Łukasz Marcińczak. Wergiliusz pod Somosierrą. Niezwykły świat lubelskich nekropolii

Spis treści numeru 3/2007

Wergiliusz pod Somosierrą

Niezwykły świat lubelskich nekropolii

 

Wchodzę w mrok zapleśniały starych ulic, archeolog przeddziejowych czasów. Noc rozkłada ramiona jakby chciała utulić zwiędłe liście martwego szabasu. Dłoń wyciągam, długo szukam: – gdzie kirkut? (Józef Łobodowski, Ballada lubelska). Kilka lat temu, spacerując po Lublinie, dotarłem w sielankowe okolice dworku Wincentego Pola. Bez wyraźnego powodu zagłębiłem się w brukowaną kocimi łbami, wąską uliczkę. Po lewej ręce miałem chaotycznie rozrzucone parterowe domki z opłotkami, po prawej zaś krzepki, spłowiały mur przypominający obronny bastion, wzdłuż którego uliczka zakręcała i wiła się jakby do niego przyrośnięta. Czułem narastające zaciekawienie, bo mur nie był podobny do żadnego innego. Wysoki na dobre cztery metry, skonstruowany dziwacznie, częściowo z nieociosanych kamieni, częściowo z cegieł, różniących się wyraźnie od siebie, bo jedne były grube, rudawe jak stare cegły gotyckie, inne znowu mniejsze i czerwonawe.
Na lubelskim kirkucie, fot. Ł. Marcińczak

