Lechosław Lameński. O hedonistycznym spojrzeniu na świat Jerzy Tyburski – malarz i animator

Spis treści numeru 3/2006

O hedonistycznym spojrzeniu na świat

Jerzy Tyburski – malarz i animator

 

Zamojskie środowisko artystów plastyków nie jest duże, ale chociaż – podobnie jak w innych ośrodkach – spotykamy tu artystów autentycznie nowoczesnych, interdyscyplinarnych (w czym prym wiodą raczej reprezentanci młodszego pokolenia, absolwenci najważniejszych polskich akademii sztuk pięknych), to – jak się wydaje – magia tego niezwykłego miejsca, jego bogata historia i niepowtarzalny charakter powodują, że większość artystów lokalnych uprawia jednak sztukę umiarkowaną, którą moglibyśmy nazwać sztuką złotego środka. Termin ten, popularny przede wszystkim w odniesieniu do znacznego odłamu malarstwa europejskiego XIX wieku, kojarzy się także dzisiaj z solidnym warsztatem i postawą zachowawczą, w której nie ma miejsca na eksperymenty formalne i treściowe.

Jakim w takim razie artystą jest Jerzy Tyburski (rocznik 1964), urodzony w Lubaczowie, ale już od lat nauki w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych im. Bernarda Moranda związany z Zamościem? Wszak oglądając jego obrazy trudno dopatrzyć się eksperymentów formalnych, fascynacji skrajną awangardą, natomiast pojawia się wyczuwalna nuta nostalgii, tęsknoty za rzeczywistością wykreowaną przez europejskich mistrzów pędzla z okresu 20-lecia międzywojennego. Odpowiedź nie będzie wcale jednoznaczna. Malarstwo uprawiane przez artystę, absolwenta historii sztuki w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a także uczestnika zajęć w pracowniach Mariana Stelmasika i Jacka Wojciechowskiego na Wydziale Artystycznym UMCS, łączy bowiem w sobie kilka istotnych postaw (typowych dla różnych kierunków i nurtów w malarstwie XX wieku) oraz środków wyrazu charakterystycznych dla artystów w pełni dojrzałych, choć skrajnie różnych.

Sam Tyburski tak pisał w katalogu wystawy z 2005 roku o swoim malarstwie: Maluję i rysuję i zawsze jest to świat osobny, bardzo luźno związany z rzeczywistością. Trzymam się figuracji i fascynacji kolorem, doskonaląc warsztat. Lubię snuć dyskretną historię.

Oko wewnętrzne jest dla mnie podstawą tworzenia i zawsze kiedy zmęczony jestem zgiełkiem zewnętrznym, zamykam oczy i delektuję się obrazami, które nawiedzają mnie jak dobre duchy.

Bardzo zgrabne, a zarazem trafne sformułowanie, w którym w rzeczywistości – tak przez artystów często konfabulowanej – o dziwo, właściwie wszystko jest prawdą.

Zacznijmy jednak opowieść o Jerzym Tyburskim – malarzu od próby ustalenia, co jest tematem jego poszukiwań i pracy twórczej. Z przytoczonej powyżej wypowiedzi artysty wynika bowiem jednoznacznie, że jest to „świat osobny, bardzo luźno związany z rzeczywistością”. Patrząc na poszczególne kompozycje powstające w jego pracowni na poddaszu jednej z kamienic Rynku Wielkiego, nie można mieć cienia wątpliwości. Jest to malarstwo odwołujące się do świata realnego, w którym nawet niezbyt wyrobiony widz potrafi zidentyfikować poszczególne elementy stanowiące o jego „treści”. Ale elementy te, najczęściej znane i popularne przedmioty (m.in. zwykłe stoły, krzesła i dzbanki), owoce, a także postacie ludzi oraz zwierząt, różnią się od swoich pierwowzorów. Różnią się zwłaszcza proporcjami, generalnie nadmiernie wydłużonymi i zdeformowanymi, które wprowadzają element zaskoczenia, niedomówienia, a niekiedy także dyskretnej tajemnicy.

