów klasycznej tragedii – jedność miejsca i akcji. Może dobrze że dwa, bo gdyby trzy, pewnie bym tego nie wytrzymał.

Pojechałem do niej z bratem na wakacje. Nie miałem wtedy więcej niż siedem, osiem lat. Pojechałem niezupełnie do niej, bo choć przychodziłem na obiady, nocowałem u jednej z kuzynek mieszkających w tej samej wsi. Ponoć nie było w jej obszernym domu na moje noclegi miejsca. Przychodziłem więc w południe na obiad, zostawałem trochę, a gdy się zmierzchało, wracałem do kuzynostwa.

Kiedyś na ten obiad się spóźniłem. Babcia wycierała właśnie schody. Brat, już po obiedzie i deserze (budyń z czerwonym sokiem), biegał uśmiechnięty po podwórzu. Babcia, zobaczywszy mnie, przerwała zmywanie schodów. Przerwała po to, by nakrzyczeć za spóźnienie i by znaleźć dla ściery nowe zastosowanie. Byłem dostatecznie blisko, by mogła mnie tą ścierą okładać. Stałem zaskoczony, a ona, krzycząc i przeklinając, waliła ścierą gdzie popadło. A popadało przede wszystkim na głowę – bo to taki dogodny, najporęczniejszy ze wszystkich punkt. Także po twarzy. Do dziś pamiętam jej niepowtarzalny smak.

Oczywiście, że byłem gapowaty. Oczywiście, że się zamyślałem, zachowując przy tym wszystkie atrybuty idioty. Stałem z otwartą gębą, uśmiechałem się gapkowato, niszczyłem ubranka, gdy zaś zdziwienie jakimś ewenementem przekraczało granice wytrzymałości, zdarzał mi się pewnie i ślinotok. Tak, to wszystko prawda, jednak – przynajmniej w dzieciństwie – nie byłem za to odpowiedzialny. Nie byłem winny temu, że jestem, jaki jestem. Zebrały się we mnie cechy kilku protoplastów, dostatecznie zdziwaczałych, no i tyle. Ona, która wielu z nich znała, która w dodatku była medykiem, powinna wiedzieć, co to jest. I jeśli już chciała traktować mnie szczególnie, to mogła na przykład jak pacjenta. Tymczasem byłem przez nią szczerze znienawidzony. Za to, że nie dorastałem do jej marzeń. Że nie brylowałem wśród innych dzieci. Że nie umiałem się zachować wobec jej przyjaciółki pani aptekarz oraz wobec księdza, którego głęboka, wręcz metafizyczna śmieszność i wyczuwalny pod różowym uśmieszkiem fałsz otwierały przede mną wiry spazmów? Przecież ona – podobnie jak inni dorośli – też to wyczuwała, przynajmniej w jakimś stopniu. Tyle, że jako dorosła umiała nad sobą panować, ja zaś nie. W końcu powinna wiedzieć, że jestem jej najprawdziwszym wnukiem. Bo czyż to nie ona była dziwadłem nad dziwadła – i czy nie ona napiętnowała mnie (przecież nie namaściła, nie byłem Dawidem!…) na całe życie?

Druga ze scen pochodzi z lat późniejszych i też jest z pomyjami. A lata były prawie dojrzałe, bo znałem już wówczas muzykę Komedy – poznaną późno. To wszystko również łączy się z wakacjami i zamyka moje z babcią doświadczenia jak klamra. Działo się w tej samej miejscowości, gdzie znów zajechałem w odwiedziny.

Byłem już niemal dorosły, więc babcia najwyraźniej uznała, że nie musi się krygować i swoje uczucia wyrażała wprost. Powiedziała memu bratu, abym po prostu do niej nie przychodził. Podporządkowałem się wyrokowi, cóż było robić. Byłem już stary – i niemal zahartowany. Gdy więc chciałem spotkać się z bratem, podchodziłem pod okno i gwizdałem motyw z „Astigmatic”. Pierwszych osiem taktów. Po chwili następne osiem. Brat wychylał się przez okno, dogwizdywał dalszy ciąg. Oznaczało to, że zaraz wyjdzie. Jeśli tylko się wychylał, to znaczyło, że nie może.

Nie wiem, jak to się stało, że babcia polubiła Komedę. A przynajmniej ten początkowy motyw. Nie będę tego dochodził, nie interesuje mnie to, choć mogę się domyślać. Dość, że gdy któregoś razu zagwizdałem, wychylił się nie brat, lecz babcia. I chlusnęła na mnie pomyjami. Tym razem uskoczyłem – ale do dziś słyszę, jak rozbryzgują się na bruku.

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.