Marcin Kreczmer. Karciane opowieści

Spis treści numeru 3/2009

Karciane opowieści

 

Spotkaliśmy się tam, gdzie Małgorzata ćwiczyła zwykle latanie na miotle. Lubiłem leżeć pośród łopianów, słuchając jej dzikiego śmiechu, podziwiać jej profil, który podkreślało światło księżyca. Nie będę ukrywał, że najbardziej pasjonował mnie jej zadarty nosek.
Czasami czekałem na darmo. Ze smutkiem wczołgiwałem się wtedy do tunelu czasoprzestrzennego, który prowadził mnie obok jabłonki, przez strumyk i norę jeża, z powrotem pod kołdrę. Później leżałem godzinami patrząc w sufit, zazdroszcząc Mistrzowi i paląc niedopałki wygrzebane z popielnika.
Którejś nocy, wyjątkowo srebrzystej oraz pachnącej rumiankiem i ziemią, kiedy nosek Małgorzaty wydawał mi się szczególnie pięknie zadarty, usłyszałem obok siebie szelest rozsuwających się łopianów. Zdziwiony obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem czołgającego się w moją stronę starszego, kościstego pana, w piżamie, z zeszytem w jednej ręce i jak mi się wydawało, z talią kart w drugiej. Mając obie dłonie zajęte, przesuwał się głównie za pomocą łokci, sapiąc przy tym niemiłosiernie.
– Tss – syknąłem karcąco, przykładając do nosa palec i wskazując na niebo.
Starszy pan zrobił przepraszającą minę i, tym razem już o wiele ciszej, podczołgał się do mnie. Położył zeszyt i karty (z bliska mogłem rozpoznać talię tarota) na wygniecionej przeze mnie trawie i wyciągnął rękę.
– Mistrz – powiedział szeptem. – Pisarz – dodał nieśmiało.
– Eee… Marcin – wydukałem z trudem, w kompletnym zaskoczeniu. Mistrz usadowił się wygodniej, przyklepując dłońmi trawę i liście wokół siebie. Oddychał już spokojniej. Rozchylił dwa łopiany i przez chwilę przyglądał się podniebnym akrobacjom Małgorzaty. Tymczasem ja próbowałem zapaść się pod ziemię, a kiedy to nie poskutkowało, zacząłem wymacywać stopą końcówkę mojego czasoprzestrzennego tunelu.
– Piękna, nieprawdaż? – Mistrz przerwał milczenie i odwrócił się do mnie, jakby oczekując potwierdzenia. Przestałem gmerać stopą. Śmiech Małgorzaty zabrzmiał jak brzęk rozbijających się na kawałki butelek najsłodszej lemoniady. Uświadomiłem sobie, że jestem zwykłym, paskudnym podglądaczem. Mistrz, widząc jak pogrążam się w czarnych myślach, sięgnął do kieszeni piżamy i wyciągnął z niej srebrną piersiówkę.
– Niech pan sobie pociągnie – wyciągnął do mnie rękę. – Swojska śliwowica.
Z wdzięcznością przyjąłem poczęstunek. Trunek rozlał się gorącem po całym ciele. Oddałem mu piersiówkę.
Następnie dodał:
– Jeśli chodzi o tę sytuację, to proszę się w ogóle nie przejmować. Mogę widzieć, że jest pan człowiekiem subtelnych doświadczeń i sztuki, dlatego nie posądzam go o zdrożne myśli dotyczące mojej gołej małżonki. Tak więc jak prawdziwi dżentelmeni, możemy uznać ten temat za niebyły. Zgadza się pan?
Uśmiechnąłem się blado i kiwnąłem głową.
– To dobrze – powiedział Mistrz i pociągnął zdrowo z piersiówki. Następnie schował ją z powrotem do kieszeni, sięgnął po karty i wyciągnął je w moją stronę.
– Niech pan wybierze jedną kartę, młody człowieku.
Wyciągnąłem rękę.
– Lewą, lewą proszę.
Wybrałem kartę. Chciałem podać ją Mistrzowi, ale zasygnalizował mi głową, żebym najpierw sam ją obejrzał. Dwójka pucharów. W parku na ławce siedzi zakochana para. Mężczyzna wydaje się słuchać uważnie słów czarnowłosej dziewczyny, patrząc jej przy tym w oczy jednoznacznie cielęcym wzrokiem. Rumieniec na nowo oblał mi twarz, ale Mistrz taktownie schował kartę z powrotem do talii, tylko pobieżnie na nią zerkając.