Na lubelskim kirkucie, fot. Ł. Marcińczak

Uliczka była senna, a mur zdawał się nie mieć końca. Zniecierpliwiony i palony ciekawością zdecydowałem się na jedną z tych śmiałych przygód, będących przywilejem bardzo wczesnej młodości, które prawie zawsze zaczynają się od forsowania murów broniących miejsc zakazanych i kuszących. Znalazłem się w niewiarygodnie splątanej gęstwinie i posuwając się krok za krokiem czymś co ledwie przypominało wąską ścieżynę, wyszedłem naraz na rodzaj polany. Stała tam trwożliwie zbita w ciasne stadko grupa ludzi w dziwacznych strojach, a przed nią brodaty olbrzym monotonnym głosem, zdawało się, wyrażał jakiś ogromny żal komuś niewidzialnemu.
Od owego dnia wiedziałem, że wysoki mur zasłania przed oczami ciekawskich żydowski cmentarz, jeden z najstarszych na ziemiach polskich, istniejący tu już w wieku XV. Nie bez zdumienia dowiadywałem się z czasem, że tutejsza gmina żydowska w najpłodniejszych dla Lublina stuleciach XVI i XVII dominowała intelektualnie w całej Rzeczypospolitej, godnych siebie rywali znajdując tylko w stołecznym Krakowie i we Lwowie. To zazdrośnie przed światem strzeżone miejsce, teraz porośnięte gęsto drzewami i chyba zapomniane nawet przez Boga, okazało się panteonem przykrytym nietrwałą kopułą nieba. Pomiędzy drzewami nietrudno było jednak odnaleźć grobowce, w których pogrzebano najwybitniejszych żydowskich uczonych renesansowego Lublina. Sława ich bez wątpienia równa była tej, jaką cieszyli się najgłośniejsi mentorzy w przeżywających naówczas rozkwit uniwersytetach europejskich, ale zdaje się, że była znacznie większa.
Jeśli Lublin zaczął być żydowskimi Atenami (choć oczywiście częściej nazywano go Jerozolimą Królestwa Polskiego), to stało się to za sprawą Szaloma Szachny, syna lubelskiego bogacza Joska. Studia rabiniczne odbył Szachna w podkrakowskim Kazimierzu, u stóp sławnego rabina Jakuba Polaka z Pragi, ucznia Jakuba Marguliesa z Ratyzbony. A po powrocie do rodzinnego grodu w pierwszej ćwierci wieku XVI założył szkołę, dzięki której po latach przylgnie też do Lublina miano „Żydowskiego Oxfordu”. Wymowność i uczoność Szachny szybko przekroczyła granice ówczesnej Rzeczypospolitej, a do Lublina z całej Europy zjeżdżać poczęli – mijając być może na popasach udającego się wtedy w przeciwnym kierunku, do Padwy, Jana Kochanowskiego – żądni prawdziwej mądrości żydowscy młodzieńcy. Jego najwybitniejszym uczniem (w Krakowie utrzymują, że przerósł mistrza) był Mojżesz Isserles, późniejszy rabin Krakowa, piastujący godność rektora tamtejszej jesziwy, przede wszystkim jednak kontynuator egzegezy rozwijanej w Lublinie. Mówiąc nawiasem, Isserles nazywany jest w źródłach żydowskich „najwybitniejszym talmudystą”, choć Szachna określany jest tam jako „ojciec nauki rabinicznej”. W każdym bądź razie powaga Lublina jako ośrodka żydowskich studiów na kolejne stulecia ugruntowana została jego autorytetem, a kamień na jego grobie dla żydowskich pielgrzymów nadal jest relikwiarzem, na którym kładą dłonie z zachwytem i dziwną czułością. (…)
Szalom Szachna umiera w Lublinie w r. 1558, a w zachowanej inskrypcji na jego grobie znajdziemy zagadkowe zdanie – Wszyscy mieszkańcy ziemi z ust jego żyją i wodę jego piją*. Napisano tam także – Powiedzcie: w grobie tym miejsce mądrości pogrzebanej, a świat popadł w ślepotę. Z całą pewnością nie było dotąd w Lublinie człowieka, którego znajomość Tory byłaby większa, a sława sięgała równie daleko. Czy jednak nie ma tu właściwej w ogóle sztuce sepulklarnej przesady, czy kamieniarze, którym ten tekst podyktowano, rozumieli jego sens zupełnie inaczej niż my, odczytujący go po przetoczeniu się czterystu z górą lat? Ta XVI-wieczna stela z inskrypcją w języku hebrajskim to wszystko co pozostało po wielkim talmudyście i dotyka się jej z niedowierzaniem, jak księgę, którą na wieki zatrzaśnięto. Na okładce tej księgi wyryto napis: Oświecający i nauczyciel, przewodniczący sądu Izraela, mędrzec nad mędrcami, nasz nauczyciel i mistrz, pan rabin Szalom zwany Szachną (…) został przyłączony do swoich przodków w piątek, nów miesiąca kislew, 319 szóstego tysiąca od stworzenia świata. Niech będzie dusza jego związana w woreczku żywych z duszami sprawiedliwych, które są w Ogrodzie Rajskim; amen.
Dziewięć lat później w Lublinie pojawia się Salomon Luria, sprowadzony tu z Ostroga, gdzie był rabinem, by objąć stanowisko rektora utrzymywanej przez gminę jesziwy, której nie byłoby w Lublinie, gdyby Szachna nie uczynił tego miejsca znanym w całej Europie. Jego grób stoi niedaleko od grobu Szachny, blisko, ale jednak w pewnym oddaleniu. Nigdy nie znaleźli się razem w tym samym miejscu, a rozmowa miedzy tymi największymi żydowskimi uczonymi Lublina zawsze odbywała się przez pośredników. Tajemnic Tory Szachna poszukiwał metodą opartą na skomplikowanej dialektyce zwaną pilpulem, pokrewną średniowiecznej scholastyce, gdzie nie wahano się nawet – jak w średniowiecznej filozofii chrześcijańskiej – odwoływać do autorytetu mędrców pogańskich. Nie może być wątpliwości, że wielce uczony przybysz z Ostroga takich dociekań nie akceptował. Znany żydowski historyk Majer Bałaban przytacza list, gdzie Luria atakuje Isserlesa, najznakomitszego wychowanka Szachny i kontynuatora jego metody egzegetycznej, kierując żądło swej krytyki również w aktualnego rabina Lublina, syna Szachny Izraela, a pośrednio przecież także w ojca lubelskiej odmiany talmudyzmu. Pisze Luria: Tora okrywa się żałobą, bowiem odeszli od niej jej synowie i córki… Zwróciłeś się do mądrości Arystotelesa, nieobrzezanego! Biada mi, że moje oczy to widziały a moje uszy słyszały… Zobaczyłem też w modlitewnikach Twych uczniów modlitwy Arystotelesa! Jest to hańba dla ich księcia, to znaczy Ciebie, który widzisz to i milczysz! Takie były spory w żydowskim mieście w Lublinie w XVI stuleciu – tym samym, kiedy w mieście chrześcijańskim o znaczenie religijnych dogmatów spierali się arianie z jezuitami w słowach mniej zazwyczaj oględnych.
Lirnik, fot. Ł. Marcińczak