Naturalnie są to zabiegi w pełni świadome, które stosuje Tyburski po to, aby zbudować specyficzny – jak sądzę, balansujący na pograniczu świata baśni i literackiej fikcji – klimat, niepowtarzalną atmosferę poszczególnych kompozycji. Swobodne przekształcanie codziennych przedmiotów w baśniowe akcesoria ułatwia artyście jego pierwsze wykształcenie: zawód historyka sztuki. Kontakt z tak ciekawymi wykładowcami, jak prof. prof. Jacek Woźniakowski, Andrzej Ryszkiewicz czy Tadeusz Chrzanowski, możliwość kontaktu z tym, co w sztuce na przestrzeni dziejów najciekawsze (ponadczasowe), pozwoliły przyszłemu malarzowi na dobre poznanie malarstwa europejskiego i polskiego. Żeby nie było jednak wątpliwości: malarstwo Jerzego Tyburskiego to nie epigońskie powtarzanie rozwiązań zastosowanych wcześniej przez innych twórców. Malarstwo zamojskiego 42-latka jest – jak sądzę – interesującym przejawem kultury śródziemnomorskiej, w której ten wrażliwy i utalentowany twórca potrafił znaleźć miejsce dla swojej wizji świata. Znalazł je już kilkanaście lat temu, a teraz stara się pogłębić w nim to, co najbardziej wartościowe, realizowane na bazie autentycznego talentu i wrażliwości na kolor, doświadczenia warsztatowego oraz ogólnej kultury wyniesionej z lat nauki zarówno w liceum, jak i na uczelni.

Skłonność do deformacji, zwłaszcza jednak do zmiany powszechnie akceptowanych proporcji, ujawnia się również w odniesieniu do pojawiających się na obrazach (obok przedmiotów codziennego użytku) postaci ludzi i zwierząt. Może trudno uznać je za wyjęte żywcem z najpopularniejszych bajek Andersena, ale z pewnością są to postacie, którym bliżej do świata baśni niż do otaczającej nas prozy dnia codziennego. Artysta z niebywałą lekkością i łatwością łączy świat rzeczy martwych ze światem istot żywych, tworząc spójną całość o niepowtarzalnej harmonii. W kompozycjach Tyburskiego nie ma tłoku, pojedynczym sylwetkom zwierząt lub ich fragmentom towarzyszą lalkowe, kukiełkowe, postaci dziewcząt i chłopców, a oko artysty koncentruje się na centrum, osi środkowej obrazu. W ten sposób widz rejestruje natychmiast (tak jak podczas oglądania plakatów) wszystkie najważniejsze kształty składające się na treść tej czy innej kompozycji.

Można i należy je rozgraniczyć na dwa podstawowe działy: klasyczne martwe natury i kompozycje z postaciami ludzkimi lub zwierzętami. Ale – jak słusznie zauważyła Izabela Winiewicz-Cybulska – „Martwe natury z gruszkami” czy „jabłkami” nie są tak do końca martwe. Smukłe oparcie krzesła wydaje się nachylać w stronę stołu, przykrytego ażurową serwetką, na którym leżą trzy czerwone owoce. Stojący obok dzban też jakoś dziwnie się przekrzywił i „wydłużył” swe ucho. Mamy wrażenie, iż te z pozoru martwe przedmioty, rzucające wokół wyraźny cień, prowadzą ze sobą dialog – rozmowę bez słów, bo przecież rozumieją się bez słów, tworząc tę spójną malarską całość.

