Leszek Mądzik. Kapuściński

Spis treści numeru 3/2007

Kapuściński

 

W pewnym momencie bardziej szukałem kontaktu z osobą niż z twórczością. Przecież zawsze za tym, co jest owocem pracy, stoi ktoś konkretny, mający swoje życie, słabości, niepokoje, radości. To wszystko wypełnia jego dni, pory roku, chwilę po chwili. Istnieje… Przecież to niezwykły rodzaj wrażliwości, jeżeli się nam daje w szczególny sposób siebie. Lgnąłem do takich ludzi, choć było ich niewielu. Niektórzy odeszli zanim do nich dotarłem, ich brak to także wyrzut sumienia. Zostało tylko przeczucie, subiektywny obraz, jakby na własny użytek. Tu wyobraźnia podąża swoją drogą. Nieraz zaprowadziła mnie w głąb siebie.
Ale z Ryszardem Kapuścińskim zdążyłem się spotkać, choć było to w ostatniej chwili. To było wielkie szczęście. Los mi takie osoby darowuje. Darował mi też i jego. W Muzeum Teatralnym w Warszawie prezentowałem swoje fotografie z wędrówek po świecie. Pragnąłem mu je pokazać, zadzwoniłem. Nie wiem, czy wtedy byłem przekonany, że je obejrzy. Ale po miesiącu przyszedł list od niego. Był mi życzliwy, chyba nazbyt. I znowu po roku kolejne spotkanie, tym razem w jesiennym Wilanowie, gdzie pojawiłem się ze śladami wyprawy do Japonii. Bohaterem zdjęć był czas żywiący się przyrodą. Uroda starych drzew zachwycała mnie cudownie, mówiła o umieraniu. Zawsze ma się ochotę komuś pierwszemu pokazać to odkrycie. Gdy zadzwoniłem do Pana Ryszarda przeczuwałem jakąś trudność w jego obecności na wernisażu. Było wilgotno i zimno. Nawet Wilanów tego popołudnia nie chciał mieć świadków.
Stałem w drzwiach oczekując na zaproszonych gości. Najpierw dostrzegłem jego małżonkę, potem jego samego. Czuł się zagubiony, podobno zaproszenie kierowało gości w inną część kompleksu pałacowego – jakieś niedopatrzenie, tłumaczyli się organizatorzy. Ale dotarł. Jego uśmiech tłumił wszystkie niedogodności tej wyprawy. Był zmęczony, przeczuwałem jakąś boleść. Może teraz łatwiej mi taką diagnozę stawiać… Zaprosiłem go z żoną do stolika, przy którym bezradnie próbowałem tłumaczyć się z potrzeby robienia zdjęć. Kiedy później pragnąłem filmami bardziej rozgrzeszyć się z tego co czynię, wstał i opierając się o ścianę na końcu sali wytrwał te pół godziny projekcji. Tylko stojąc uśmierzał ból bioder.
Podczas tego wieczoru wszystko, cokolwiek powiedziałem, filtrowałem przez jego osobę. Właściwie mówiłem do niego, nie tylko opierając wzrok na jego sylwetce, ale ze świadomością bezradności w nazwaniu jakiejkolwiek kwestii. Bałem się dotknąć tematu odchodzenia, ale lęk przemogłem, choć chaos wypowiedzi był jedynym usprawiedliwieniem samoobnażenia. Bardzo bym chciał dotrzeć do jego notatek, które wtedy pisał.
I jeszcze raz się odezwałem, po miesiącu, przed moją wyprawą do Gwinei Bissau. Wiedziałem, że tam był. Porad miał parę, a najważniejsza była ta o życzliwości mieszkańców tej ziemi.
Ale najbardziej doświadczyłem Ryszarda Kapuścińskiego przez jego zdjęcia. Z postaci i portretów przez niego wykonanych bije przekonanie o sporych możliwościach fotografii. Otwarcie i zawierzenie w twarzach, które zawsze są ufne, jakby zapraszały do siebie. Ci prości ludzie, bo tacy najczęściej wypełniają kadr zdjęcia, pokazują przez swoją naturalność i pogodę – swoją duszę. Ale by udzielić tego kredytu zaufania muszą mieć przeczucie, że spotykają się z dobrym człowiekiem, nie węszącym podstępu.
To rzadki przypadek, że ktoś, kto ogarnia problemy świata, otwiera się na konkretną osobę, a może przez nią czyta cały ten świat. Tak samo, jak kiedy w kropli wody odbija się wszystko co wokół nas na horyzoncie ziemi. To szczególny dar, który otrzymał Pan Ryszard. Dar, którego nie chronił tylko dla siebie. Wzrok pada na wiele postaci, twarzy, ale on zatrzymywał się przy tych, które miały cząstkę jego samego.
To wspaniałe dopełnienie DOBRA, które nagromadziło się w fotografującym i fotografowanych. Z takiego spotkania powstaje nowy komunikat o człowieku.

 

Lizbona, 25 maja 2007