Lirnik, fot. Ł. Marcińczak

Stela na grobie Lurii jest bardzo zniszczona, ale napis odtworzono korzystając ze starych odpisów – przeczytajmy: Tu spoczywa mocarz nad mocarzami, król nad wszystkim mędrcami wzniosły, Synaj i wyrywający góry, światłość wielka, która oświeciła Izraela na wszystkie pokolenia swoją księgą „Morze Salomona” i innymi objaśnieniami. Imię jego znane jest na końcu świata we wszystkich bramach. Krzewił Torę i mnożył uczniów (…) dnia 12 kislew roku [1573] spadła korona głów naszych i zgasła lampa… .(…)
W śpiewie słowików, w jaśminów paradzie, kąt na lubelskim cmentarzu się znajdzie, a dla was – wieczna przyjdzie emigracja! – pisał z Madrytu Józef Łobodowski do ówczesnych „władców” Polski Ludowej. Najstarszy (poza dawnymi murami miasta) cmentarz lubelski wziął nazwę od drzewa o strzępiastych i pokrytych drobną żyłką liściach, tego samego, które Jan z Czarnolasu uczynił symbolem poezji i pozbawionego trosk życia, a tutaj będącego symbolem przemijania i śmierci. Długo zwano go cmentarzem „pod lipkami”, ale od tamtych czasów drzewa zdążyły spotężnieć, postarzeć się i teraz nikt go tak nie nazywa. Stał się po prostu cmentarzem przy ulicy Lipowej. Jednym z najbardziej niezwykłych w tej części świata. Ściśle rzecz biorąc składał się z trzech oddzielonych od siebie niskimi murkami części: prawosławnej, protestanckiej i katolickiej. Z czasem pojawiło się zjawisko ciekawe – otóż małżeństwa mieszane przyjęło się grzebać na samej granicy podzielonych cmentarzy. Rozbierano w tym celu fragment muru, a puste miejsce zajmował pomnik, jedną swoją częścią położony po stronie katolickiej, a drugą po stronie protestanckiej lub prawosławnej. Cmentarz w Lublinie, gdzie splatały się nici całego świata, jest taki, jaki być powinien. Kto ciekawy, znajdzie tu coś więcej niż tylko typowy dla pogranicza ekumenizm, bo łączą się tu nie tylko religie, ale kultury i cywilizacje. Dziwi, ale przecież nie do końca, posąg dida z lirą korbową, „słowiańskiego Homera” na grobie aptekarza. Jeśli przecież lirnicy do samego Lublina nie docierali, woń stepu i Dzikich Pól była tu już wyczuwalna. A posąg lubelskiego anioła? Nie znamy grobu, na którym pierwotnie był ustawiony. Sam kruszejący anioł pozostał na cmentarzu, wciąż piękniejszy, coraz bardziej podobny do starożytnej relikwii zdobiącej muzeum Luwru. Rzeźbiarz-wiatr wieje kędy chce i figurę anioła, jakich tu wiele, wystrugał na podobieństwo pogańskiej bogini utrącając głowę, ręce i jedno skrzydło. Czy Nike z Samotraki i anioł wykluty na tym cmentarzu nie od tej samej matki pochodzą? Nike lubelska czyż nie wygląda w mieszaninie lubelskich symboli naturalnie. Siostra wszystkich lubelskich aniołów, tych z ruskiej kaplicy, tych z żydowskiej kabały, tych z katedry…