Trudno natomiast zgodzić się z autorką, że w obrazach Tyburskiego „przestrzeń pozbawiona jest głębi”. Nic bardziej błędnego. Ta głębia funkcjonuje w rzeczywistości w każdej kompozycji artysty, ale nie jest podana za pomocą klasycznej perspektywy zbieżnej, lecz niemal wyłącznie przy pomocy koloru. A ponieważ najczęściej mamy do czynienia z bardzo czytelnym i prostym – jak już wspomniałem – planem pierwszym i znacznie bardziej umownym planem drugim (który zawsze jest tłem dla rozgrywającej się przed nim sceny), dochodzi do swoistej symbiozy, przenikania się planów, co być może utrudnia odbiór w ten sposób powstałej przestrzeni. Ale głębia tam jest i odgrywa ważną rolę w obrazie.

Warstwa figuratywna, przedstawiająca, obrazów Jerzego Tyburskiego zależy w dużej mierze od koloru. To on jest siłą napędzającą cały dotychczasowy rozwój artysty. Także i na tym polu możemy mówić o baśniowości. Jeżeli założymy, że baśnie opowiadają historie, które obowiązkowo kończą się szczęśliwie, to najlepszym wyrazicielem radosnych, pełnych miłości uczuć są w powszechnym odczuciu barwy pastelowe. Co prawda nasz bohater maluje wyłącznie farbami olejnymi, ale używa ich i zestawia w sposób typowy właśnie dla trudnej techniki pastelu. Na próżno szukać w jego obrazach dużych plam, gładko położonego intensywnego koloru, nie ma także kontrastowych zestawień najbardziej „zjadliwych” kolorów: cynobrowej czerwieni i jasnej zieleni. Dominują natomiast kolory zdecydowanie ciepłe, wraz z towarzyszącymi im barwami pochodnymi, kładzione z namysłem, miękko i szkicowo. W efekcie nawet duże plamy koloru sprawiają wrażenie rysowanych od niechcenia, miękką i tłustą kredką, przylegającą nierówno do podłoża, przez którą zdają się prześwitywać białe plamy kartonu.

Delikatność i kruchość kształtów zaobserwowanych przez Jerzego Tyburskiego, podkreślona i potwierdzona przez równie ulotne i niematerialne barwy, pozwala patrzeć na obrazy jak na ilustracje do nienapisanych bajek. Bajek, w których może się zdarzyć wszystko, chociaż próżno szukać w nich szpetnych czarownic, ziejących ogniem ogromnych smoków czy chichocących złośliwie i błyskających bielą gałek ocznych sylwetek zwinnych diabłów. Bohaterowie bajek Tyburskiego są najczęściej całkowicie bezbronni i niewinni, nie walczą z przeciwnościami losu lecz stają się jego anonimowymi obserwatorami. W opowiadaniach artysty tak naprawdę nie ma mowy o przemocy, krzywdzie i nieszczęściu, jest natomiast chwila refleksji, zadumy, może nawet nuta nostalgii.

Być może właśnie nostalgia, tęsknota za światem, który już odszedł, legła u podstaw namalowania przez Jerzego Tyburskiego w 2001 roku obrazu Ułan. W rzeczywistości mamy do czynienia z potraktowanym z przymrużeniem oka potężnym koniem (tarant o białej, pełnej czarnych plamek sierści), wypełniającym całą przestrzeń stosunkowo niewielkiego obrazu (81 x 65 cm), do którego grzbietu z trudem przytulił sie kilkuletni chłopczyk w kapeluszu przypominającym hełm, z lancą w prawej dłoni. Koń o ogromnym łbie i nieproporcjonalnie cienkich nogach zdaje się tańczyć w rytm niespokojnego i pofalowanego tła, które wydaje się go obejmować, aby oddzielić od świata, a następnie – być może – pozbawić życia. Jedyny żywy akcent to jaskrawa czerwień stroju chłopca i biało-czerwona chorągiewka na końcu lancy.