– Pan często tutaj przychodzi? – Spytałem, żeby zatrzeć zmieszanie.
– Od czasu do czasu. Ale zwykle siedzę w tamtych krzakach, pod wierzbą – odpowiedział, wskazując na drugą stronę polany.
– Aha.
– Przepraszam, że nigdy nie przyszedłem się przywitać i przedstawić, ale nie chciałem pana niepotrzebnie niepokoić. Dopiero dzisiaj…
Małgorzata spikowała wyjątkowo ostro i musieliśmy zagrzebać się głębiej w łopianach.
– Bestyjka – pokręcił głową Mistrz, uśmiechając się z podziwem, po czym wrócił do tematu: – No więc dzisiaj wpadłem na pomysł nowej książki i stwierdziłem, że pan, jako człowiek inteligentny i wrażliwy, mógłby mi podać pomocną dłoń.
– Pochlebia mi pan, Mistrzu, ale myślę, że przecenia pan moje zdolności. Jestem zwykłym włóczęgą po snach, nikim więcej. Co do moich zdolności pisarskich… – machnąłem ręką.
Mistrz położył mi dłoń na ramieniu.
– Wiem, wiem, jak to jest – powiedział ze współczuciem. – Niespełnione ambicje, niebosiężne marzenia, paląca szarość rzeczywistości.
– No właśnie…
– Ale to nic! – Przerwał mi z entuzjazmem, szybko jednak ściszył głos i dodał prawie szeptem: – To właśnie pan jest doskonałą osobą, żeby pomóc mi w moim projekcie. To nie jest przypadek, że spotkaliśmy się tutaj, za podszewką rzeczywistości. Musi się pan zgodzić. Proszę.
– W takim razie…
– Dziękuję, dziękuję kochany! – Wykrzyknął z wdzięcznością i ucałował siarczyście w policzek.
Rozejrzałem się z niepokojem po niebie, ale na szczęście Małgorzaty już nie było. Musiała zniknąć niezauważenie, kiedy rozmawiałem z jej mężem. Mistrz również dostrzegł jej nieobecność. Stanąwszy na nogi, otrzepał się z trawy i błota. Następnie wskazał na płaski głaz na środku polany.
– Tam powinno nam być o wiele wygodniej – stwierdził i ruszył dziarskim krokiem w kierunku kamienia. Podniosłem z trawy najwidoczniej zapomniane przez niego karty i zeszyt, po czym pobiegłem za nim, potknąwszy się jeszcze o wystający korzeń. Mistrz rozsiadł się przy kamieniu, który mógł śmiało służyć jako stół.
Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że w jego ogólnej aurze nastąpiły pewne zmiany. Zniknęła gdzieś skromność i roztargnienie. Już nie patrzyłem na roztrzepanego, starszego pana, ale na prawdziwego mistrza. Pokazał mi, żebym usiadł na trawie, naprzeciwko niego.
– Zanim zaczniemy, musimy porozmawiać o tej historii.
– O jakiej historii? – zdziwiłem się.
– No właśnie o tej.
– Coś z nią nie tak?
– Sam zobacz. (Nie zaskoczyło mnie to nagłe przejście na „ty”. Miły staruszek był już przeszłością).
Przejrzałem zapisane strony. Nic.
– Nic?
– Nie mam pojęcia, o co chodzi.
Westchnął, kiwając z dezaprobatą głową.
– Literatura musi mieć smak, zapach, dotyk, kolor. Musi też zaskakiwać, porywać umysł czytelnika, przyciągać jego uwagę. Zgadzasz się?
Przytaknąłem.
– Zacząłeś dobrze. W pierwszym zdaniu wprowadziłeś piękną, nagą dziewczynę, latającą na miotle. W drugim zaatakowałeś zmysły czytelnika: zieleń łopianów, bagienne zapachy, kobiecy śmiech, zadarty nosek. Zaraz później lekki niepokój; dziewczyna się nie pojawia, wracasz do domu za pomocą fantastyczno-naukowej dewizy, przeżywasz męki zazdrości.
Opuściłem oczy.
– Po prostu świetne, wciągające i tak ma właśnie być – podsumował.
Poczułem się mile połechtany.
– Dziękuję.
Mistrz popatrzył na mnie surowo.