Stare kultury i ludzie dawniejsi przeminęli, ale pozostały po nich atawizmy, tęsknoty żywe tak samo wówczas, jak dziś. Czyż nie dobre przeczucie mieli starożytni Egipcjanie, pragnąc zachować rysy twarzy, status, jaki zmarły osiągnął za życia, jego talenty – jednym słowem całą jego historię, która nie powtórzy się nigdy. Nie pytajmy po co – próbujmy, na tyle, na ile to możliwe, odsłonić z przeszłości jak najwięcej, bo odsłaniając kawałek świata zupełnie do naszego niepodobnego w detalach, dotykamy uczuć, które rozumiemy i które są przecież najważniejsze. Po coś się przecież przechowały na tym cmentarzu sepiowe fotografie – galeria postaci o obliczach, które jak za życia ozdobione są faworytami, wygumowanymi wąsami, obleczone we fraki, tiule i zdobywane na ówczesnych polach bitew ordery. W rzymskiej części cmentarza przy ul. Lipowej – po dziś dzień od północy przegrodzonej murem od prawosławnych – poruszać się możemy z większą swobodą. Tutejsze historie przechowały się lepiej, i rzecz najgłówniejsza – naprawdę się wydarzyły. Z całą pewnością wiemy, że pierwsi pozwalali się tu chować lubelscy masoni. Zamiast krzyża kazali ozdabiać swe pomniki Okiem Opatrzności, kielnią, klepsydrą, urną z prochem lub figurą o kształcie obelisku. Naprędce i w milczeniu – pod samym murem – grzebano samobójców i niechrzczone dzieci. Dopiero w trzeciej fali zmarłych pojawili się zwyczajni lublinianie – okazale wprowadzano przemysłowców, patrycjat i ziemian, skromnie udzielano pochówku owocarzom, dorożkarzom i krawcom.
(…) Generałów zasłużonych na polu Marsa, heroin, o które się strzelano i które zdawały się ucieleśnieniem kto wie jakich bóstw, jest na każdym cmentarzu bez liku. Zaludniając sobą świat byli zapewne dalecy od niepokojów pustki i należy powątpiewać, czy kiedykolwiek powstała w nich myśl, że za kilkadziesiąt lat nikt nie potrąci nawet przez przypadek o ich wdzięki, dostojeństwa i tytuły. Życie ich miało być grubą kartą w annałach świata, teraz zaś nawet najdociekliwsi próżno szukaliby jakiegoś pozostawionego przez nich śladu. Nikt nie spisał ich historii, nikomu zapewne nie przyszło do głowy, że mogłoby to nie stać się samo przez się, nikt nie pamięta imion ich koni i psów, nie ma nawet mosiężnych guzików, którymi zapinali swe szamerowane kaftany. Nie ma wachlarzy, toalet, wspomnień, po trzykroć nic. Pozostał tylko zazdrośnie milczący kamień z nieczytelną inskrypcją.
Całkiem niedaleko zbiorowa mogiła powstańców 1863 roku. Jest coś dziwnego w tych nieodległych grobowcach – jedni, chowani w galowych mundurach z guzikami z dwugłowym orłem, pomarli tutaj z chorób i starości, we własnych łóżkach, z których przeniesiono ich do schludnego grobu, drudzy, chowani tylko w śmiertelnych koszulach, umierali młodo, z piętnem politycznego awanturnictwa, pozostając bez grobu, pogrzebu i pocieszenia. I tylko oni byli bohaterami epopei pisanych w tonacji walterowskiej powieści przygodowej, z jakimś ofiarniczym entuzjazmem przeżywającymi burzliwe życie, w którym musiało wcześnie zmieścić się wszystko. Kazimierz Bogdanowicz, 26-letni ziemianin, stanął w styczniu na czele oddziału 400 pieszych i 100 konnych, których własnym sumptem zorganizował i wyposażył. Jeszcze w styczniu pojmany przez ułanów carskich i wkrótce odbity, na czele swoich ludzi walczy z Moskalami do połowy lutego, kiedy to oddział jego zostaje zdziesiątkowany, a on odstawiony do Lublina i w marcu rozstrzelany. (…)

_________________________________________

*Tłumaczenie inskrypcji hebrajskich za: Andrzej Trzciński, Jan Paweł Woronczak,Marcin Wodziński: Żydzi w Lublinie, t. II, Wydawnictwo UMCS, Lublin 1998, ss. 41-113.