Właśnie ten obraz wziął udział w ogłoszonym przez redakcję „Art & Business” ogólnopolskim konkursie na „Obraz roku 2001”. Międzynarodowe jury profesjonalnych krytyków wybrało z ponad 1000 prac prezentowanych w galerii internetowej pisma 100 najlepszych. Znalazł się wśród nich również Ułan Jerzego Tyburskiego. To pierwsze uznanie poza granicami Zamościa – miasta, gdzie funkcjonuje co prawda z powodzeniem od lat m.in. Zamojskie Lato Teatralne, ale przecież położonego z dala od dużych centrów życia artystycznego Polski – z pewnością dodało artyście sił i wiary w to, co robi. Tym bardziej że uznanie krytyków przełożyło się na zainteresowanie kolekcjonerów i marszandów, co spowodowało, że obrazy artysty zaczęły się sprzedawać jak świeże bułeczki. Poprawa sytuacji materialnej dała Tyburskiemu psychiczny komfort i otworzyła przed nim szansę na spokojną twórczość w zaciszu pracowni.

Twórczość, która przechodzi różne fazy – stopniowej ewolucji ulegają przede wszystkim postacie ludzi, zwierząt i przedmioty, które z bardzo dosłownych stają się coraz bardziej umowne i symboliczne, żeby nie powiedzieć ikoniczne. W dalszym ciągu obrazy artysty cieszą jednak oczy afirmacją życia, pogodą ducha i wiarą w ludzką życzliwość i dobro.

Ale Jerzy Tyburski to nie tylko dobrze wyedukowany artysta, twórca o wyraźnie ukształtowanej osobowości plastycznej, rozpoznawalnej na odległość. To także rzadki przykład zapalonego działacza, animatora kultury, któremu zależy na promocji własnego środowiska, miasta i regionu. To z tego względu podjął się kilka lat temu z powodzeniem trudnej funkcji dyrektora Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miejskiego w Zamościu, a w chwili obecnej jest dyrektorem Biura Wystaw Artystycznych – Galerii Zamojskiej. Ta ważna dla życia artystycznego miasta instytucja powstała wiosną 2000 roku z połączenia dawnego BWA i Galerii Sztuki Współczesnej. Zdając sobie sprawę z tego, co było dobre i ciekawe w obu funkcjonujących znacznie wcześniej instytucjach, Tyburski kontynuuje z powodzeniem, zainicjowaną ponad dwadzieścia lat temu (w 1984 roku), tak bliską mu ideowo działalność „ilustratorską” galerii. W jej ramach organizowane są ogólnopolskie plenery ilustratorów (w których uczestniczyli twórcy tej miary co Olga Siemaszko, Zygmunt Rychlicki, Józef Stanny czy Józef Wilkoń), gromadzone są zbiory ilustracji, a także prowadzona jest własna działalność wydawnicza, która zaowocowała już kilkoma niezwykle ciekawymi – pod względem plastycznym – publikacjami (Pan Tadeusz Adama Mickiewicza, Henryk Sienkiewicz w ilustracji, Ogarnąć nieskończoność. Biblia w obrazkach oraz Fryderyk Chopin. Muzyka i malarstwo – romantyczna synteza sztuk).

Ale Jerzy Tyburski nie ogranicza swojej działalności wyłącznie do działań stricte organizacyjnych. Jako artysta z przekonania i życiowej pasji powrócił do zaniechanego przed laty plebiscytu „Dzieło roku”, któremu patronuje prezydent Zamościa, ostatnio powołał również do życia Zimowy Przegląd Plastyki Zamojskiej. Działania te, mające na celu integrację środowiska plastycznego Zamojszczyzny, spotkały się z żywą i życzliwą reakcją przede wszystkim samych twórców.