– Niestety – jego głos zawisnął znacząco w powietrzu – potem była to już równia pochyła.
Ta uwaga zabolała.
– Przede wszystkim suche dialogi. Chłopcze, jesteśmy dwiema różnymi osobami. Nie możemy mówić tak samo. To już nie jest literatura, ale marny scenariusz brazylijskiego serialu. Po drugie: twoje charaktery są niespójne i płytkie. Raz jestem roztrzepanym staruszkiem…
– Nie napisałem „staruszkiem”, ale „starszym panem”!
– Potatoes, patatas, jak zwał tak zwał. Zaraz później jestem aroganckim, władczym guru, który zajmuje się krytyką literacką. Po prostu mi to zgrzyta.
Po kilku chwilach ciężkiej ciszy Mistrz zapytał:
– Czy ty w ogóle wiesz, gdzie idziesz z tą historią?
Rozejrzałem się dookoła, szukając ratunku. Rechotały żaby, a świerszcze grały na skrzypcach (tak jak wtedy, gdy byłem dzieckiem). Czarna ściana lasu kołysała się powoli i majestatycznie. W oddali kołysały się też łopiany. Przez chwilę, zagubiony już w tym wszystkim, zastanawiałem się, czy przypadkiem to nie ja nimi poruszam, obserwując z ukrycia całą tę scenę. Zwróciłem w stronę Mistrza zrezygnowaną twarz.
– Nie mam pojęcia, co z tym zrobić.
– Prawdziwa mądrość zaczyna się od uświadomienia sobie własnej ignorancji – skomentował z uśmiechem i zaczął tasować talię tarota. W końcu wyciągnął ją w moim kierunku.
– Wybierz trzy karty.
Zamknąłem oczy i przywołując Duszę Wszechświata, wyciągnąłem trzy karty. Trójkę kijów, Siódemkę kijów i Maga. Na pierwszej karcie półnagi młodzieniec z lirą stoi między drzewami i obserwuje coś poza kadrem, w oddali. Druga przedstawia skupionego wojownika, broniącego się przed skierowanymi w niego ostrymi włóczniami. Karta Maga pokazuje brodatego mędrca, oświetlonego blaskiem lampy, przed którym leży wielka księga.
W pierwszej i drugiej karcie bez trudu rozpoznałem siebie, z trzeciej patrzyło na mnie starsze odbicie Mistrza. Spojrzałem bezradnie na karty i podniosłem na niego oczy, czekając na pomoc.
– Nie da się ukryć, że karty opowiedziały nam właśnie nasze spotkanie – powiedział wreszcie, ciągle wpatrując się w ilustracje. – Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy zgadnąć, na co gapi się młodzieniec – mrugnął do mnie zawadiacko. – Domyślam się, że Siódemka kijów opowiada o tym, jak czujesz się przez ostatnią godzinę: próbując odnaleźć się w dziwacznej sytuacji i cierpiąc moją krytykę. Co do Maga, to wydaje się, że doskonale uchwyciłeś obecną chwilę, choć ponownie dodałeś mi trochę lat – dodał z przekąsem.
– Co dalej? – Spytałem.
– Powiedzmy, że była to rozgrzewka. Spróbujmy jednak wyjść poza „tu” i „teraz”. Poszukajmy nowych opowieści, których jeszcze nikt nie opowiedział. Niech ta piękna noc stanie się matką nowych Hamletów, Frankensteinów i Wilków Stepowych. Znajdźmy nowe Domy Usherów, Atlantydy i Hobbitony, niech karty zatańczą na Umrzyka Skrzyni, a Dzieci Kapitana Granta niech walczą na proce z Chłopcami z Placu Broni. Niech Fox Mulder ma romans z Gnijącą Panną Młodą, a później niech wspólnie uciekną do Saragossy, gdzie znajdzie ich szukająca zemsty Scully… – głos Mistrza urwał się na chwilę, jakby zdał sobie sprawę, że zagalopował się za bardzo. Popatrzył na mnie niepewnie.
– W każdym razie, wiesz co mam na myśli?
– Chyba tak.
– No to do dzieła – powiedział i po raz kolejny wyciągnął do mnie tarota.
– Tak jak ostatnio? – Spytałem. Potwierdził skinięciem głowy. Znów wyciągnąłem trzy karty.

(…)