Najnowszym, najbardziej efektownym pomysłem, w którym Jerzy Tyburski pełni funkcję kuratora (jednej z części) jest Międzynarodowe Biennale Sztuki Współczesnej „Miasto idealne – Miasto niewidzialne”, które ma dwie prezentacje: pierwszą w Zamościu (9 czerwca – 22 sierpnia 2006) i drugą w Poczdamie (19 września – 29 października 2006). I chociaż idea projektu wypłynęła od twórców zachodnich (kurator Sabrina van der Ley, we współpracy z Markusem Richterem), a koordynatorem projektu ze strony polskiej był Instytut Adama Mickiewicza w Warszawie, należy docenić fakt, że artyści zamojscy, a wśród nich zwłaszcza Jerzy Tyburski, podjęli wyzwanie. W efekcie niepowtarzalna renesansowa przestrzeń miasta idealnego, jakim jest Zamość (zwłaszcza Rynku Wielkiego, Rynku Solnego i Wodnego, a także okolicznych skwerów i ulic), stała się przez ponad dwa miesiące przestrzenią wykreowaną niemal całkowicie na nowo (rodzajem dekoracji, scenografii), w ramach której stanęły – chyba po raz pierwszy w długiej historii miasta – tak śmiałe i oryginalne instalacje (o ile nie będziemy uwzględniać skandalizującego, w opinii ówczesnych politycznych decydentów, wystąpienia sprzed lat Jerzego Beresia czy cyklicznych działań równie niepokornego Pawła Dudzińskiego), będące wyrazem indywidualnego podejścia ich autorów do zastanej rzeczywistości oraz jej uwarunkowań historycznych i architektonicznych.

Zaskoczeni i zdumieni tak wielką ekspansją sztuki nowoczesnej mieszkańcy i liczni turyści mieli możliwość oglądania najnowszych dzieł m.in. Teresy Murak, Kai Schiemenz, Lucasa Lenglet czy twórcy efektownej piramidy ze ściętym wierzchołkiem na Rynku Wielkim Colina Ardleya. Wszystkie pokazane eksponaty, mimo ekspresji formy i zróżnicowanych materiałów użytych do ich konstrukcji, udanie wpisały się w harmonijną przestrzeń miasta, wzbogacając jego osobowość.

Pokazom w plenerze towarzyszyła wystawa zorganizowana – jakże inaczej – z inicjatywy Jerzego Tyburskiego w siedzibie Biura Wystaw Artystycznych – Galerii Zamojskiej, będąca „zamojskim spojrzeniem” na temat idei „Miasta idealnego – Miasta niewidzialnego”. Wzięło w niej udział 12 artystów związanych z Zamościem (Bogusław Bodes, Winicjusz Borowski, Paweł Dudziński, Marcin Kowalik, Dariusz Łukasik, Stanisław Pasieczny, Marek Rzeźniak, Joanna Słupska, Marek Sołowiej, Barbara Szeptuch, Marek Antoni Terlecki i Jerzy Tyburski), którzy posługują się niekonwencjonalnym językiem plastycznego przekazu, takim jak instalacje, działania przestrzenne i plenerowe.

Zarówno pokaz artystów zamojskich, jak i kompozycje wchodzące w skład pokazu „Miasto idealne – Miasto niewidzialne” udowodniły wszystkim niedowiarkom, że sztuka nowoczesna, a tym bardziej awangardowa sztuka współczesna może zaistnieć z powodzeniem w miejscu pozornie do tego nieprzeznaczonym. Potrzebna jest jednak przede wszystkim dobra wola i chęć, aby nie zniechęcić zwykłych zjadaczy chleba do trudnej w odbiorze sztuki pierwszych lat XXI wieku.

A co w takim razie z hedonistycznym spojrzeniem na świat Jerzego Tyburskiego? Z całą pewnością ujawnia je na co dzień i potwierdza swoim dotychczasowym życiem, tak prywatnym jak i twórczym oraz działaniami pozaartystycznymi. Ten witalizm pozwala artyście uprawiać z powodzeniem bardzo osobiste, trochę ponadczasowe malarstwo z „treścią”, o sile którego stanowią: niezachwiana wiara w nieskomplikowaną formę i bajeczne zestawy barw ułożonych jako wypadkowa kilku sił – autentycznego talentu, wiedzy i bogatego już doświadczenia.